Środowa prasa to mieszanka Ligi Mistrzów i polskich tematów ligowych. Brakuje jednak dania głównego, jakiegoś materiału wybijającego się ponad resztę.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Prowadzący w grupie D Ligi Mistrzów Sheriff Tyraspol powalczy dziś na swoim stadionie z Interem Mediolan.
Wczoraj minęło pięć lat od meczu Legii Warszawa z Realem Madryt, który mistrzowie Polski zremisowali 3:3. To spotkanie do dziś wspominane jest jako jedno z najlepszych w historii występów naszych klubów w Lidze Mistrzów. Jeszcze lepsze wspomnienia będą mieć gracze Sheriffa, którzy w końcówce września wygrali z Królewskimi na ich stadionie (2:1). Bohaterem tamtego spotkania został zdobywca zwycięskiej bramki Sebastien Thill.
Jego historia to gotowy scenariusz na film. 27-letni Luksemburczyk jeszcze kilkanaście miesięcy temu nawet nie marzył o grze na jednym z najsłynniejszych stadionów świata. Od 2013 roku występował w klubie ze swojej ojczyzny – FC Progres Niederkorn, z którego we wrześniu poprzedniego roku został wypożyczony do rosyjskiego PFK Tambov. Jego klub z hukiem spadł z Premier Ligi, a Thill wrócił do Niederkorn. Tam występy na boisku łączył z… jego pielęgnacją. – Byłem zatrudniony w gminie Diff erdange i zajmowałem się pracami terenowymi. Kosiłem trawę na stadionie, na którym grałem w niedzielę, zbierałem gałęzie i grabiłem liście. Przez to zawsze przed meczem uważnie sprawdzam stan boiska, na którym gramy – mówił Thill w rozmowie z portalem sofoot.com.
Legia ma 16 punktów straty do miejsca gwarantującego grę w pucharach. Czy zdoła jeszcze coś ugrać?
Tak źle jeszcze nie było. Legia Warszawa ma najgorszy bilans po jedenastu pierwszych meczach sezonu w całej swojej historii, przynajmniej jeśli za wykładnik przyjmiemy liczbę porażek (trudno bowiem porównać jej dorobek punktowy z okres sprzed 1995 roku, gdy za zwycięstwo przyznawano dwa „oczka”), których uzbierała aż osiem. Nawet w 1936 roku, gdy spadła z ligi, miała na tym etapie rozgrywek „tylko” siedem przegranych, podobnie było 18 lat później.
Od 1954 roku nie zdarzyło jej się przegrać więcej niż pięciu z jedenastu pierwszych spotkań sezonu. Cztery lata temu taka liczba porażek w początkowej fazie sezonu nie przeszkodziła jej zdobyć mistrzostwa. W ostatnich latach co roku słabo zaczynała sezon, ale nigdy nie miała aż tak wielkiej straty do czołówki. Legii poważnie grozi to, że po raz pierwszy od dwunastu lat nie zakwalifikuje się do europejskich pucharów (chyba, że zdobędzie Puchar Polski). Do miejsca dającego udział w eliminacjach Ligi Konferencji traci aż 16 punktów (mając dwa mecze zaległe).
Raków nie zawsze potrafi wywiązać się z roli zdecydowanego faworyta.
W obecnych rozgrywkach PKO BP Ekstraklasy było tak już trzykrotnie: w meczach z Wisłą Płock (1:1), Radomiakiem (2:2) i w ostatniej kolejce z Górnikiem Łęczna (0:0). Na drugim biegunie są pewne zwycięstwa ze Stalą Mielec i Wartą Poznań (oba 3:0). Prawidłowość jest generalnie jedna – Raków nie jest drużyną, która dominuje przeciwników pod względem czasu posiadania piłki. W tym aspekcie ekipa spod Jasnej Góry po 12 kolejkach była trzecim najgorszym zespołem w lidze (47%, wspólnie ze Śląskiem Wrocław i Górnikiem Łęczna) i wyprzedzała jedynie Wartę i Stal (po 46%). Można to też tłumaczyć filozofią trenera Papszuna, który często w swoich wypowiedziach podkreśla, że dla niego liczy się jak najszybsze przedostanie się pod bramkę rywala i doprowadzenie do sytuacji bramkowej, a nie jak najdłuższe utrzymywanie się przy futbolówce. Niemniej wygląda na to, że Raków ma pewne kłopoty z budowaniem akcji w ataku pozycyjnym.
Wierzę, że mój przyjaciel szybko zmieni się z tymczasowego trenera mistrza Polski w stałego – mówi o Marku Gołębiewskim 46-letni Bartosz Tarachulski, były piłkarz, a obecnie szkoleniowiec z licencją UEFA PRO.
Skąd się znacie?
Połączyła nas piłka – poznaliśmy się kilkanaście lat temu w Grecji. Ja grałem w Kavali, Marek występował w Salonikach. Mamy synów w identycznym wieku, rodziny się polubiły i tak zostało do dziś. Później tak się złożyło, że obaj trafiliśmy na wyspę Rodos – do dwóch innych klubów z zaplecza greckiej ekstraklasy. Na boisku rywalizowaliśmy, poza nim byliśmy przyjaciółmi, spędzaliśmy wspólnie sporo czasu. Dalej jesteśmy w kontakcie, mieszkamy blisko siebie – ja w Nadarzynie, Marek w Piasecznie. Często rozmawiamy, a w poprzednim sezonie w II lidze zdarzyło nam się prowadzić drużyny przeciwko sobie. Ja pracowałem w Pogoni, a Marek w Skrze. W Siedlcach mój zespół przegrał 1:2, w rewanżu w Częstochowie padł remis 2:2, choć Skra wyrównała dopiero w piątej minucie doliczonego czasu. Żartowaliśmy, że punkty i tak zostały w rodzinie.
Nie każda znajomość z boiska przetrwa próbę czasu.
Zdarzyły się sytuacje, po których jeden o drugim wiedział, że w trudnych momentach może na niego liczyć i polegać. Poza tym nasi starsi synowie mają teraz po 17 lat, a młodsi po 14, więc czasem – przy okazji spotkań – zdarza się grać w ogrodzie: Tarachulscy na Gołębiewskich albo w mieszanych składach. Grałem trochę dłużej za granicą, ale kontaktu nie straciliśmy.
Kto był lepszym piłkarzem?
Kwestia względna, rozegrałem więcej meczów w ekstraklasie, byłem zawodnikiem większej liczby klubów zagranicznych, ale piłka nożna to dyscyplina zespołowa, a nie indywidualna. Kariery piłkarskie szybko zleciały, teraz obaj zaczęliśmy drugie życie – trenerskie. Kurs UEFA PRO skończyłem o jedną turę wcześniej od Marka.
Czy Lech Poznań mógł bezkarnie przyjąć pod stołem premię od przedstawicieli innego klubu, którym bardzo zależało, by poznaniacy pokonali ich rywala w walce o utrzymanie?
Sąd Okręgowy we Wrocławiu w procesie „gangu Fryzjera” nie dopatrzył się w tym nieuczciwego działania. Na szczęście zdumiewający werdykt można jeszcze naprawić. W środę ogłoszenie wyroku w instancji odwoławczej.
Chodzi o sytuację z czerwca 2004 roku. W przedostatniej kolejce ekstraklasy będący w środku tabeli Lech Poznań miał zagrać z Górnikiem w Polkowicach, który walczył o uniknięcie degradacji, a porażką gospodarzy był zainteresowany Świt Nowy Dwór Mazowiecki prowadzony przez Janusza Wójcika. Według ustaleń prokuratury, których sąd nie zakwestionował, piłkarze reprezentujący Lecha umówili się ze Świtem, że dostaną 34 tysiące dolarów, jeśli zwyciężą w Polkowicach. Górnik też chciał zapłacić Lechowi, ale oczywiście za to, aby przegrał, ale nie zdołał zgromadzić kwoty, która mogłaby przekonać ekipę z Wielkopolski. Była to więc klasyczna „podpórka”, o której jednak przed spotkaniem nikt nie wiedział oprócz zainteresowanych stron. Aby lepiej poznać kulisy tej szemranej akcji w klimacie „Piłkarskiego pokera”, sięgnąłem do materiałów, które od lat na blogu Piłkarska Mafia systematyzuje dziennikarz Dominik Panek. Są to oczywiście ustalenia ze śledztwa i stanowią udokumentowany materiał dowodowy.
SPORT
Redaktor Bogdan Nather nie szczędzi złośliwości Markowi Gołębiewskiemu.
Trener Czesław Michniewicz musiał zdawać sobie sprawę z tego, że jeżeli trzyma się głowę w paszczy lwa, należy liczyć się z tym, że ją kiedyś odgryzie. Egzekucję wykonano, a ja cały czas zastanawiam się, czy właściciel Legii Dariusz Mioduski jest na tyle naiwny, by winą za żenujące – nie boję się użyć tego słowa – wyniki swojej drużyny zrzucić na barki szkoleniowca. Klub, który dysponuje budżetem rzędu 120 milionów złotych jest w strefie spadkowej! Porażka z Pogonią pokazała dobitnie, że do decydentów na Łazienkowskiej jeszcze nie dotarło, że zgniłe drzewo nie wyda zdrowych owoców. Następca Michniewicza Marek Gołębiewski moim zdaniem nie jest facetem, który chwyci za twarz całe towarzystwo. Bo powiedzmy sobie szczerze – jakim jest autorytetem dla reprezentantów kilku krajów, czego spektakularnego dokonał na niwie trenerskiej? Jeżeli chce zabłysnąć, to niech posypie się brokatem.
Marcin Cebula po 1,5-miesięcznej przerwie wrócił do składu Rakowa Częstochowa.
Trudno w tym momencie to stwierdzić. 1,5 miesiąca przerwy od normalnych treningów na pewno zrobiła swoje. Stąd 25-latek będzie prawdopodobnie powoli wprowadzany do zespołu, a liczba minut sukcesywnie zwiększana, aby nie narazić go na odnowienie się kontuzji, co w przypadku mięśni brzucha często się zdarza. Jednak jego obecność w pierwszym składzie na niedzielny mecz z Pogonią Szczecin byłby dla Rakowa dużym benefitem.
Podopieczni Kosty Runjaicia w ostatnich tygodniach prezentują zwyżkę formy, przez co rywalizacja z nimi nie będzie dla Rakowa „spacerkiem”. Występ Cebuli na pewno zwiększyłby szanse częstochowian na zwycięstwo nad Pogonią. Dodatkowo pozwoliłby trenerowi Rakowa na zmiany w pomocy. Lederman, choć radzi sobie na „10”, lepiej prezentuje się, gdy jest ustawiony trochę niżej. Przy powrocie Cebuli mógłby stworzyć duet z Walerianem Gwilią lub Marko Poletanoviciem w linii pomocy. Marek Papszun będzie mógł także wprowadzić 25-latka w miejsce Lopeza, by ten wszedł z ławki rezerwowych. Możliwości zestawienia środkowej strefy jest wiele. Wszystko będzie jednak zależne od zdrowia pomocnika, ponieważ o jego formę w Rakowie nie muszą się martwić.
14 lat temu IV-ligowy GKS Tychy przegrał z kroczącą po mistrzostwo Wisłą Kraków.
Niemal dokładnie 14 lat temu, 31 października 2007 roku, tyszanie w Pucharze Polski też zmierzyli się z Wisłą Kraków. – Graliśmy wtedy w IV lidze – wspomina ówczesny trener tyszan Damian Galeja. – Klub zaczynał się odradzać i zbudowaliśmy drużynę, która maszerowała po awans do II ligi, a zwycięstwa w Pucharze Polski, najpierw z TOR-em Dobrzeń Wielki 2:0 i następnie z grającą na zapleczu ekstraklasy Kmitą Zabierzów 3:0 utwierdzały nas w przekonaniu, że idziemy dobrą drogą. W 1/16 trafiliśmy na występującą w ekstraklasie Odrę Wodzisław Śląski i po bezbramkowym remisie, już niemal w ciemnościach, bo na starym stadionie nie było oświetlenia, wygraliśmy 4:2. Michał Kojdecki obronił dwa karne i z niecierpliwością czekaliśmy na losowanie następnego rywala. W 1/8 trafiliśmy na Wisłę, która wtedy miała wielką drużynę. Najlepiej świadczy o tym fakt, że zespół pod wodzą Macieja Skorży wygrywał wysoko w lidze i sięgnął wtedy po mistrzostwo Polski z kilkunastopunktową przewagą. Nic więc dziwnego, że na ten mecz trybuny wypełniły się po brzegi. Oficjalnie mówiło się o 6 tysiącach, ale gdyby ktoś policzył dokładniej i wliczył widzów z… balkonów okolicznych bloków uzbierałoby się pewnie dużo więcej. To było coś wyjątkowego, bo kilka dni później na tym samym stadionie graliśmy w obecności kilkuset widzów ligowy mecz ze Spartą Lubliniec i czuliśmy ten kontrast, patrząc na puste trybuny.
SUPER EXPRESS
Adrian Benedyczak strzelił swojego trzeciego gola dla Parmy, a drugiego z rzędu. Po meczu z Vicenzą pochwalił go nawet Gianluigi Buffon.
To trzeci gol młodzieżowego reprezentanta Polski dla Parmy. Premierową bramkę strzelił Ternanie, chwilę po wejściu na boisko razem z Buffonem. – Graliśmy trzy mecze w ciągu tygodnia i trener wystawił drugiego bramkarza, który doznał kontuzji –przypomina Benedyczak. – Akurat byłem przygotowywany do zmiany i razem z Buffonem wszedłem na boisko. To spore przeżycie grać z takim piłkarzem – opowiada. Słynny włoski bramkarz jest wzorem dla młodych zawodników. – Gigi przez cały czas nam sporo podpowiada, dużo się uśmiecha i absolutnie nie wywyższa się nad innymi – zdradza Polak. – Można z nim pożartować, jest lubiany i szanowany przez wszystkich, bo z każdym ma dobry kontakt. To pozytywny duch szatni – twierdzi „Benek”.
Pierwsze dni w klubie dla naszego rodaka nie były jednak najłatwiejsze. – Na początku czułem się nieswojo – przyznaje. – Nie wiedziałem, jak się zachować. W szatni mamy wielu znanych piłkarzy. Oprócz Buffona jest choćby Franco Vazquez, również były reprezentant Włoch. Mając takich piłkarzy w szatni, można poczuć tremę. Po kilku tygodniach czułem się już śmielej – wspomina.
Ben Starosta cieszy się z powołania Matty’ego Casha do reprezentacji Polski. Sam kiedyś przechodził podobną drogę.
„Super Express”: – Co było dla ciebie najtrudniejsze na początku?
Ben Starosta: – Bariera językowa, bo nie byłem w stanie mówić płynnie po polsku. Dopiero później, gdy grałem w polskiej lidze i żyłem wśród Polaków, nauczyłem się więcej. Nie sądzę, żeby to był problem dla Casha. Przez te 14 lat sprawy bardzo się rozwinęły. Większość piłkarzy z kadry i trener Sousa znają angielski, a jeśli na początku będzie potrzebny tłumacz, to nie problem. Najważniejsze jest to, co będzie robił i pokazywał na boisku.
– Znałeś polski hymn, gdy trafiłeś do reprezentacji? Eugen Polanski opowiadał „Super Expressowi”, że wielu miało mu za złe, że nie śpiewał hymnu, gdy zaczynał grać dla Polski.
– Pamiętam, że Michał Globisz lub prezes federacji kupili płytę CD z hymnem narodowym i dostałem ją jako mały prezent. Musiałem słuchać i nauczyć się słów przed wyjazdem do Kanady. Nauczyłem się i podczas transmisji z pierwszego meczu było chyba widać, że śpiewałem razem z kolegami.
Fot. FotoPyK