Reklama

PRASA. Lyczmański: Po telefonie od Przesmyckiego świat mi się zawalił

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

16 kwietnia 2022, 09:25 • 16 min czytania 15 komentarzy

Sobotnia prasa równa się ligowy weekend. Pośród zapowiedzi poszczególnych spotkań znajdziemy także długą rozmowę z Adamem Lyczmańskim o jego sędziowskiej karierze.

PRASA. Lyczmański: Po telefonie od Przesmyckiego świat mi się zawalił

Sport

Raków podejdzie do meczu z BBT na poważnie.

Mecz z Termalicą będzie trudny dla czterech zawodników – Patryka Kuna, Giannisa Papanikolaou, Fabio Sturgeona i Mateusza Wdowiaka. Cała czwórka musi uważać, by nie złapać żółtej kartki. W przeciwnym razie mecz z Pogonią będą oglądać w telewizji. W teorii spotkanie z niecieczanami nie powinno być trudne, zważywszy na miejsce w tabeli, jednak szkoleniowiec Rakowa nie zamierza oszczędzać swoich najlepszych zawodników. – Najbliższy mecz jest najważniejszy i do niego się przygotowujemy – mówi Marek Papszun. – Przeciwnik ma swoje cele, ale my mamy swoje. Jesteśmy podrażnieni ostatnim wynikiem, ponieważ nie zrobiliśmy tyle, ile trzeba by wygrać. Tym razem będziemy chcieli to zmienić. Nieciecza walczy o utrzymanie., ma w składzie jakościowych zawodników, więc będziemy musieli zagrać na wysokim poziomie, aby wygrać – kończy szkoleniowiec Rakowa.

Waldemar Fornalik zapowiada mecz z Legią.

Reklama

– Wyjazd mamy w niedzielę. W tym dniu planujemy trening w południe, ale śniadanie wielkanocne zjemy jeszcze z najbliższymi. To jest taki ważny akcent, a później… Taka jest nasza profesja, że z tym się musimy liczyć – tłumaczy trener Fornalik i dodaje. – Zawsze to jest Legia, udowodniła to choćby przeciwko Lechowi, gdy grała jak równy z równym. Poznaniacy, którzy byli wyraźnym faworytem, nie wygrali – dodaje szkoleniowiec zespołu z Okrzei. Zarówno Piast, jak i Legia po cichu liczą na wywalczenie czwartego miejsca w lidze, które oznaczać będzie udział w eliminacjach do europejskich pucharów. Szanse jednych i drugich raczej nie są duże, bo obie drużyny muszą gonić, zwłaszcza Lechię Gdańsk. – Jeśli chodzi o Legię, to przede wszystkim większość spotkań musiałaby przegrać Lechia – patrząc na nią, to się na to nie zanosi. Każdy zespół, któremu umyka jeden cel, koncentruje się na konkretnych rozgrywkach, co jest naturalne – stwierdził szkoleniowiec Piasta. 

Ksiądz Bogdan Reder, kapelan Górnika, przed świętami.

Pozytywna rzecz jest chyba też taka, że nie ma teraz ligowych meczów w Wielki Piątek, jak było to w poprzednich latach, prawda?

– Tak, rzeczywiście. Wielki Piątek to szczególny dzień dla nas katolików czy ewangelików. To upamiętnienie śmierci Pana Jezusa na krzyżu i wydaje mi się, niezależnie od poglądów i zapatrywań, to ten dzień powinno się uszanować. To święty dzień.

Jakie nastroje w górniczej ekipie przed meczem z Lechią?

Reklama

– Rozmawiam i z prezesem Szymankiem, z kierownikiem drużyny i z trenerem Urbanem. Jest wymiana myśli, również z zawodnikami. Z którymi? Często jestem w kontakcie z Bartkiem Nowakiem, Adrianem Gryszkiewiczem czy Erikiem Janżą, to wspaniały człowiek. Dwa dni temu rozmawiałem z Danielem Bielicą, do tego Lukas Podolski, który jest takim bardzo ciepłym człowiekiem, prostolinijnym, życzliwym i z poczuciem humoru, a też z szacunkiem dla drugiej osoby. Jak miałem urodziny i byłem w klubie z kołoczem, to przyszedł złożyć życzenia, bardzo fajnie porozmawialiśmy. Bardzo miła osoba.

Michał Gliwa pracuje na nowy kontrakt.

W każdym z 7 spotkań rozegranych w tym roku przez Zagłębie musiał wyciągać piłkę z siatki, ale były to sytuacje, w których golkiper sosnowiczan nie mógł zbyt wiele zdziałać. Za to kilkakrotnie ratował zespół, a jego „popisowym numerem” okazała się obrona rzutów karnych. Dwukrotnie nie dał się pokonać z 11 metrów piłkarzom GKS-u Tychy, obronił także rzut karny w starciu z Puszczą Niepołomice, zakończonym remisem 1:1. – Potrzebowaliśmy spokoju w bramce i ten spokój dzięki Michałowi mamy. To doświadczony bramkarz, który umiejętnie potrafi także pomagać kolegom z defensywy. Kiedy trzeba krzyknąć, zmotywować, podpowiedzieć w ustawieniu, to świetnie się w tych rolach sprawdza. Szybko zaskarbił sobie także szacunek kolegów, gdyż jest jednym z dwóch zastępców kapitana zespołu. Cieszymy się, że Michał jest z nami i liczymy, że w wysokiej formie będzie do końca sezonu – podkreśla Łukasz Girek, prezes klubu.

Super Express

Franciszek Smuda typuje mistrza.

– Okazuje się, że miałem nosa, ale gdybym teraz miał wskazać głównego faworyta, to chyba postawiłbym na Lecha, bo ma najlepszą kadrę. Pogoń też ma niezłą, ale zawodzi w meczach, które trzeba wygrać, jak choćby z Wisłą Płock – mówi nam Smuda, który negatywnie ocenia to, że Pogoń w trakcie ligowego finiszu podała informację o odejściu trenera Runjaica po sezonie. – Szefowie powinni usiąść do rozmów, skoro kończył się kontrakt, ale mogli zostawić jego decyzję dla siebie i grać do końca sezonu. Powinni po cichu przygotować nowego trenera, a o odejściu poinformować po sezonie. Przynajmniej ja bym tak zrobił.

Ariel Mosór zagra przeciwko byłemu klubowi.

„Super Express”: – Legia to ważny klub w twoim piłkarskim życiu?

Ariel Mosór: – Ważny. Kibicowałem Legii, odkąd pamiętam. Zaraził mnie tym tato. Przeżyłem przy Łazienkows k i e j fajny czas: mistrzostwo Polski juniorów, debiut w ekstraklasie, mistrzostwo również w ś r ó d seniorów, choć akurat zbyt wiele się wtedy nie nagrałem… Moje uczucia do Legii nigdy się nie zmienią, zawsze będę za nią trzymać kciuki. Dziś na boisku wszystko, co mogę, oddaję Piastowi, który we mnie uwierzył i stworzył optymalne warunki.

Przegląd Sportowy

Białostocki alfabet Kamila Grosickiego. Wspomnienie czasów gry skrzydłowego na Podlasiu.

Kamil zostaje wypożyczony do Jagiellonii. Prezes Kulesza chce to jakoś uczcić. – Czego się napijesz? – pyta nowego zawodnika. Ten nie wyczuwa podstępu. – Wódkę ze sprite’em poproszę – szczerze odpowiada Grosicki. Siedzący przy stole w śmiech. Kulesza: – Zaraz dostaniesz, ale w mazak! Wspomina Dariusz Czykier, były jagiellończyk, białostocki kompan Kamila: – Kamil prowadził się różnie, ale z jednym się nie zgodzę – że doklejono mu łatkę miłośnika alkoholu, nadużywającego. Akurat o alkoholu, w swoim przypadku też, zawsze mówiłem i mówię szczerze, jak jest. Podkreślam – on nigdy nie miał kłopotu z procentami. Przesiadywałem z nim na mieście i wiem, o czym mówię. Wygadywano bajki, które go krzywdziły. Nie nadużywał alkoholu, wypił może dwa razy w miesiącu. W dodatku to „małolitrażowy” chłopak. „Talentu” do picia nie ma za grosz. A mówi to doświadczony człowiek. „Grosika” bardziej kręcił hazard i mam nadzieję, że doniesienia o tym, że się od niego uwolnił są prawdziwe. Gorzej, jeśli jego tam wyleczyli (śmiech). To chłopak z dobrym sercem i solidny piłkarz. Kibicuję mu jako człowiekowi i sportowcowi. 

Grosicki mógł się poczuć w stolicy Podlasia jak w Big Brotherze. Gdziekolwiek się nie pojawił, w najbardziej niepożądanym dla siebie miejscu, zaraz wiedział o tym Kulesza. Dzwonili do niego ludzie. I nim Grosicki zdążył odebrać od barmana zamówioną szklankę whisky, Kulesza stał już obok i groził palcem. Piłkarz wspominał, jak wyszedł do sklepu po prezerwatywy. – Dziesięć minut później zadzwonił do mnie prezes i zapytał: „Kamil, a po co ci te prezerwatywy?” No, wiadomo po co, ale skąd on mógł wiedzieć, że kupuję? – zastanawiał się Kamil. 

Właśnie w Białymstoku zapracował na ponowne powołanie do reprezentacji Polski. Sięgnął po niego Stefan Majewski, wtedy tymczasowy selekcjoner. Od tamtego momentu regularnie otrzymywał wezwania do kadry narodowej, również, kiedy w sztabie Biało-Czerwonych w roli szkoleniowca napastników pracował Frankowski, który łączył tę funkcję z grą w Jagiellonii. Grosik licząc na powołanie, w swoim stylu przypominał Frankowi o asystach przy golach superstrzelca. „Chyba nie pogryziesz ręki, która cię karmi… Ten pokarm to moje podania!”.

Dariusz Skrzypczak opowiada o pracy w Rakowie. Wraz z końcem sezonu trener odchodzi z Częstochowy.

Za co pan odpowiada?

Za indywidualną pracę ze wszystkimi zawodnikami lub z jakąś grupą. Najczęściej pracuję z piłkarzami, którzy potrzebują wrócić do formy – na przykład po urazie – albo trzeba przećwiczyć jakiś element gry u zawodnika. Tak było ostatnio z Patrykiem Kunem i z Wiktorem Długoszem, kiedy trenowaliśmy finalizację akcji z bocznych sektorów boiska.

Na co zwrócił pan szczególną uwagę w warsztacie trenerskim Papszuna?

Odpowiem w ten sposób: kiedy byłem jeszcze w Lechu, większość klubów preferowała grę z czwórką zawodników z tyłu. Już wtedy zauważyłem, że Raków gra trójką i było to dla mnie bardzo interesujące. W przyszłości będę mógł swobodnie wybierać między systemem 3-4 3 a 4-2- 3-1, w zależności jakimi wykonawcami będę d y s p o n o w a ł. Jest jeszcze jedna rzecz, o której warto powiedzieć. Marek Papszun ma niesamowitego nosa do piłkarzy wchodzących w trakcie meczu.

Do kiedy ma pan umowę w Rakowie?

Została podpisana do końca tego sezonu z opcją przedłużenia. Ustaliliśmy, że pod koniec rozgrywek siadamy do rozmów i zastanawiamy się, co dalej.

Czy odbyły się już jakieś rozmowy?

Tak, doszliśmy do porozumienia, że współpraca zostanie zakończona. Od początku były takie ustalenia w kontrakcie. Pod koniec marca spotkaliśmy się, aby o tym porozmawiać i taka zapadła wspólna decyzja. Była to bardzo konstruktywna rozmowa.

Trochę mi to nie pasuje. Raków ma przecież szansę na dublet, a w kontrakcie – jak pan wspomniał – jest opcja przedłużenia umowy.

Marek Papszun wiedział, że moje ambicje są takie, aby za jakiś czas wrócić do pracy w roli pierwszego trenera. Kiedy przy ostatniej rozmowie też o tym wspomniałem, zostało to odebrane przez trenera z dużym zrozumieniem.

Vladislavs Gutkovskis wraca na dobrze znany sobie teren. W Niecieczy spędził kilka sezonów.

– Skuteczność nie jest moją najlepszą stroną i dobrze o tym wiem. Na boisku jednak zawsze daję z siebie wszystko. Są napastnicy, którzy potrzebują o wiele mniej sytuacji, ale ja się bardzo cieszę, że dzięki kolegom w czasie meczu je mam. Mam nadzieję, że będę ich wykorzystywał jak najwięcej – mówi Gutkovskis podkreślając, że początki w Częstochowie nie były dla niego łatwe. – Trener Papszun czasami dużo na nas krzyczy, ale to jest potrzebne, aby zrozumieć jego plan na grę Rakowa. Kiedy przychodzi nowy zawodnik, to nie jest tak, że od razu będzie grał super i się z wszystkimi rozumiał. Cały czas trenujemy coś nowego, rozwijamy się i bardzo dziękuję, że mam możliwość być w takiej drużynie i stawać się coraz lepszym piłkarzem. Piłka nożna nie jest zbyt popularna na Łotwie. Zdecydowanie ustępuje pod tym względem koszykówce i hokejowi. „Gutek” przyznaje, że wybór futbolu zawdzięcza rodzinie i nie żałuje decyzji. – Tutaj podziękowania należą się mojej babci i dziadkowi, którzy mnie zawieźli pierwszy raz na piłkę. Potem wozili mnie na treningi, kupowali korki. Jeździłem na różne turnieje, również za granicę. Trzeba było za to wszystko płacić, dlatego jestem im bardzo wdzięczny. Jestem szczęśliwy, że uprawiam tę dyscyplinę. Wprawdzie mam warunki na hokeistę, ale nigdy nie myślałem, żeby uprawiać ten sport. Jestem fanem piłki – opowiada napastnik. Babcia pozostała jego najwierniejszą fanką, wspierającą go z trybun podczas każdego meczu reprezentacji w Rydze. – Dziadek już niestety nie żyje, ale babcia jest zawsze na spotkaniu. Teraz przyjedzie na fi – nał Pucharu na Narodowym. Na meczach na Łotwie nigdy nie miała okazji zobaczyć tylu kibiców na tak dużym stadionie. To będzie wielki mecz dla całej mojej rodziny.

Rok pracy Macieja Skorży w Lechu Poznań. Co osiągnął?

Wielką zasługą szkoleniowca oraz jego sztabu jest, że wspomniani Kamiński, Salamon oraz Antonio Milić czy Jesper Karlström zaczęli prezentować się zdecydowanie lepiej. Czasem jak za dawnych lat (Salamon), a czasem najlepiej w karierze (Kamiński i Karlström). To było spore osiągnięcie, ale jeszcze większym jest wydobycie potencjału Joao Amarala. W czerwcu Portugalczyk stawił się na start przygotowań po półtorarocznym wypożyczeniu do Vitorii Setubal, jednak naprawdę nieliczni mogli oczekiwać, że zostanie. – Oglądałem go w kilku meczach i szału nie było. Często wchodził na końcówki, więcej był w rezerwie niż w podstawowym składzie – opowiadał nam Jarosław Araszkiewicz, pięciokrotny mistrz kraju z Lechem, w którym obecnie odpowiada m.in. za opiekę nad młodzieżą występującą na wypożyczeniach. Skorża zaraz po przylocie Amarala zaprosił go na długą rozmowę w cztery oczy. Zapewnił, że ma czystą kartę oraz że zaczyna od zera. I wystarczyło. Portugalczyk został w Polsce i stał się bezsprzecznie najlepszym ofensywnym pomocnikiem w ekstraklasie. Oczywiście nie wszystko Skorży w Lechu wychodzi, by wymienić przeciętną rundę wiosenną czy kłopoty z wykorzystaniem talentu skrzydłowych – Adriela Ba Louy lub Kristoff era Velde, ale generalny bilans wychodzi zdecydowanie na plus. Tym bardziej że do osiągnięć trenera z Radomia trzeba jeszcze dodać spektakularny awans do fi nału Pucharu Polski (pięć zwycięstw, bilans bramek 14:0).

Josue to reżyser gry Legii. A gdy przychodził były o niego spore obawy.

Josue nie jest tak błyskotliwy i efektowny jak 33-letni dziś Belg, ale nie będzie przesady w stwierdzeniu, że ma większy wpływ na Legię niż VO-O. Przede wszystkim dlatego, że wcześniej odpowiedzialność za wynik rozkładała się na większą liczbę indywidualności, dziś wyróżnia się głównie Portugalczyk. Często legioniści grają w myśl zasady „nie wiesz, co zrobić z piłką, oddaj ją Josue”. Ale piłkarz ma też swoje cienie – jak choćby wspomniana czerwona kartka w Radomiu czy ostatnia próba wymuszenia rzutu karnego w półfi nale PP w Częstochowie, kiedy wywalił się w polu karny jakby został sfaulowany przez… ducha. Rywala nie było obok. Na boisku nie jest może tak elegancki jak Vadis, ale potrafi zachwycić – np. podaniem do Wszołka ze Śląskiem. Lubi prowokować rywali, dyskutować z sędziami, jednak w Poznaniu zachował zimną krew, będąc nieustannie zaczepianym, szturchanym i kopanym przez środkowych pomocników Lecha. Kiedyś powiedział, że gdyby chciał być tylko miły i lubiany w trakcie swojej pracy, to poszedłby pracować do lodziarni. – W klubie każdy wie, że uwielbiam żartować i często się śmieję. Ale na boisku, nieważne czy w trakcie meczu, czy podczas treningu, wyłączam sympatie i skupiam się tylko na jak najlepszym wykonaniu zadania. Jakiś czas temu żartowaliśmy w szatni na temat presji. Śmiałem się, że czuję ją, grając z chłopakami w Call of Duty, a nie na boisku. Bo nawet w trakcie wielkich spotkań, podczas których ciśnienie jest ogromne, wierzę w siebie, czasem aż za bardzo. Z samooceny równej zeru wskoczyłem na poziom ogromnego zaufania sobie – mówił Josue w wywiadzie dla legia.com. Legia tylko na tym skorzystała.

Jak naprawdę wygląda w Zabrzu sytuacja młodzieży?

Za rozgłosem zdobytym przy debiucie Stalmacha kryje się przeciętna kondycja górniczej młodzieży. Urban we wcześniejszych klubach pokazał, że rzucanie gołowąsów na głęboką wodę nie jest mu obce, więc raczej nie tutaj trzeba szukać przyczyn, dlaczego w Górniku teraz do młodzieży świat nie należy. Pierwszy trener szuka kandydatów i zbyt wielu ich nie widzi. W czwartek oglądał na żywo -mecz w CLJ, w którym piłkarze Górnika pokonali 3:0 liderujących graczy Polonii Warszawa. W zeszłym tygodniu Górnik zgłosił do rozgrywek ekstraklasy 18-letniego Mateusza Ziółkowskiego z rezerw. Charakterystyczne dla młodych piłkarzy, którym w tym sezonie Urban dał szansę, jest to, że nie przeszli pełnego szkolenia w akademii Górnika. Stalmach przyszedł jako 13-latek z Ruchu Radzionków, Szymańskiego sprowadzono z Polonii Warszawa, a Dziedzic, Wojtuszek i Ziółkowski przyjechali z Krakowa i okolic. Widzi to Łukasz Milik, dyrektor akademii Górnika. – Nasza akademia się zmienia, ale potrzebujemy czasu, żeby pojawiły się efekty wynikające z systemowych rozwiązań – wyjaśnia. W Górniku mocno liczą na zawodników z rocznika 2007, z których czterech niedawno pojechało na zgrupowanie reprezentacji Polski. Tylko że ci chłopcy mają teraz 15 lat. Ktoś powie, że tyle, co Stalmach. Jednak on jest wyjątkiem, nie regułą. Potrzeba cierpliwości, by dojrzeli do gry z dorosłymi. Oczywiście bez gwarancji, że uda się im osiągnąć ekstraklasowy poziom. Milik marzy, by w przyszłości Górnik był jak Athletic Bilbao. To znaczy wychowywał i opierał się na swoich piłkarzach. – Rozsądna polityka klubu oznacza, że w dobie pandemii, gdy kluby drżały o przetrwanie, Athletic miał 180 milionów euro na koncie. Gdy w kryzysie piłkarze przychodzili z propozycją, że drużyna zgadza się na obniżki, prezydent tego klubu mógł powiedzieć: „Hola, hola, nie będzie żadnych obniżek, stać nas na utrzymanie waszych pensji!”

Długa rozmowa z Adamem Lyczmańskim.

Można pełnić w Lidze Plus Ekstra funkcję niemalże wyroczni, a na co dzień normalnie rozmawiać z sędziami, być członkiem tego środowiska? Łatwo jest oceniać kolegów po fachu?

To bardzo trudne. Człowiek nie jest podatny na krytykę, a ostatnio jest jej bardzo dużo. Zasłużonej. Takie jest jednak życie sędziego. Gdy odwiedzam szkołę młodych arbitrów, zawsze im powtarzam, że nie unikną błędu, kwestia tego, kiedy im się on przytrafi . Pamiętam mój pierwszy kurs na szczeblu centralnym. Posadzili nas, debiutantów, w pierwszym rzędzie. Puszczono jeden klip, kolega, który siedział obok mnie, został wywołany do analizy tego nagrania. Podsumował krótko: wielbłąd sędziego, który nigdy nie powinien tak postąpić.

Przynajmniej szczerze.

Prelegent wziął mikrofon, odparł: „Młody człowieku, nie wiem, skąd jesteś, ile masz lat ani jak się nazywasz, ale domyślam się, że jesteś nowy. Zanim następnym razem powiesz takie głupoty, trzy razy się nad swoimi słowami zastanów. A ja tobie życzę, abyś poprowadził w życiu chociaż jeden mecz, który będzie transmitowany w telewizji”. Kolega usiadł, zrobił się purpurowy, nie odezwał się do końca zajęć. Nie ma go już w środowisku, z jakich przyczyn, tego nie wiem. Jednak prawdą jest, że łatwo oceniać, siedząc w kapciach w ciepłym fotelu. Czuję to doskonale, gdy analizowałem swoje mecze, czasem łapałem się za głowę. Stałem 5–7 metrów obok sytuacji, ale jej nie widziałem. Zdarza się. Powtarzam: każdy się myli, chociaż dziś to boli bardziej, bo mamy system VAR. Nie ma jednak na świecie ligi, w której nie mówi się o poważnych błędach arbitrów.

Jakie jest środowisko sędziowskie?

Na pewno bardzo hermetyczne. Niewielkie.

Pan się z niego wypisał w 2017 roku.

To nie była spontaniczna decyzja. Kontuzja: zerwane więzadło krzyżowe, była moim alibi. Wypaliłem się. A raczej: ktoś mnie wypalił. Byłem przyzwyczajony, by sędziować na stadionach Legii, Lecha czy Wisły. Nagle musiałem jeździć na spotkania niższych lig, na które przychodziło 200–300 osób. Pomimo dobrych recenzji, meczów bez wpadek, nie miałem szansy wrócić do elity. Przestało mnie to bawić. Uznałem, że jeśli mam krzywdzić zawodników, na których mecze pojadę tylko po to, by swoją robotę odbębnić, to nie ma to sensu. Zobaczyłem, że nic nie wskóram, skoro nie miały znaczenia nawet statuetki. Mam je do dziś. Polski Związek Piłkarzy co roku organizuje plebiscyt, wybiera między innymi najlepszych sędziów. Przyznano mi tę nagrodę trzy lata z rzędu, tyle że w pierwszej lidze. Nie wiem, co mogłem zrobić więcej, aby wrócić do prowadzenia meczów w ekstraklasie. Dla pewnego człowieka, który o tym decydował, to było za mało. Powiedziałem: „pas”. Jak schodzić, to z wysokiego konia.

Decydujący o pana zawodowych losach był mecz Pogoń – Wisła Kraków w Szczecinie rozegrany 14 września 2012 roku.

Mecz był w piątek, o godzinie 20:30. Dobrze go pamiętam. Błędnie podyktowałem rzut karny, wtedy nie było jeszcze systemu VAR.

Zaraz po meczu wiedział pan, że popełnił ten błąd?

Ta sytuacja była bardzo kontrowersyjna. Splot okoliczności, bramka na 2:0 także padła po błędzie, ze spalonego, tyle że to nie moja pomyłka, ale sędziego liniowego. Zrobiło się bardzo głośno, bo znów była to Wisła Kraków. Mówię „znów”, gdyż tydzień po tym, jak zostałem nominowany na sędziego międzynarodowego, zdarzył mi się błąd w Krakowie. Tak naprawdę ze swojej kariery pamiętam właśnie dwie poważne pomyłki: z meczu Pogoń – Wisła i wcześniejszy, ze spotkania Wisła – Jagiellonia. Po tej pierwszej ówczesny szef, który na mnie postawił, Janusz Eksztajn, nie wystraszył się, mimo że było sporo hejtu. Nieprzypadkowego hejtu, to były głosy ze środowiska, od ludzi, którzy chcieli być na moim miejscu, którzy chcieli być wśród sędziów międzynarodowych. Im się nie udało, ja pojechałem na kurs UEFA. 

Co pan czuł po telefonie od Zbigniewa Przesmyckiego?

Świat mi się zawalił. Byłem przekonany, że porozmawiamy o genezie błędu. To jednak był krótki monolog. Powiedział, że jestem zdjęty z listy sędziów międzynarodowych na rok 2013. Przez kilkanaście sekund patrzyłem na komórkę i nie wierzyłem. Po jednym meczu? Jednym błędzie? Porównałem to do wypadku drogowego, po którym samochód nadaje się do kasacji. Tyle że ja nie czułem tego wypadku, nie miałem wrażenia, że był tak poważny, sądziłem, że to raczej stłuczka, nawet nie kraksa. Szok. Miałem łzy w oczach, zadzwoniłem do dwóch zaprzyjaźnionych osób z pytaniem, co zrobić. Usłyszałem, że nic nie jestem w stanie na to już poradzić. Więcej nie dzwoniłem, do mnie też już nie dzwoniono. Nie życzę nikomu takiego stanu psychicznego, w jakim wtedy byłem.

fot. FotoPyK

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

15 komentarzy

Loading...