Reklama

PRASA. Kamiński: Przywary? Kovac nie powiedział mi, co robię źle

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

12 sierpnia 2022, 09:26 • 17 min czytania 22 komentarzy

Piątkowa prasa zapowiada ligowy weekend w Polsce i topowych ligach w Europie. Startuje granie w Hiszpanii, więc nie mogło zabraknąć tematu Roberta Lewandowskiego, ale ciekawie jest także w Niemczech. Jakub Kamiński odnosi się do zarzutów, jakie pod jego adresem miał Niko Kovac.

PRASA. Kamiński: Przywary? Kovac nie powiedział mi, co robię źle

Sport

Ireneusz Mamrot wierzy w powrót Piasta Gliwice.

Po świetnym starcie do grona faworytów można powoli włączać… Wisłę Płock?

– Przede wszystkim ważne jest, by czołowi zawodnicy nie łapali kontuzji. Mam na myśli przede wszystkim Rafała Wolskiego. To piłkarz, który ma bardzo duży wpływ na grę. Jeśli tylko jest zdrowy, to przerasta naszą ligę i nie ma co do tego dwóch zdań. Wiadomo że w każdym sezonie boryka się z urazami, oby teraz było inaczej. Nie chcę powiedzieć, że Wisła jest uzależniona od jednego zawodnika, ale Wolski to ktoś, kogo nie da się zastąpić 1 do 1. Za chwilę rywale będą już grali z płocczanami inaczej, nie tak otwarcie, będą ustawiać się niżej. Wisła jest silna kadrowo, nie mówi się o tym często, ale środek pola jest bardzo mocny. Widać rękę trenera Stano. Jest faworytem do czołowych miejsc, ale czy do mistrzostwa? Jestem bardzo ciekaw najbliższego meczu w Szczecinie. Po nim będziemy wiedzieć trochę więcej. Nie chodzi nawet o wynik, bo on zawsze jest sprawą otwartą, ale o samą grę.

Na dnie zacumował na razie Piast. Nieraz z zespołami Waldemara Fornalika tak bywało, że z czasem rozkręcały się i szły w górę.

Reklama

– Dlatego o Piasta jestem jakoś spokojny. Odbije się, pójdzie w górę, nie panikowałbym ani nie wykonywał nerwowych ruchów. Za chwilę ta drużyna będzie zdobywać punkty. 

Kamil Biliński o słabym starcie Podbeskidzia.

O tym, że przegraliście ze Skrą, zdecydowały niuanse.

– Można tak powiedzieć. Miałem w pierwszej połowę sytuację i powinienem strzelić. Gdybym otworzył wynik spotkania, to byłoby inaczej. Skra przyjechała do nas z bardzo mocnym nastawieniem defensywnym. Nie chciał rywal pozwolić nam na to, byśmy stwarzali sytuacje. W takim spotkaniu chodzi o to, by każdy najmniejszy błąd przeciwnika wykorzystać. Niestety się nie udało. Rywal czekał na nasze błędy i po jednym z nich pojawił się rzut karny. Nie możemy jednak teraz zwieszać głów, bo mieliśmy poprzednio dobry okres.

Co jest najważniejsze, by odbudować się przed kolejnym spotkaniem?

Reklama

– Żaden z meczów nie jest łatwy. Ten mecz ze Skrą musimy wziąć na klatę. Zawiedliśmy. Pewnie można byłoby użyć mocniejszych słów, choć takich nie użyję. Mamy szeroką kadrę. Kolejni zawodnicy, jeżeli będzie taka potrzeba, wskoczą do składu i będą musieli zastąpić tych zawodników, których może zabraknąć. Wszyscy musimy pracować. Do Głogowa jedziemy po to, by zdobyć trzy punkty. Zbyt dobrze wyglądaliśmy wcześniej, by po wpadce w meczu ze Skrą się załamywać. Jedziemy dalej. Po to, by znowu wygrywać.

Dariusz Dudek narzeka na ciągłą grę na wyjazdach.

Na tę regenerację narzeka nieco Dariusz Dudek, szkoleniowiec sądeczan, którzy z powodu budowy stadionu grają wyłącznie na wyjazdach. Pierwszy domowy mecz, z GKS-em Tychy, czeka ich dopiero w następnej kolejce, a odbędzie się w… Niepołomicach. – We wtorek przegraliśmy w Opolu, tracąc 2 z 4 bramek po 80 minucie. Brakło koncentracji. To nie tyle przygotowanie fizyczne, ale podróże robią swoje, nie mamy pełnej regeneracji, co chwila jesteśmy w autokarze – przyznawał Dudek, który w 2019 roku zaliczył z GieKSą pamiętny spadek z I ligi. W roli trenera Sandecji grał z katowiczanami dwukrotnie w poprzednim sezonie, dwa razy kończyło się remisem. Dziś wypatrywać będzie z pewnością pierwszego w sezonie zwycięstwa – po czterech remisach i porażce z Odrą. 

Super Express

Giuseppe Dossena mówi o Nicoli Zalewskim i tym, co go czeka w nowym sezonie.

Jaką rolę w Romie będzie odgrywał Nicola Zalewski?

Giuseppe Dossena: – Był jednym z objawień poprzedniego sezonu. Na początku Mourinho wprowadzał go do drużyny. Oczywiście, nie możemy zapomnieć o tragedii, jaką była dla niego śmierć ojca. To młody chłopak, który musiał zmierzyć się z tą trudną sytuacją, ale przy pomocy „Mou” szybko się odbudował mentalnie i wywalczył miejsce w składzie. Wybijał się dzięki swojej dynamice, szybkości, ale także umiejętnościom technicznym. Wydaje się, że po przeprowadzonych transferach to właśnie na wahadle będzie widział go Mourinho.

– Gdzie widzi pan jeszcze jego rezerwy?

– W ofensywie. Zalewski bardzo poprawił grę w obronie, przecież za Paulo Fonseki wchodził jako atakujący, natomiast na wahadle musi często uczestniczyć w grze destrukcyjnej. Bardzo liczę na jego dryblingi, a także na pierwszą bramkę w Serie A.

Jerzy Podbrożny o meczu Widzew – Legia.

– Mecz z Widzewem jednak elektryzuje…

– Zawsze. I kibiców z Łodzi, i z Warszawy. Widowisko będzie emocjonujące, widzewiacy z pewnością liczą na pomoc kibiców, czyli komplet na trybunach i gorący doping. A Legia? Legia znajdzie się w kotle czarownic.

– Widzew się utrzyma? Na początku sezonu prezentuje się całkiem dobrze.

– Utrzymanie jest możliwe, łodzianie szybko złapali dobry, „ekstraklasowy” poziom. Wszystkie drużyny, które mierzyły się dotychczas z Widzewem, miały sporo problemów. Nieprzewidywalność ligi też działa na ich korzyść. Każdy może być mistrzem, każdy może spaść, to się u nas nie zmienia. 

Fakt

O jakie rekordy gra Robert Lewandowski? Przed Polakiem nowe wyzwania.

Wiele rekordów LaLigi jest już poza jego zasięgiem. Choćby 474 gole Leo Messiego (35 l.), na które pracował przez 17 lat. Argentyńczyk był królem strzelców ligi aż 8 razy. Wyśrubowane do granic możliwości wydają się też jego liczby bramek w sezonie (50) i roku kalendarzowym (59). Jednym z nielicznych rekordów, który nie należy do Messiego lub Cristiano Ronaldo (37 l.), jest najszybszy hat trick. Ustrzelił go Bebeto (58 l.) w 4 min i 43 s. Dobra informacja jest taka, że Lewandowski nie będzie rywalizował z Messim w magicznej formie. Tytuł króla strzelców wywalczył ostatnio Karim Benzema (35 l.) z 27 bramkami. W ciągu 13 poprzednich sezonów tylko raz wystarczył do tego tak mały dorobek.

Przegląd Sportowy

Historia konfliktu Kazimierza Deyny i Zbigniewa Bońka.

Bohdan Masztaler: – Chodziło o coś więcej niż tylko typ zawodnika. Raczej o przywództwo. Obaj chcieli dowodzić. Moim zdaniem Deyna był tu piłkarzem zdecydowanie lepszym i nie ma znaczenia, że większą karierę potem w piłce klubowej zrobił Boniek. Deyna był piłkarzem wybitnym, Boniek bardzo dobrym. Czas pokazał, że Boniek też stał się zawodnikiem wybitnym, jednym z najlepszych na świecie. W każdym razie w czasach Gmocha konflikt urósł do potężnych rozmiarów. Osobowość młodszego z piłkarzy nie była tu bez znaczenia. Andrzej Szarmach pisał w autobiografii: „Walczył ze wszystkimi. Otwarcie mówił: «Deyna? Kto to jest?» Dla nas Kaziu był profesorem, przy którym Boniek powinien się uczyć. A on z nim walczył. Był przeświadczony, że jest najlepszy i na każdym kroku chciał to udowodnić”. Boniek miał jednak poważny problem, bo wbrew jego wyobrażeniom i pobożnym życzeniom, pozycja Deyny była niepodważalna. Zibi mówił do Gmocha prosto w oczy: „Co z pana za fachowiec, skoro pan mnie w tej drużynie nie widzi?”. Choć nie jest powiedziane, że chciał grać kosztem Deyny. Po prostu chciał grać. W 1977 roku, po meczu z Danią, wygranym przez Polskę 4:1, Boniek zmienił Deynę w końcówce. A tuż po meczu piłkarz Legii pytany o to, kto może być jego następcą w reprezentacji, odpowiedział: „Może Boniek, Nawałka lub Kupcewicz, ale jeszcze nieprędko”.

Filip Mladenović o kontuzji i powrocie do formy.

Wszyscy obwieszczają odrodzenie Filipa Mladenovicia. Mają rację, pan również tak czuje?

Jeśli kogokolwiek zapytamy, czy jakiś zawodnik Legii był w minionym sezonie w wysokiej formie, to każdy odpowie to samo: nie było ani jednego takiego gracza. Początek był OK. Naszym głównym celem, po zdobyciu mistrzostwa Polski, było zakwalifikowanie się do fazy grupowej europejskich pucharów i to zrobiliśmy. W takim momencie drużyna powinna zostać wzmacniana, by poradzić sobie z nowym wyzwaniem, a my byliśmy dwa razy słabsi. Wszystko zaczęło się nawarstwiać, całkowicie się popsuło. Wina rozkłada się na wiele osób, w tym również na nas, piłkarzy. Graliśmy na trzech frontach, a brakowało szerokiej kadry. Bardzo wiele się zmieniało, brakowało stabilizacji, za to nakładało się zmęczenie, i psychiczne, i fizyczne.

Walczył pan nie tylko na boisku, ale również z własnym zdrowiem?

Mam taki charakter, że nie narzekam. Zaciskam zęby, wychodzę na boisko nawet gdy mnie boli. Ustaliłem z doktorem, że będę grał, dopóki będę mógł. Tego chciałem, więc skoro zdecydowałem się nie odpuszczać, to nie zamierzałem marudzić. Prawdą jest jednak to, że ból kolana cały czas mnie męczył.

Gdy rozmawialiśmy przed rokiem, przed waszym pierwszym meczem w grupie Ligi Europy, już wtedy mówił pan, że przyjmuje zastrzyki i odczuwa ból w kolanie.

Właściwie cały czas z nim funkcjonowałem. Uśmierzałem go tabletkami przeciwbólowymi, rehabilitacją, zastrzykami, terapiami, jednak to wszystko pomagało tylko na chwilę, doraźnie. Do tego dochodził natłok meczów, nie miałem przerwy, w której mógłbym to zaleczyć. Gdy przyjechałem do Legii po EURO 2020, od razu zacząłem mocno trenować, wpadliśmy w rytm grania co trzy dni, potem były zgrupowania reprezentacji. To wszystko się kumuluje. Ja lubię grać cały czas, ale w pewnym momencie organizm potrzebuje też odpoczynku. Dopiero zimą był na to czas, ale wtedy złapałem koronawirusa, na zgrupowanie w Dubaju doleciałem później niż reszta. Wydawało się, że jest lepiej, dobrze wystartowaliśmy, ale ja sam się nie czułem się komfortowo. Ból kolana zaczął powracać, dokuczał mi coraz mocniej. Na początku maja zdecydowałem się pojechać do Serbii na rehabilitację do specjalisty, z którym współpracuję od dziesięciu lat. Przez miesiąc pracowaliśmy nad moim powrotem do zdrowia. Udało się, w maju pojechałem na zgrupowanie reprezentacji Serbii. W Lidze Narodów rozegrałem jeden mecz – ze Słowenią, to było dobre spotkanie w moim wykonaniu. Po nim miałem dwa tygodnie wakacji, dołączyłem do Legii na obozie w Austrii, Dziś czuję się naprawdę nieźle. Potrzebuję jeszcze kilku spotkań, aby złapać rytm, ale wszystko idzie w dobrym kierunku, jestem przekonany, że będzie dobrze. Najważniejsze, że ze zdrowiem jest w porządku. Dawno już tak nie było, bo jak powiedziałem, kolano męczyło mnie właściwe przez cały poprzedni sezon.

Gdy cały czas odczuwa się fizyczny ból, mocno osłabia się również psychika. Trudno przy takim połączeniu wydostać się z dna, na którym ugrzęźliście jesienią?

Wpadłem w najgorszy stan – czułem coraz większą pustkę, bezradność, obojętność. To było jak zamrożenie emocjonalne. Wygasało we mnie wszystko, nie było już ani wielkiej złości, ani smutku, przestawałem odczuwać cokolwiek.

Ivan Djurdjević o czasach pracy w Lechu Poznań.

Zgubił pana nadmierny optymizm?

Myślę sobie, że wtedy mógłbym podejmować się tego dwadzieścia razy i efekt byłby pewnie ciągle taki sam. Chciałem pomagać, ratować, ale wtedy cały ten rok był dla Lecha zły, nie było się czego uczepić. Gdy zostałem zwolniony, mieliśmy po 14 meczach 20 punktów i byliśmy na siódmym miejscu w tabeli, a na koniec sezonu Lech był ósmy. I to pokazuje, że żaden trener nie był w stanie pomóc, choć po mnie przyszedł były selekcjoner Adam Nawałka. Poczucie niespełnienia siedziało w piłkarzach tej drużyny.

Miał pan żal do szefów Lecha o zwolnienie?

Szczerze? Ja byłem wtedy po prostu w szoku, że nie działa to tak, jak powinno, że sprawy poszły w złym kierunku. Chciałem być skutecznym fighterem, czułem się mocny, a nagle dostałem cios, z nosa leciała mi farba i nie mogłem pojąć, o co chodzi, dlaczego tak się dzieje. W Lechu, w Poznaniu wszyscy mnie znali, na każdym kroku pytali, co z tym Kolejorzem, gdziekolwiek się pojawiłem na ulicy, w sklepie z bułkami. Wchodzę do budynku i nawet jakaś starsza pani pyta: „Panie Ivanie, co się dzieje?”. Nie było chwili, żeby miał wolną głowę od Lecha.

Ale dymisja zabolała?

Byłem gotów ciągnąć to dalej, ambicja nie pozwalała się poddać, lecz dzisiaj wydaje mi się, że to był może najlepszy dla mnie scenariusz. Musiałem potem diametralnie zmienić się jako trener, przeszedłem przemianę. Kiedyś powiedziałem Piotrowi Rutkowskiemu, że jestem wdzięczny, iż dali mi taką szansę i mogłem wyciągnąć wnioski z tamtych niepowodzeń, bo oczekiwania były znacznie większe. Chciałem bardzo wszystkim pokazać, na co mnie stać, ale niestety nie zastanawiałem się, co będzie, jeśli jednak się nie uda. Teraz jestem znacznie mądrzejszy, tamto doświadczenie bardzo procentuje. Jestem innym trenerem niż ten, który prowadził Lecha w 2018 roku.

Łukasz Jabłoński o Koronie i jej ambicjach.

Wasza obecna komunikacja z kibicami też wydaje się na dobrym poziomie.

Ze swojej strony trudno jest mi to ocenić, bo byłbym pewnie nie do końca obiektywny, tutaj kibice musieliby się wypowiedzieć. Od pierwszego dnia w klubie staram się jednak być nastawiony pozytywnie do naszych fanów i wpajać tę mentalność wewnątrz klubu, w każdego pracownika. To nie było zbyt trudne zadanie, bo Korona wewnątrz jest prokibicowska. Mamy pełną świadomość, że to my jesteśmy dla fanów, a nie w drugą stronę. Liczymy się z ich zdaniem, słuchamy ich opinii. Oczywiście czasem jest tak, że sympatycy dostrzegają jakieś błędy z naszej strony, a my nie od razu możemy je naprawić, co nie zmienia faktu, że zwracamy na to szczególną uwagę. Po to, aby na koniec fan był zadowolony z Korony i naszej działalności.

Rozmawiając o Koronie, bardzo łatwo zauważyć u was pokorę po awansie.

Osobiście odrobiłem dosyć dużą lekcję. Jeszcze na początku, gdy w listopadzie 2020 roku wchodziłem do klubu, pokory było we mnie bardzo mało. Ambicji – mnóstwo, ale pokory niewiele. Wymyśliłem sobie takie powiedzenie, że jestem bardzo krótko w tej piłce, ale na tyle długo, żeby nabrać pokory.

W każdym z pięciu ostatnich sezonów Ekstraklasy zawsze spadał minimum jeden beniaminek. Wy jednak zaczęliście obiecująco.

Od kiedy jestem w piłce, bardzo intensywnie śledzę publikacje, artykuły, wypowiedzi ekspertów, dziennikarzy. Część prognozowała na początku tego sezonu, że jesteśmy pewnym spadkowiczem. W nas jest mnóstwo pokory, ale ja oczywiście wypieram te opinie ekspertów, bo dziwne, gdybym się z nimi pogodził. Chcemy się utrzymać, mam nadzieję, że pokora będzie kluczem, żeby to zrobić, a może nawet zrobić coś więcej.

Coś więcej – o tym wspominał przed tygodniem w „PS” Paweł Golański, mówiąc, że Koronę stać na miejsce w środku tabeli.

Gdy zapewniliśmy sobie awans, mówiłem, że nie komunikujemy na zewnątrz, iż naszym celem jest tylko utrzymanie, bo to nawet nie brzmi zachęcająco. Chcielibyśmy dać kibicom Korony dużo radości, pozytywnych emocji, a samo utrzymanie jako cel na pewno nie brzmi dobrze. Ubrałbym to w taki sposób: dla nas w tej chwili najważniejsze jest jak najszybsze zapewnienie sobie utrzymania, co oczywiście nie do końca może być takie proste. Gdybyśmy jednak zajęli miejsce w środku tabeli, byłbym bardzo szczęśliwy. Ale zróbmy najpierw pierwszy krok, czyli utrzymajmy się. 

Pontus Almqvist z Pogoni Szczecin przedstawia się w wywiadzie.

Słyszałem, że po niemal rocznym pobycie w akademii był pan bliski przenosin do Derby County.

Najpierw trafiłem do Sheffield Wednesday, ale tam nie do końca spodobała mi się infrastruktura. W Derby wszystko prezentowało się profesjonalnie, ale pojawił się inny problem. Kiedy wyjechałem do Anglii, przerwałem naukę. W Derby zaczynałbym w młodej drużynie i musiałbym znowu iść do szkoły, a ja chciałem w 100 procentach skupić się na piłce. Wtedy skontaktowali się ze mną ludzie z IFK Norrköping. Przekazali, że tam trafiłbym od razu do pierwszego zespołu. Uznałem, że to najlepsze wyjście i wróciłem do Szwecji, a w IFK przez kilka lat prowadził mnie Jens Gustafsson, który jest teraz trenerem Pogoni.

Jaki miał wpływ na to, że teraz wybrał pan Polskę?

Olbrzymi. Była opcja, żebym został w Utrechcie, mogłem znów przejść do IFK, ale Jens powiedział mi wiele dobrych słów o Pogoni. Stwierdziłem, że to będzie najlepszy krok, że w tym klubie się rozwinę. Mam świetny kontakt z trenerem, który prowadził mnie, gdy byłem 17-latkiem, wierzy we mnie i wie, jak ze mną rozmawiać, przekazując, czego wymaga. Jedną z zalet Gustafssona jest podejście psychologiczne. Potrafi przemawiać tak, że każdy zawodnik chce walczyć za klub. Wiele razy, np. podczas przerw w meczu, wytwarzał wokół siebie taką aurę, że wszyscy nagle milkli i słuchali go w skupieniu.

Polska liga czymś pana zaskoczyła?

Niespecjalnie. W Rosji futbol jest fizyczny, w Holandii dominowała technika. Polska to w tym aspekcie miks tych dwóch lig, coś pośredniego i to mi się bardzo podoba.

Przejrzałem komentarze kibiców po pana transferze do Polski. Dominował przekaz: „Ciekawy zawodnik, może dużo wnieść. Tylko jak na napastnika strzela mało goli”. Od 2020 roku 10 razy trafiał pan do siatki w meczach o stawkę. Rzeczywiście nie za wiele.

Wytłumaczenie jest proste: dwa lata nie grałem jako napastnik. Występowałem w ataku w Norrköping, w Rosji ustawiano mnie na skrzydle czy z boku pomocy. W Pogoni znów gram bardziej z przodu. Nie dostaję póki co wielu minut, ale udało mi się już strzelić gola.

Andrzej Michalczuk o Ukrainie.

Czy od 24 lutego był choć jeden dzień, w którym nie myślał pan o tym, co się dzieje w ojczyźnie?

Chyba nie. Nawet jeśli nie włączam wiadomości, to i tak zawsze się coś usłyszy. Chłopaki z Ukrainy przyjechały do nas pracować, piszą ze swoimi bliskimi, chociaż ci, co zostali, za wiele starają się nie wysyłać, by nie ułatwiać wrogom zadania. Ostatnio jest spokojniej, ale na pewno nie spokojnie.

Kiedy było najtrudniej?

Na samym początku. 23 lutego dzwoniłem wieczorem do Kijowa, bo wnuczka obchodziła tego dnia trzecie urodziny. Wracałem wtedy z trasy do Niemiec. Jak zwykle po takiej podróży byłem mocno zmęczony, ale tym razem nie mogłem zasnąć. Kręciłem się, jakby przeczuwając, że coś się może wydarzyć. O 5.30 zadzwoniła moja żona. Odebrałem, usłyszałem: „Zaczęło się”. Mieszka w Kijowie po lewej stronie Dniepru, do lotniska w Boryspolu, które zostało ostrzelane, ma 20 km. Hałas był tak ogromny, że okna w całym domu się trzęsły.

Na ile wojna była dla pana zaskoczeniem?

Myślę, że większość osób na świecie i w samej Ukrainie nie wierzyła, że ta wojna wybuchnie. Wojsko się formowało, ale do końca nikt w to nie wierzył. A jednak tak się stało, życie milionów ludzi stało się koszmarem przez jednego człowieka… Nie chcę używać przekleństw, ale trudno mi się powstrzymać, gdy o nim myślę. To, co Rosjanie zrobili w Buczy, w Irpieniu, to absolutny dramat. Gdy podczas drugiej wojny światowej Niemcy podbijali Polskę, nie byli aż tak brutalni.

Był moment, w którym poczuł pan, że powinien wyjechać i walczyć za ojczyznę?

Na początku pojawiła się we mnie taka myśl, tym bardziej że byłem w wojsku. Czułem, że powinienem pojechać i pomóc. Koledzy ostudzili jednak we mnie ten zapał, powiedzieli mi, że jako osoba z polskim paszportem sporo ryzykuję. Bo skoro Polska nie jest stroną konfliktu, to jadąc na wojnę i w niej uczestnicząc, mogę być po powrocie z niej sądzony jako najemnik. Później przeczytałem, że rząd polski przyjął uchwałę, na której podstawie Polacy mogą podjąć służbę w obcym wojsku. Potem już do tego nie wracałem, uznałem, że będę pomagał tutaj, na miejscu. Jak tylko mam czas, jeżdżę i to robię.

Jak pan postrzega prezydenta Zełenskiego?

Jako bohatera. Bohatera numer jeden na świecie. Tak postrzegają go wszyscy Ukraińcy. Gdy jeżdżę po zachodnich krajach, dochodzę do wniosku, że te największe postacie rodzą się ze zwykłych ludzi. To nie są bogaci biznesmeni, tylko zwyczajni ludzie z ogromną odwagą i charakterem.

Fabio Grosso przed startem sezonu Serie A.

Która drużyna według pana wzmocniła się najbardziej podczas tego okna transferowego?

Operacje są jeszcze w toku, ale przede wszystkim Roma wykonała kawał roboty, aby wzmocnić zespół i podnieść poziom gry. Klubowi do tej pory udało się ściągnąć piłkarzy na międzynarodowym poziomie: myślę w tym przypadku o Paulo Dybali, który w Serie A, grając za napastnikami, ma wszystko, aby zrobić różnicę. Nie chcę zapomnieć też o Nemanji Maticiu oraz Georginio Wijnaldumie, którzy przychodzą odpowiednio z Manchesteru United i Paris Saint-Germain. Na pewno przed drużyną, która wygrała w tym roku Ligę Konferencji, stoją teraz duże oczekiwania.

Roma może walczyć o miejsce w następnej Lidze Mistrzów?

Mam nadzieję, że tak. Znam osobiście wiele osób, które pracują w klubie. Generalnie wszystkie drużyny są mocniejsze po transferach wykonanych latem, ale później trzeba radzić sobie z kłopotami, które mogą wyniknąć podczas sezonu. Podejście do rozwiązywania problemów jest bardzo ważne i może okazać się decydujące dla osiągnięcia zamierzonych celów.

Jakub Kamiński przed debiutem w Bundeslidze.

Na ostatnim zgrupowaniu reprezentacji Polski mówił pan, że otrzymał od trenera przygotowania fizycznego Wolfsburga program ćwiczeń, które wykonywał niezależnie od treningów Lecha. Czy to pomogło przestawić się na wymagania w nowym zespole?

Na pewno w jakimś stopniu pomogło, ale to nie były ćwiczenia biegowe, dlatego w przygotowaniu do najważniejszej kwestii, o której już mówiłem, czyli zdecydowanie większej intensywności, niewiele zmieniły. Nad tym pracowałem przez kilkanaście dni między końcem sezonu a zgrupowaniem kadry. Po Lidze Narodów miałem dwa tygodnie przerwy, ale przez tak krótki czas nie da się całkowicie utracić formy. Kiedy więc stawiłem się na obozie Wolfsburga, kondycyjnie czułem się dobrze przygotowany, choć oczywiście trochę musiałem nadrobić. Teraz wszystko idzie zgodnie z tym, co sobie założyłem. Walczę, by łapać minuty, najpierw wchodzić z ławki, potem zapracować na miejsce w pierwszym składzie.

Lata mijają, a o przepaści w intensywności między polską a niemiecką ligą jak słyszeliśmy, tak słyszymy.

Ja się tego spodziewałem, wiedziałem, że nie będzie łatwo. Zdawałem sobie sprawę, że muszę się przyzwyczaić zarówno do innego biegania, jak i do samej szybkości gry w Bundeslidze. Wiedziałem, że w Polsce nie jestem w stanie tego wyrobić. Zrobię to tutaj, ale jestem młody, potrzebuję na to czasu. Teraz każdy myśli, że skoro Wolfsburg zapłacił za mnie 10 milionów euro, to z marszu wskoczę do podstawowej jedenastki i będę grał we wszystkich spotkaniach. Tak się nie da. Potrzebuję trochę czasu, by się zaadaptować. Wszystko jest tu dla mnie nowe: kraj, język, ludzie. Najważniejsze, że czuję, iż to idzie w dobrym kierunku, mogę coraz więcej pokazywać na treningach, coraz lepiej dogaduję się z kolegami z zespołu. 

Trener Kovač ocenił za to pana w rozmowie z Viaplay, gdy stwierdził: „Nauka piłkarska musi wyprzedzić naukę języka, bo nie chcę dopuścić, by Kamiński wracał do złych nawyków, które przyswoił w Polsce. Musi te wszystkie przywary, które pewnie nabył jeszcze w wieku juniorskim, szybko zlikwidować”. Jakie przywary miał na myśli?

Tata mi o tym wspominał. Sam chciałbym wiedzieć, jakie przywary miał na myśli. Każdy mnie o to pyta, ale trener nie rozmawiał ze mną na ten temat, nie usłyszałem takich słów od niego. Chciałbym otrzymać wskazówki, może jeszcze je dostanę, usłyszę, co robię źle, co powinienem poprawić. Na razie staram się robić na boisku dokładnie to, czego Niko Kovač ode mnie oczekuje. 

fot. FotoPyK

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

22 komentarzy

Loading...