Piątkowa prasa to solidna dawka ciekawych tekstów przed ligowym weekendem.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Rozmowa z Łukaszem Trałką przed derbami Poznania.
Warta praktycznie cały czas gra na wyjeździe, ale u siebie, czyli w Grodzisku Wielkopolskim punktuje znacznie gorzej. Teraz wystąpi w roli gospodarza, ale będzie mogła się czuć jak w gościach. Fakt, że derby będą rozgrywane przy Bułgarskiej coś zmienia? To dobra decyzja obu klubów?
Bardzo dobra. Po latach Warta wraca do Poznania, uważam, że z tej decyzji wynikają same dobre rzeczy. Oczywiście słyszałem głosy niezadowolenia z innych klubów, że Lech będzie miał łatwiej, bo de facto zagra u siebie. Można skontrować, że Zieloni lepiej punktują na wyjeździe. W poprzednim sezonie sytuacja była inna, wówczas nie zdecydowano się na rozegranie meczu przy Bułgarskiej. To jednak była końcówka sezonu, spotkanie o dużej stawce, więc były kontrowersje. Z drugiej strony, nikt nie marudzi, że Milan i Inter grają na jednym obiekcie. Liczę na dobrą derbową atmosferę.
Szansą dla Warty może być fakt, że Lech będzie przystępował do derbów zmęczony pucharową rywalizacją z Austrią Wiedeń?
Lech nie może być zmęczony. Każdy w klubie znał kalendarz, wiadomo było, że po awansie do fazy grupowej LKE meczów będzie więcej. Jest ich dużo, ale nie można mówić o zaskoczeniu. Kadra jest szeroka, wracają kontuzjowani gracze, głównie z linii obrony. Poważny zawodnik jest gotowy, żeby grać co trzy dni. Nie spodziewam się narzekania na zmęczenie. Trzeba grać!
Pańskim zdaniem Lech wyszedł już z kryzysu? W Szczecinie zespół był blisko czwartej kolejnej wygranej w lidze (2:2), nawet porażka z Villarrealem (3:4) została odebrana pozytywnie.
Zdecydowanie tak. Zawsze po rozegraniu kilku dobrych spotkań, w których piłka sprawia radość, głowa inaczej funkcjonuje. Nie ma co do tego wątpliwości, bo zamiast myśli o tym, dlaczego nie wychodzi i dlaczego nogi nie niosą, jest podekscytowanie następnymi wyzwaniami. Warta również może być zadowolona z ostatnich meczów. Wygrane spotkania może nie były zbyt piękne do oglądania, ale zespół był skuteczny. Z kolei w starciu z Zagłębiem padł remis 2:2, ale na grę miło się patrzyło.
Przez rok nie miał klubu i potrafił wtedy przesypiać całe dnie. W Holandii, w której się wychował, nikt nie chciał dać mu szansy. Litwę początkowo traktował jak zsyłkę, ale to tam Said Hamulić wypromował się do Stali Mielec. Bośniak zaliczył na tyle dobry start w ekstraklasie, że zaczął być monitorowany przez reprezentację Bośni i Hercegowiny.
Hamulić urodził się w Holandii i tam został wyszkolony. Ale jednocześnie przez tamtejszy futbol został odrzucony i musiał uciekać, żeby ratować karierę. Chłopak zmieniał kluby, w sumie był w pięciu, ale nigdzie nie zagrzał miejsca i nigdzie nie dano mu zagrać w seniorach. W pewnym momencie przez rok pozostawał nawet bez klubu. W rozmowie z serwisem Sleutelstad opowiadał przed rokiem, że wręcz błagał kluby, by chciały go przyjąć i nie oczekiwał żadnego wynagrodzenia. Najczęściej słyszał jednak, że kadra drużyny jest zamknięta albo że nie jest wystarczająco dobry. – Czas upływał monotonnie. Przesypiałem praktycznie całe dnie, potem wstawałem, jadłem i szedłem do siłowni. Przez moją głowę przechodziło wiele myśli. Zastanawiałem się, czy ja jeszcze w ogóle kiedyś będę grał w piłkę – opowiadał o jednym z najtrudniejszych okresów w życiu.
Był też drugi trudny moment. – To była końcówka 2020 r. Said był bliski transferu do Sportingu Braga. Poleciał do Portugalii, zdał testy i dogadał szczegóły kontraktu. Bardzo się cieszył, że będzie piłkarzem jednego z największych portugalskich klubów. Ale nagle okazało się, że jednak do transferu nie dojdzie. Nie wiem dokładnie, co się stało, ale po tej sytuacji Said pokłócił się ze swoim ówczesnym agentem. Dla niego powrót do Holandii był bardzo bolesny, psychicznie był wypruty – opowiada Skorupa.
Oferta z Litwy trochę podniosła go na duchu. Ale tylko trochę. Hamulić wcale nie chciał tam lecieć. Dla piłkarza urodzonego w Holandii liga litewska to zaścianek. Miał trafić do Dainavy Alytus, jednak kręcił nosem. Do tego transferu przekonał go jednak menedżer. Zapewnił piłkarza, że jeśli rozegra dobry sezon, na pewno zgłoszą się lepsze kluby. W końcu zawarli układ: Hamulić zdobędzie co najmniej 13 bramek, a agent załatwi bardziej klasowy klub.
Lechia Gdańsk zamyka ligową tabelę, ale problemy Biało-Zielonych od dawna wykraczają daleko poza boisko. Przyczyny kryzysu analizuje były kapitan drużyny Lech Kulwicki.
– Nie jestem aż tak blisko drużyny, ale mam swoje zdanie na ten temat. Na kryzys trzeba patrzeć szeroko. Odkąd do klubu przyszedł obecny właściciel, wszelkie działania nie miały nic wspólnego z rozwojem Lechii. Co zrobiono przez ten czas z akademią? Wystarczy spojrzeć na Pogoń, Lecha, Jagiellonię, Cracovię czy Raków, który gra w Ekstraklasie relatywnie krótko. Tam poczyniono duży progres, stworzono warunki do szkolenia. Z kolei w Lechii pomyślano, że lepiej chyba sprowadzać piłkarski „złom” z Europy, zamiast wychowywać swoich zawodników. Lechia od zawsze słynęła z dobrego szkolenia, natomiast w ciągu ośmiu lat niewielu chłopaków przebiło się do pierwszej drużyny. Brakuje infrastruktury, fachowców i naprawdę można się dziwić, jak można było ten aspekt zaniedbać. Wizja była inna, myślę, że gdyby właścicielem byli ludzie z Gdańska, wyglądałoby to inaczej – twierdzi Lech Kulwicki.
Obrońca Cracovii Cornel Rapa zagra przeciwko byłym kolegom. W Szczecinie rozpoczął przygodę z polskim futbolem, a na naszych boiskach występuje już od ponad sześciu lat.
Dla obrońcy sobotnie spotkanie z Pogonią będzie szczególne. To właśnie w barwach drużyny ze Szczecina zadebiutował na polskich boiskach w 2016 roku. Na przyjazd do naszego kraju namówił go były reprezentant Polski Łukasz Szukała, który grał z nim w Rumunii. To była pierwsza przeprowadzka zawodnika poza ojczyznę i gracz nie był do końca przekonany do pomysłu przenosin do Polski. Jednak opinia Szukały miała wpływ na to, że Rapa podjął taką, a nie inną decyzję.
– Cornel trafi ł do nas, bo mieliśmy braki na prawej obronie – opowiada w rozmowie z „PS” Kazimierz Moskal, ówczesny trener Pogoni Szczecin. Transfer Rumuna miał być odpowiedzią na kadrowe niedobory, które widział szkoleniowiec w linii defensywnej swojego zespołu. – Na tej pozycji grał wówczas David Niepsuj, który był podatny na kontuzje. Szukaliśmy pewnej alternatywy. Ówczesny dyrektor sportowy Pogoni Maciek Stolarczyk przedstawił mi, że jest taki zawodnik i jest obserwowany przez nasz dział sportowy. Zdecydowaliśmy się go sprowadzić – opowiada obecny trener ŁKS Łódź.
Szkoleniowiec pamięta, że transfer był dopinany dość szybko, zresztą zawodnik przyszedł w ostatnich momentach okienka letniego okna. Już po kilkunastu dniach zadebiutował w polskiej lidze i z miejsca stał się podstawowym piłkarzem Pogoni. – Rapa szybko wkomponował się w mój zespół. Był jego solidną postacią – wspomina Moskal. – To dobry zawodnik o dużych umiejętnościach, który jest jednocześnie bardzo inteligentny. Nie ma problemu, by dostosować się do potrzeb trenera czy danej sytuacji kadrowej w zespole – opisuje piłkarza szkoleniowiec, który pracował z nim przez rok.
Martin Konczkowski zdecydowaną większość kariery spędził pod wodzą Waldemara Fornalika. Dziś jako piłkarz Śląska Wrocław zagra przeciwko niemu.
ANTONI BUGAJSKI: Pańska liczba meczów rozegranych pod komendą Waldemara Fornalika robi wrażenie.
MARTIN KONCZKOWSKI: Przyznaję, że jest to dosyć ciekawy przypadek, bo trudno wskazać drugiego zawodnika, który w ekstraklasowym klubie uzbierałby tyle występów u jednego szkoleniowca. Oczywiście bierze się to również stąd, że trenerzy pracujący przez kilka lat w jednym zespole to rzadkość, a ja u Waldemara Fornalika grałem nawet w dwóch klubach. Dlatego jego obecność przy ławce rywali będzie dla mnie interesującą nowością.
Grając w bocznych sektorach, w jednej połowie porusza się pan blisko trenerskich ławek. Spodziewa się pan jakichś wskazówek od szkoleniowca Piasta?
Nie wykluczam, że trener Fornalik z przyzwyczajenia rzuci w moim kierunku jakąś uwagę. A mówiąc poważnie, myślę, że każdy skupi się na swojej pracy.
Jakim trenerem jest Waldemar Fornalik?
Już od dawna cechuje go ogromne doświadczenie, ale też bardzo duży spokój. Nieraz były ciężkie momenty w Ruchu, w Piaście i trener zachowywał zimną krew. Był konsekwentny w zaplanowanych działaniach, bo miał przekonanie, że muszą przynieść dobre efekty. W jego przypadku to jest bardzo charakterystyczne – on jest sobą niezależnie od tego, czy zespół ma serię zwycięstw, czy też akurat wpadł w dołek. Dwa lata temu po ośmiu kolejkach Piast miał zaledwie dwa punkty, był ostatni w tabeli, ale u trenera nie było żadnych objawów paniki i ten jego spokój też nam się udzielał. On wiedział, co należy robić, aby wyjść z kryzysu, nie było żadnych diametralnych zmian w treningach ani innych rewolucji. I na koniec sezonu zajęliśmy szóste miejsce. Podobnie było w jego pierwszym sezonie w Piaście, kiedy dopiero ostatni mecz decydował o naszym utrzymaniu. Musieliśmy pokonać Termalicę i trener żadnym gestem nie dawał nam odczuć, jak wielkie napięcie towarzyszy meczowi. Niedawno oglądałem skrót tego spotkania. Wygraliśmy aż 4:0 i po każdej zdobytej bramce twarz naszego szkoleniowca była taka sama. Z imponującym spokojem przyjmował to, co dzieje się na boisku.
W kwietniu 2017 roku trener Fornalik odszedł z Ruchu po 30 kolejkach, czyli przed rundą finałową, w której pana zespół sobie nie poradził i spadł z ligi. Miał pan żal do trenera, że was zostawił?
Rozumiałem sytuację, bo wiadomo, ile wtedy Ruch miał pozasportowych problemów. Ja też wkrótce rozwiązałem kontrakt, choć był ważny jeszcze przez jeden sezon. Trener mocno identyfikował się z Ruchem, zrobił dla niego bardzo dużo, poświęcał się. Skoro postanowił odejść, musiał być już zdesperowany i praktycznie nie mieć innej możliwości. W gabinetach szefów klubu wydarzyło się coś takiego, że uznał, iż dobrnął do ściany. Wtedy żadnych szczegółów nie chciał nam zdradzać, bo czekała nas jeszcze walka o utrzymanie, finałowe siedem meczów, a tych złych informacji docierało do nas wówczas tak dużo, że każda kolejna byłaby dodatkowym balastem. No i niestety spadliśmy. W arcytrudnej sytuacji trener Krzysztof Warzycha też sobie nie poradził.
Nazywają mnie żołnierzem i jestem z tego dumny – mówi Damian Jakubik. Obrońca Radomiaka pół roku temu doznał absurdalnej kontuzji. Na fatalnym boisku wpadł w dziurę i zerwał więzadła, a także uszkodził łękotkę. Teraz wraca do gry i opowiada o swojej karierze.
Tak naprawdę na piłkę postawiłem, dopiero gdy miałem 22 lata i poszedłem do Dolcanu. Wcześniej fajnie się grało, ale nie sądziłem, że mogę zajść wysoko. Myślę, że wtedy nie było rozwiniętego skautingu i wiele talentów przepadło. Miałem szczęście, bo zadzwonił Robert Podoliński i powiedział, że chce mnie sprawdzić. To była trudna decyzja. Na miejscu spokojne życie, a teraz miałem pójść do I ligi. Nie byłem pewien, czy dam sobie radę. Trochę się bałem tego poziomu. Teraz mam wrażenie, że idąc z III do I ligi, nie ma aż takiego przeskoku. Wtedy to była inna piłka, dużo szybsza gra. Może trochę bałem się porażki, zmiany miejsca. Ale zaryzykowałem. Po pół roku poczułem, że jestem już na poziomie chłopaków. A to była naprawdę dobra ekipa, byliśmy blisko Ekstraklasy, zajęliśmy trzecie miejsce, awansowały dwie drużyny. To był sezon 2013/14.
Dziś jestem zadowolony z tego, że w ogóle mam jakikolwiek mecz w Ekstraklasie. Ale też sądzę, że mogłoby być lepiej, gdybym szybciej wyjechał z Karczewa i później dokonywał lepszych wyborów. Czasem brakowało mi agenta, który mógłby podpowiedzieć rozwiązanie. W 2017 roku zagrałem w Ekstraklasie. Miałem ofertę z Podbeskidzia od trenera Podolińskiego, ale wybrałem Górnika Łęczna. Może trochę przestraszyłem się dalekiego wyjazdu, zawsze byłem przywiązany do domu, a do Bielska-Białej był jednak kawał drogi. A tu mieszkałem w Lublinie, jeśli miałem potrzebę, wsiadałem w samochód i za godzinę z kawałkiem byłem w domu. Zresztą do dziś jestem blisko domu. Co do Łęcznej to… niby zagrałem w Ekstraklasie, ale też nie na swojej pozycji. Leandro doznał kontuzji i trener wrzucił mnie na lewą obronę. Nie mogłem pokazać swoich atutów. Leandro wrócił, ja poszedłem w odstawkę.
Chwila Izy Koprowiak z bramkarzem Legii, Kacprem Tobiaszem.
Gdy przypomni pan sobie uczucie i myśli, jakie miał jesienią ubiegłego roku po porażce 1:4 z Piastem i minionej niedzieli, po 0:4 z Rakowem, to dostrzega różnicę?
Bardzo dużą. Wtedy okoliczności były o wiele gorsze. Ostatnia przegrana jest inna, jesteśmy w tabeli wysoko, jedna porażka nie może nas załamywać, dalej robimy swoje. Ja wciąż mam takie samo podejście: porażki szybko ze mnie schodzą, traktuje je jako lekcje.
Od którego z rodziców przejął pan tę cechę, takie podejście do życia?
Ta cecha jest po prostu moja. Zainspirowana ludźmi, których podziwiam. Jeden z nich to Gianluigi Buffon, człowiek, który przeżył wszystko. Przeczytałem jego biografię, rozumiem, jak widzi świat, jak podchodzi do porażek, jak ważne jest luźne podejście do życia, typowo włoskie. Stanął w bramce dopiero jako 15-latek. Ja w tym wieku przychodziłem do Legii. Dla mnie to była abstrakcja zacząć trenować na takim poziomie tak późno, przecież coraz częściej widzimy 17-latków grających w Ekstraklasie. Gdy poznałem historię Buffona, zrozumiałem, że nie jest ważne, kiedy się zaczyna, tylko, jak się zaczyna i w jaki sposób się pracuje.
W jaki sposób pan pracował?
W taki, jaki nakazywali trenerzy. Zawsze ich słuchałem. Rodzice wpoili mi, że należy mieć respekt do starszych, niezależnie co mówią. Oczywiście trzeba mieć swoje poglądy, ale to dopiero w późniejszym okresie. Jako dziecko robiłem, co kazali. Czasem się denerwowałem, ale nie pokazywałem tego. Wykonywałem zadania nie dla trenerów, a dla samego siebie. Może czasami odpuściłem dwie pompki, ale w finalnym rozliczeniu byłem sumienny.
W przeszłości nad młodymi piłkarzami Legii czuwał Jacek Magiera, panem przy Łazienkowskiej “opiekował się” Radosław Cierzniak?
Poniekąd na pewno. Czasem wolałem dostać konstruktywną krytykę niż pochwałę.
Kiedyś prawie wygonił pana z zajęć.
Sezon 2020/21, zima, mróz. W takich warunkach i przy niskiej temperaturze cholernie ciężko się spiąć i działać. Ćwiczyliśmy z trenerem Jankiem Muchą. On uderzał, ja miałem złapać piłkę, podnieść się i bronić kolejne strzały. Nie mogliśmy się wyczuć, złapać timingu, aby zagrał tak, bym był w stanie odbić piłkę. Denerwowałem się, wybuchłem. Radek szybko sprowadził mnie na ziemię. Najpierw powiedział, że pogadamy w szatni, a potem, już w tej szatni usłyszałem, że jeśli jeszcze raz zobaczy taki incydent, sam odprowadzi mnie z treningu do domu. Podziałało. Potem zdarzało mi się denerwować, ale już nie wybuchałem. Potrafiłem się powstrzymać od okazywania złości. Wiedziałem, że ma rację. Radek od początku wziął mnie pod skrzydła.
W 6. kolejce Primera Division na Camp Nou przyjeżdża Elche. Najbliższy rywal Barcelony jeszcze nigdy nie pokonał Blaugrany na jej terenie, a na remis czeka już 47 lat.
W meczu z Bayernem Robert Lewandowski miał trzy stuprocentowe sytuacje, których nie udało mu się zamienić na bramki. – Jestem pewien, że Lewandowski jest pierwszym, który był rozczarowany z powodu braku gola. Dochodził jednak do sytuacji, co dla napastnika jest bardzo ważne. Da nam jeszcze wiele radości – zapewniał obrońca Barcelony Jules Kounde. Na polskiego napastnika takie mecze działają jak płachta na byka. Brak zdobytej bramki w spotkaniu pierwszej kolejki z Rayo Lewy odbił sobie już w następnym starciu, notując dublet przeciwko Realowi Sociedad. W ostatnich trzech sezonach tylko raz zdarzyło się, żeby napastnik reprezentacji Polski nie strzelił gola w dwóch kolejnych meczach, jakie zaczynał w podstawowym składzie.
Spotkania z zespołami ze strefy spadkowej nigdy nie należały do najsłynniejszych popisów strzeleckich Lewandowskiego. Jeszcze w trakcie gry w Bundeslidze kapitan reprezentacji Polski w starciach z najsłabszą trójką notował średnio jedno trafienie na mecz. Na początku swojej przygody z ligą hiszpańską napastnik Barcelony podtrzymuje tę średnią. W poprzedniej kolejce Lewandowski spotkanie z Cadizem rozpoczął na ławce rezerwowych, a mimo to odcisnął na nim piętno. Po wejściu w 57. minucie napastnik Barcelony zdążył strzelić gola i zanotować dwie asysty. Hiszpańscy dziennikarze będący na co dzień blisko klubu ze stolicy Katalonii przewidują, że Polak zagra przeciwko Elche od pierwszej minuty. Na Camp Nou można spodziewać się kolejnej goleady. Polski byk po ostatnim tygodniu jest rozdrażniony i wątpliwe, aby torreador z Elche był w stanie go poskromić.
Od pięciu lat Diego Costa nie przekroczył w sezonie bariery pięciu bramek. Ale nie to jest jego największym grzechem. Gorzej, że właściwie przestał już na poważnie grać w piłkę. Wróć: on w ogóle przestał grać w piłkę. A mimo to znalazł jeszcze angaż w Premier League. Jego nowy klub — Wolverhampton — w ten weekend zagra z Manchesterem City.
Wolverhampton dokonało typowo desperackiego transferu. Owszem, Costa potrafił kiedyś strzelać gole dla Chelsea, ale dziś to już praktycznie emeryt. Od pięciu lat były reprezentant Hiszpanii nie przekroczył w sezonie bariery pięciu bramek, ale nie to jest jego największym grzechem. Gorzej, że właściwie przestał już na poważnie grać w piłkę. Wróć: on w ogóle przestał grać w piłkę. Ostatni występ słynący z zadziorności i agresji zawodnik zaliczył w pierwszej połowie grudnia ubiegłego roku, czyli dziewięć miesięcy temu.
Graczem brazylijskiego Atletico Mineiro był przez pięć miesięcy, wcześniej przez osiem był bezrobotny. Licząc na szybko — z niespełna 24 ostatnich miesięcy Costa rozegrał pięć. W styczniu tego roku już się wydawało, że wraca do poważnej piłki, kiedy pojechał na testy do włoskiej Salernitany. Ale nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji, bo — jak podała Sky Italia — w klubie byli bardzo niezadowoleni z jego motywacji do gry oraz przygotowania fizycznego. Aż tu nagle napastnik znalazł zatrudnienie w klubie Premier League. Wilki musiały być naprawdę w dużej desperacji.
I były. Ostatniego dnia okna transferowego Wolverhampton pozyskało za 15 mln funtów ze Stuttgartu Sašę Kalajdžicia. Pozycja napastnika została więc zabezpieczona. Jednak tylko na trzy dni. W debiucie, w meczu z Southampton, Austriak zerwał więzadła krzyżowe i wypadł z gry na wiele miesięcy. Szefowie Wilków i menedżer Bruno Lage spanikowali. Po zatrzaśnięciu okna transferowego znalezienie solidnego napastnika graniczyło bowiem z cudem.
Wydawało się, że klub, który systematycznie sprzedaje swoich liderów, nie może zacząć sezonu równie dobrze, jak Napoli. A jednak ekipa spod Wezuwiusza patrzy na wszystkich z góry. Jak to możliwe? Stoi za tym dyrektor sportowy Cristiano Giuntoli.
Dyrektor sportowy Napoli urodził się we Florencji w 1972 roku, ale wychował się w Aglianie, małym miasteczku nieopodal Pistoi. W tamtejszej drużynie zaczął grać w piłkę, kiedy miał sześć lat. Jego mama Cosetta, która dziś jest na emeryturze, była nauczycielką, a nieżyjący już tata Tiziano, przedsiębiorcą. Prawdopodobnie od nich nauczył się, jak się kieruje zespołem. Z czasem pokazywał tę zdolność także na boisku: Giuntoli, który wyrósł na środkowego obrońcę, w każdym zespole, do którego trafiał, zostawał liderem. Pomagał w zarządzaniu klubem i z jego zdaniem liczyli się trenerzy, z którymi pracował. To prawda, że grał na czwartym i na piątym poziomie włoskiej piłki, ale wywalczył dwa awanse (z Imperią i Sanremese do Serie C2) i zrozumiał, jak działa piłkarski świat. Przez te lata zdobył licencję trenerską UEFA B, otrzymał tytuł dyrektora sportowego i ukończył studia z wychowania fizycznego. I już znał zalety i wady włoskich zawodników. W 2007 roku zakończył piłkarską karierę, ale wkrótce jego życie nabrało rozpędu. Gabriele Cioffi, obecny trener Hellasu Werona, Toskańczyk, w 2008 roku zabrał ze sobą kolegę i polecieli razem do Stanów Zjednoczonych.
Tam mieszkał i pracował Gian Domenico Costi, były piłkarz m.in. Modeny. – Gabriele odwiedził swojego brata, Matteo, którego trenowałem w drużynie Brooklyn Knights. Przy tej okazji poznałem Cristiano. Dużo rozmawialiśmy o piłce. Zauważyłem, że jest bardzo inteligentną i ciekawą osobą. Zostaliśmy w kontakcie – mówi „PS”. W 2009 roku coś się zmieniło. – Wróciłem do domu, do Emilii – kontynuuje Costi – i objąłem stanowisko dyrektora sportowego Carpi. Braliśmy udział w rozgrywkach Serie D. Zadzwoniłem do Cristiano i poprosiłem, by został moim współpracownikiem. Znał wszystkich piłkarzy. Nastał październik, osiągaliśmy słabe wyniki, rozmawiałem z nim o tym. Zaproponowałem mu, by mnie zastąpił. Był w stanie odnaleźć się w tej roli. A ja zostałem drugim trenerem – opowiada Costi.
SPORT
Rozmowa o Ekstraklasie z Mirosławem Dreszerem, zdobywcą Pucharu Polski z GKS-em Katowice, byłym piłkarzem klubów ekstraklasy i Bundesligi.
Na czele ekstraklasy znajdują się 3 drużyny z 17 punktami: Wisła Płock, Pogoń Szczecin, Legia Warszawa. Która najbardziej pana przekonuje?
– Fajnie, efektownie gra Pogoń i z tej trójki na pierwszym miejscu ustawiłbym właśnie szczecinian. Nie możemy jednak rezygnować z Rakowa Częstochowa. Ma zaległy mecz i jeśli wygra, to będzie liderem. Dlatego do tej trójki trzeba dokooptować właśnie Raków.
A więc Pogoń czy Raków?
– Bardziej trafia do mnie Raków. W dalszej kolejności jest Pogoń, a dopiero potem Wisła i na czwartym miejscu Legia.
Dlaczego Legia najniżej?
– Jak na razie nie prezentuje ciekawego futbolu i gra w kratkę. Okej, ma 17 punktów, ale bilans bramkowy 11:11, ma najsłabszą ofensywę w czołowej czwórce. Poza tym punktują przede wszystkim u siebie, a w Krakowie przegrali 0:3 i w Częstochowie ostatnio 0:4. To jeszcze nie jest ta Legia, jak niektórzy myśleli, że będzie „zamiatała” całą ligą. Możemy umieścić ją w pierwszej czwórce czy piątce. Lepiej w piłkę grają Pogoń i Raków, a fajne momenty ma też Wisła, choć ostatnio trochę przystopowała. Przeciwnicy zaczynają grać inaczej przeciwko tej drużynie. Czołówka robi się ciekawa.
Zapowiada się rekord I-ligowej frekwencji, a piłkarze Wisły Kraków myślą tylko o przełamaniu fatalnej passy.
O tym jak zagrać w meczu z liderem i sprawić przyjemność kibicom, którzy zapowiadają, że wypełnią trybuny mogące pomieścić 24 tysiące widzów, myśli także kapitan drużyny Igor Łasicki. – Niech każdy weźmie odpowiedzialność na siebie – zaapelował do swoich kolegów z szatni 27-letni stoper. – Niech każdy stanie przed lustrem i zrobi sobie porządny rachunek sumienia. Co ja mogę jeszcze dodać? Tylko tyle, że musimy zacząć grać lepiej. Nasz problem polega na tym, że jak się dokładniej temu przyjrzeć, to my sobie praktycznie sami strzelamy bramki. Nie mogę się z tym pogodzić. Dla mnie jako obrońcy to są sprawy nie do przyjęcia, że tak łatwo dajemy się zaskoczyć. To naprawdę jest moment, kiedy trzeba uderzyć się w piersi i zacząć grać inaczej, lepiej. Mimo wszystko mam nadzieję, że się wreszcie obudzimy, bo jedno jest pewne – tak dalej być nie może.
Rafał Grodzicki przed hitem I ligi Wisła Kraków – Ruch Chorzów.
– Ruch stawiałem w roli drużyny mogącej stać się czarnym koniem – podkreśla nasz rozmówca. – Już w drugiej lidze było widać, że trener Skrobacz ma pomysł na zespół i on po awansie został zachowany. Tę drużynę na tle innych po prostu dobrze się ogląda, gra widowiskowo, to futbol na „tak”. Trzon się nie zmienił, zawodnicy, którzy przyczynili się do awansu, bardzo dobrze prezentują się też szczebel wyżej. No i fenomenalną robotę zrobił sztab oraz osoby odpowiedzialne za transfery. Zrezygnowano z zawodników w większości rezerwowych i był pomysł, kogo w ich miejsce pozyskać. Niemal każdy transfer jest trafiony. Pląskowski, Swędrowski, Szur – oni w wielu momentach dają jakość, liczby, robią różnicę, zostali wkomponowani przez trenera idealnie. Ruch chciałby pewnie coś robić po cichu, ale patrząc na historię i to, jakich ma kibiców, z tą ciszą może być problem. Nie musi wcale w Chorzowie być kurtuazji i mówienia: „Spokojnie, utrzymajmy się”. Ruch to jedna z ciekawszych drużyn ligi, punktuje regularnie, jest wysoko. Klub jeszcze ma problemy wynikające z przeszłości, ale taka marka odnalazłaby się w ekstraklasie, awans przyspieszyłby odbudowę klubu, pewne sprawy wyrównałyby się do zera. Sądzę, że gdyby pod koniec sezonu okazało się, że Ruch zagra w ekstraklasie, władze klubu poradziłyby sobie z tym. Wielu ludzi mocno trzyma za to kciuki, ja również, bo to drużyna grająca fajną dla oka piłkę i dzięki temu zapewne wciąż zdobywa nowych kibiców.
FAKT
Inaki Astiz mówi wprost, że Hiszpanów do polskiej ligi przyciągają pieniądze.
FAKT: Najlepszym piłkarzem poprzedniego sezonu ekstraklasy został Ivi Lopez z Rakowa Częstochowa. W tych rozgrywkach także jest najlepszym Hiszpanem w polskiej lidze?
Inaki Astiz, asystent trenera w Legii Warszawa: Uważam, że wszyscy Hiszpanie grający obecnie w ekstraklasie dają swoim drużynom coś ekstra. Zwykle trafiają tu gracze z niższych lig hiszpańskich, ale dobrze wyszkoleni technicznie, którzy z powodu wielkiej konkurencji nie mogą się tam przebić.
Ekstraklasa stała się dla Hiszpanów z drugiej i trzeciej ligi świetną trampoliną do mocniejszych lig. Jesus Jimenez z Górnika poszedł do MLS, a Carlitos najpierw do Arabii Saudyjskiej, a potem do Panathinaikosu Ateny.
Tych, którzy od was ruszyli dalej, jest znacznie więcej. Pierwszym, który dzięki grze w Polsce znalazł zatrudnienie w innej lidze, był Dani Quintana, który w ekstraklasie błyszczał w Jagiellonii i wyjechał z Białegostoku do saudyjskiego Al-Ahli. Wasza liga jest atrakcyjna dla Hiszpanów, bo jest duże zainteresowanie kibiców, świetna infrastruktura, zainteresowanie mediów. Ekstraklasa jest wymagająca, ciekawa i atrakcyjna, a jej poziom wcale nie jest zły.
SUPER EXPRESS
Marek Papszun o ambicjach Rakowa.
„Super Express”: – Czy odczuwa się w Częstochowie presję ze strony kibiców, że w tym sezonie pana zespół ma sięgnąć po mistrzostwo Polski?
Marek Papszun: – Jesteśmy czołową drużyną. Jesteśmy dwukrotnym wicemistrzem Polski i dwukrotnym zdobywcą Pucharu Polski. Chcemy tę pozycję ugruntować. Myślę, że takie mecze, jak ten z Legią pomagają nam w tym. Chcielibyśmy na stałe zasiąść w czołówce. Co do presji ze strony kibiców, to u nas wszystko szybko się toczy. Jeszcze niedawno byliśmy w drugiej lidze. Dlatego trzeba na wszystko spokojnie patrzeć i do wszystkiego spokojnie podchodzić. Jeszcze nie jesteśmy klubem tak zbudowanym, aby cyklicznie myśleć o takich wynikach. Jednocześnie nikt nam tego nie zabroni. Sami na siebie takie oczekiwania nakładamy, żeby walczyć o te najwyższe lokaty.
– W tym sezonie udało się zatrzymać gwiazdy zespołu: króla strzelców Iviego Lopeza i bramkarza Vladana Kovacevicia. Jak blisko było do tego, żebyście stracili tych zawodników?
– Według mojej perspektywy daleko było do ich odejścia. Nie widziałem większego zagrożenia, by ci gracze odeszli.
Fot. FotoPyK