Reklama

PRASA. Kręcina: Przydałby się “młodszy Gmoch”. Myślę tu o Engelu lub Janasie

redakcja

Autor:redakcja

28 stycznia 2022, 09:21 • 11 min czytania 13 komentarzy

W piątkowej prasie mamy przede wszystkim tematy związane z nowym selekcjonerem. Część wydaje się już nieaktualna. 

PRASA. Kręcina: Przydałby się “młodszy Gmoch”. Myślę tu o Engelu lub Janasie

PRZEGLĄD SPORTOWY

“PS” prezentuje materiały o Szewczence, traktując go jako głównego kandydata do posady selekcjonera, ale my już wiemy, że nic z tego nie będzie i Cezary Kulesza wraca do opcji polskich.

Nowy pomocnik Rakowa Częstochowa Szymon Czyż opowiada o okolicznościach debiutu w Lidze Mistrzów, kiedy na treningu Lazio usłyszał język polski i po co wrócił do ojczyzny.

Reklama

Trener Simone Inzaghi?

Trzymał się z doświadczonymi piłkarzami, jak Ciro czy Acerbi. Mnie się wydawało, że również poza boiskiem, przy czym szacunek w zespole miał wielki. Nie dziwię się, że poszedł do Interu Mediolan.

Ale zanim odszedł, umożliwił panu debiut w Lidze Mistrzów w meczu z FC Brugge.

Przed spotkaniem drugi trener Mario Cecchi powiedział mi, żebym był gotowy, bo mogę wystąpić, ale potraktowałem te słowa z przymrużeniem oka. Pomyślałem sobie, że żaden młody nie zagrał w sezonie choćby minuty, więc to pewnie tylko takie gadanie. Jednak od początku drugiej połowy posłano mnie do rozgrzewki, aż w pewnym momencie Felipe Caicedo doznał urazu. Zawołano mnie do ławki, przypomniano stałe fragmenty i trener Inzaghi mówi, że wchodzę, tyle że Felipe chciał jeszcze spróbować zostać na boisku…

I co dalej?

Z tego powodu odesłano mnie ponownie do rozgrzewki. Wziąłem znacznik i truchtam sobie w stronę sektora, gdzie rezerwowi przygotowywali się do wejścia na boisko, a tu Inzaghi krzyczy, że gdzie ja idę! Przecież zaraz wchodzę! Chwilę wcześniej kazał mi właśnie tam iść… Z powodu tego małego zamieszania zszedł cały stres, nie zdążyłem pomyśleć, co się dzieje. To mi pomogło.

Reklama

Jakie wspomnienia z debiutu?

Graliśmy czwórką w obronie, wszedłem na lewą pomoc, w obronie kryłem Krepina Diattę, dzisiaj AS Monaco, a w ataku miałem biegać jak skrzydłowy. Po pierwszym kontakcie z piłką wszystkie nerwy puściły, tyle że Diatta niemiłosiernie mnie „kręcił”. Pamiętam szczególnie dwie sytuacje, kiedy myślałem, że już mu zabieram futbolówkę, tymczasem miał szybszą nogę i już był za mną. Koniec końców dobrze wyszło, osiągnęliśmy remis po ciężkim meczu. Później Caicedo dowcipkował, że muszę mu coś postawić, ponieważ pozwolił mi wejść na murawę.

36-letni Dušan Kuciak rozgrywa jedenasty sezon w polskiej lidze. Chce go uczcić awansem z Lechią do pucharów.

Ryzyko bramkarza

Zmienił się też styl bronienia i nasze treningi. Kiedy trafiłem do poważnej piłki, nie było takiego nacisku na grę nogami u bramkarzy. Wiem, że to mi się teraz wytyka, ale nie jestem tak słaby, jak o tym się mówi. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że nie jest też to moja najmocniejsza strona.

Kiedyś gra nogami zajmowała 20 procent czasu treningu bramkarskiego, teraz poświęca się temu jakieś 40 procent. Ten czas mniej więcej wzrósł o połowę, choć oczywiście dużo zależy od trenera bramkarzy, jaki styl wybierze.

Na pewno nogami gram lepiej niż dziesięć lat temu, ale zwolennikiem rozgrywania przez bramkarza nie jestem. Tym bardziej, gdy dostaje piłkę w polu bramkowym na piątym metrze. Mnie takie rozgrywanie od bramki nie przekonuje, nie widzę w tym sensu, ale muszę się podporządkować, bo teraz wszyscy chcemy grać od tyłu i tam budować akcje. Ale niech już rozgrywa wyżej – na szesnastym metrze. Dla mnie bramkarz jest od bronienia, a nie od rozgrywania. Oczywiście, że widzimy, jak radzą sobie Neuer, Alisson czy Ederson, ale to wyjątki. Najlepsi na świecie. Zresztą i oni od czasu do czasu popełniają błędy. Jeżeli na dziesięć zagrań bramkarz ma dziewięć udanych i w jednym się pomyli, to i tak ono zostanie zapamiętane.

SPORT

Michał Zichlarz o wyborze nowego selekcjonera.

Na stadionach Kamerunu rozgrywany jest Puchar Narodów Afryki. Turniej ten powoli wkracza w decydującą fazę, bo na sobotę i niedzielę zaplanowano ćwierćfinały. Sporo się dzieje na boisku, ale też poza nim, o czym zresztą szeroko informujemy. Dlaczego piszę o tym w kontekście wyboru selekcjonera naszej kadry narodowej? Z prostej przyczyny – futbolem na Czarnym Lądzie interesuję się od lat, a obecna sytuacja jako żywo przypomina mi to, co dzieje się w wielu afrykańskich federacjach, czy to przed turniejem, czy to w trakcie jego grania, czy po nim. Niektórzy trenerzy już stracili pracę, inni wkrótce pójdą śladem takich pechowców, jak Niemiec Gernot Rohr, który funkcji trenera reprezentacji Nigerii został pozbawiony zanim impreza w Kamerunie się rozpoczęła, czy Serb Milovan Rajevac. Ten z prowadzoną przez siebie Ghaną grał nawet w ćwierćfinale MŚ 2010, a teraz z „Czarnymi gwiazdami” przegrał nawet z maleńkimi Komorami.

Znowu, jak u nas, w szranki staną podpowiadacze i „przyjaciele”, którzy w wyborze selekcjonera będą widzieli swój interes. Dziś jedno nazwisko, jutro kolejne, a na koniec jeszcze jedna kandydatura. Jak tak patrzy się z boku na to, co robi prezes PZPN Cezary Kulesza, nie bardzo w tym widać przejrzysty plan. To miotanie się od jednego trenera do drugiego. Do tego dochodzą kontrolowane czy nie do końca kontrolowane przecieki. Nie sprzyja to budowaniu atmosfery przed najważniejszym meczem 2022 roku, jakim – bez dwóch zdań – jest wyjazdowe starcie z Rosją 24 marca.

Rozmowa o Szewczence z Stepanem Hirskyjem, lwowiakiem, byłym piłkarzem GKS-u Tychy, Chrobrego Głogów i Stali Stalowa Wola.

Czy na Ukrainie szeroko komentuje się fakt, iż Andrij Szewczenko jest kandydatem na selekcjonera reprezentacji Polski?

– Ten temat jest bardzo żywy. Sporo jest wywiadów, komentarzy, że może zatrudnić go PZPN, różni ludzie się wypowiadają. Przekaz jest taki, że może dać sobie radę z reprezentacją Polski. Jak wiadomo, Polaków gra w Europie więcej niż Ukraińców, a Szewczenko to mocna europejska postać. No i dużo mówi się o tym, że pracowałby z Lewandowskim. Jeden dla drugiego może być autorytetem, mogą się wzajemnie uzupełniać, pomóc sobie.

Dobrze wspomina pan pracę Szewczenki w roli selekcjonera waszej kadry?

– To chyba nie tylko moje zdanie, ale każdego Ukraińca będącego blisko piłki: „Szewa” u nas zrobił porządek. Dodał piłkarzom gazu. Przy nim rozkwitło kilku piłkarzy, jak Rusłan Malinowski. Roman Jaremczuk chwalił sobie tę współpracę, mówił, że dobrze się dogadywali. Kadra była ułożona taktycznie, była dyscyplina. A to tylko… dobrze dla was.

Ukraina za Szewczenki długo grała ładną piłkę?

– Bardzo mądrą. No a jeśli rozgrywaliśmy od obrony nawet z Hiszpanią czy Francją, to nie mogło się to nie podobać! Nikt nie kopał piłki, gdzie popadnie. Było widać dyscyplinę, ale i zarazem luz. Nikt się nie bał, zawodnicy nie byli przestraszeni. To była taka europejska mentalność. Wszyscy to doceniali. Zawsze oglądam mecze, ale przy Szewczence włączało się telewizor z prawdziwą przyjemnością, aż chciało się patrzeć.

Rozmowa z Mirosławem Smyłą, byłym trenerem wielu ligowych drużyn, obecnie związanym ze Szkołą Mistrzostwa Sportowego w Radzionkowie.

Czy Mirosław Smyła spadł z trenerskiej karuzeli?

– Nigdy na niej nie siedziałem… Trudno mi powiedzieć. Czasem spojrzę na Facebooka, media społecznościowe – z obowiązku, bo bywa, że człowiek otrzyma jakieś życzenia, pozdrowienia. Widzę wtedy, jak wiele osób pojawia się w tym przekazie informacji, przypomina o sobie, że istnieje, żyje. Ja nie czuję takiej potrzeby, bo mam co robić. Poczucie bycia niepotrzebnym, gdy okres między jedną pracą a drugą się wydłuża, jest chyba najgorsze dla każdego trenera. W moim przypadku właśnie trwa najdłuższy okres, w którym nie pracuję jako trener w klubie. Choć były różne oferty, nie podjąłem się żadnego z tych wyzwań. Nie przekroczyły mojego progu chęci. Nie jest tak, że zwariowałem i liczę nie wiadomo, na co – po prostu żadna z tych propozycji nie była na tyle konkurencyjna w stosunku do tego, co robię w swoim miejscu zamieszkania, by coś zmieniać. Ale solidaryzuję się z ludźmi, którzy siedzą w domach, czekają, szkolą się. Czasem czują kumulujący się wewnętrzny ból – po śląsku nazywa się to „jankor”, takie negatywne motyle w brzuchu – czekając bardzo długo na kolejną propozycję. Ja czegoś takiego nie mam.

Czym się pan zajmuje?

– Pięć lat temu rozpoczęliśmy w Radzionkowie budowę Szkoły Mistrzostwa Sportowego – dosłownie 200 metrów od mojego miejsca zamieszkania, w starym budynku przy ul. Knosały. To typowa „tysiąclatka”, leżała odłogiem, wykorzystywana w różny sposób, ale nie taki, jak można by było. Gdy zaczynaliśmy działalność, latem 2017 roku otrzymałem propozycję z Odry Opole. Było to duże wyzwanie i nie było możliwości, bym się go nie podjął – zwłaszcza że pośrednio wpływało też na promocję tego, co robię w Radzionkowie i naszą wiarygodność. We współpracy z Heńkiem Sobalą, który od wielu lat jest prezesem UKS-u Ruchu Radzionków, szeregiem osób wspierających, na czele z burmistrzem Radzionkowa Gabrielem Toborem, stworzyliśmy SMS. W maju minie pięć lat istnienia stowarzyszenia, którego jestem prezesem i będącego organem prowadzącym szkołę. To ogromna odpowiedzialność. Codziennie jesteśmy na miejscu, dbamy o to, rozwijamy. Chcemy na tyle ustabilizować i usamodzielnić to miejsce, by nie było już niezbędne przebywanie tu wiele godzin. W ekstraklasowej Koronie Kielce przychodziłem do pracy o 7 rano, a wychodziłem w nocy. Tu jest tak samo. Trzeba troszczyć się o wszystko – od budynku, przez młodzież, po szkolenie pracowników. Zarządzamy dużą instytucją, mającą 200 uczniów i 50 pracowników.

Częściej mówią do pana „prezesie” czy „trenerze”?

– „Prezesie”? Takiego zwrotu sobie nie życzę, choć czasem się pojawia. Kompletnie mnie to nie rajcuje. Lubię, gdy mówi się do mnie „trenerze”. Nie ukrywam, że osobiście mocno wspieram szkolenie na poziomie liceum – juniorów starszych i młodszych, rywalizujących na poziomie pierwszej ligi wojewódzkiej. To coś, czego wcześniej w Radzionkowie nie było. Młodzież fajnie się rozwija, kilku chłopaków podpisało już kontrakty z Ruchem. Po rozstaniu z Koroną, przez rok nie prowadziłem zajęć jako trener. Uciekła nomenklatura, kilka innych kwestii. Wychodząc na pierwszy trening po tak długiej przerwie, aż mi zabrakło słów. Uciekł pewien nawyk. Teraz mam przyjemność przebywania na boisku, pomagania, wspierania. Chłopcy też mi w pewien sposób pomagają, bym nie wypadł z rytmu, był na bieżąco z trendami. Trzeba z żywymi naprzód iść i się rozwijać. Przy młodych ludziach człowiek nie gnuśnieje.

W tym sezonie prowadzi pan drużynę juniorów starszych UKS-u Ruch Radzionków. Pracując na szczeblu centralnym nieraz w chwilach zdenerwowania powtarzał pan: „Jo sie byda bajtli trenowoł…”.

– (śmiech). No tak – wróciłem do podstaw, do bazy. Praca z młodzieżą jest zupełnie inna, bardzo wymagająca. Młodzi ludzie często są zagubieni, nie wiedzą wielu rzeczy, trzeba ich wspierać nie tylko pod względem sportowym. To odpowiedzialność za ich przyszłość. Nie tylko szkolisz, ale i wychowujesz, by mogli ruszyć w świat przygotowani. Nie ukrywam, że to duże wyzwanie. Obcuję z klasą maturalną, która za chwilę zacznie dorosłe życie. Nie wszyscy porobią kariery, ale kilku chłopaków rokuje. Tym bardziej jest potrzeba wspierania ich. Wywodzę się ze szkolenia dzieci i młodzieży. Zajmowałem się tym przez lata. Potem, w seniorskiej piłce, uciekł pewien nawyk prowadzenia młodych. Dlatego tym bardziej warto było wrócić. Zwraca się uwagę na inne szczegóły, to pomaga w samorozwoju. Wiele kwestii odświeżyłem. Codzienna praca z juniorami daje więcej niż tygodniowy wyjazd na jakiś zagraniczny staż. Tu robisz coś miesiącami. Zejście niżej, do podstaw, otwiera głowę i czasami jest potrzebne.

Nie ma Ruchu bez miasta i nie ma miasta bez Ruchu – stwierdził prezes Seweryn Siemianowski, dziękując radnym Chorzowa za to, że jednomyślnie przegłosowali uchwałę o przyznaniu klubowi 1,8 mln zł dotacji na 2022 rok.

Chorzowscy radni opowiedzieli się za przyznaniem Ruchowi dotacji na 2022 rok w wysokości 1,8 miliona złotych. 25 z nich było za, nikt się nie wstrzymał, nikt nie był przeciw. – Bardzo dziękuję radnym, że tak jednomyślnie głosowali za wsparciem klubu. Jesteśmy wdzięczni za każdą złotówkę – powiedział prezes Seweryn Siemianowski, który wcześniej przez blisko 2 godziny odpowiadał na pytania radnych i odnosił się do ich wypowiedzi, słuchając także prezydentów Andrzeja Kotali i Marcina Michalika. Po dyskusji do porządku obrad wprowadzono autopoprawkę dotyczącą budżetu i zarezerwowania środków dla „Niebieskich”. Zostaną przekazane w formie wykupu akcji, dzięki czemu miasto stanie się największym (ale nie większościowym) udziałowcem spółki, po Aleksandrze Kurczyku i Zdzisławie Biku.

Nim Seweryn Siemianowski pierwszy raz zabrał wczoraj głos, został pouczony przez przewodniczącego rady miasta Waldemara Kołodzieja, iż powinien pojawić się na tej sali już miesiąc wcześniej, podczas poprzedniej sesji, tym bardziej jeśli ponad 20 osób z klubu Koalicji Obywatelskiej było świadkami, jak drogą telefoniczną zaproszenie złożył mu prezydent Kotala. Nieobecność prezesa skłoniła radnych, by w grudniu wstrzymać decyzję o przyznaniu klubowi dotacji. – Przepraszam za to małe nieporozumienie. Po dżentelmeńsku zamykam temat. Gdy tylko na sesji będzie temat Ruchu, to już będę się pojawiał – pokajał się szef „Niebieskich”, przypominając, jaką drogę przeszedł klub pod jego wodzą przez ostatnie 2,5 roku. Przypominał, że rozważano upadłość i start od zera, zaległości względem piłkarzy i pracowników sięgały 6 miesięcy, a drużyna była w dolnych rejonach III ligi. Dziś jest beniaminkiem II ligi i ma szansę na kolejny awans, a od dwóch lat wszystkie zobowiązania są regulowane w terminie.

SUPER EXPRESS

Michał Listkiewicz wola Polaka na stanowisku selekcjonera.

– Optuje pan za Polakiem czy obcokrajowcem?

– Nie dlatego, że jestem starszej daty, ale uważam, że powinniśmy wrócić do polskiego selekcjonera. W ogóle teraz już coraz rzadziej zatrudnia się obcokrajowców w reprezentacjach. Kiedyś to była moda, tacy wędrownicy jak Lothar Matthaeus czy Berti Vogts oferowali swoje usługi wszędzie. Vogts pisał nawet do mnie, a potem okazało się, że osiem podobnych listów rozesłał po całej Europie. I w końcu trafił do Azerbejdżanu. Generalnie dzisiaj szuka się albo wielkich fachowców z zagranicy, albo bierze się swojego trenera. To ma też wydźwięk sentymentalno-psychologiczny. My kochamy to, co polskie, jesteśmy przywiązani do symboli czy świąt. Mamy kilku polskich trenerów, którzy moim zdaniem mogliby przejąć tę reprezentację, jak Jan Urban czy Adam Nawałka, Michał Probierz czy Czesław Michniewicz. A tak w ogóle to ja bardzo żałuję, że Jerzemu Brzęczkowi nie pozwolono dokończyć pracy. Być może bylibyśmy w innym miejscu, wypadli lepiej na Euro, a Brzęczek dalej byłby selekcjonerem.

W podobnym tonie wypowiada się Zdzisław Kręcina.

(…) W Polsce takich zadaniowców nie mamy?

– Pamiętacie, jak w 2010 r. Panathinaikos w kryzysowej sytuacji wziął – na jeden mecz dla przełamania złej passy – Jacka Gmocha? I Jacek to zrobił! Przydałby się nam więc jakiś „młodszy Gmoch”. I mam kogoś takiego. Myślę o Jurku Engelu. A jeśli by nie chciał, to jest jeszcze Paweł Janas.

– Pan to wszystko mówi na serio?!

– A skąd ta wątpliwość? Obaj mają wielką zdolność błyskawicznego „układania klocków”, a tego nam najbardziej potrzeba. Potrzeba nam kogoś, kto do maksimum wykorzysta potencjał kadry. Fajtera, który tchnie w nią nadzieję i wolę walki: „Jedźcie i zdobądźcie Moskwę”.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

13 komentarzy

Loading...