Poniedziałkową prasę możemy podzielić na dwa segmenty. W „Przeglądzie Sportowym” głównie tematy reprezentacyjne, w „Sporcie” najciekawsze są rzeczy ligowe.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Wygląda na to, że po zmianie prezesa PZPN Paulo Sousa zachowa posadę selekcjonera reprezentacji Polski, nawet jeśli wybory wygra Cezary Kulesza.
Z naszych informacji wynika, że Kulesza nie chce rozwiązywać kontraktu z Sousą. Umowa obowiązuje do końca eliminacji MŚ. Na pewno nie zwolni Portugalczyka od razu po ewentualnie wygranych wyborach. Nie tylko dla tego, że trzy dni przed walnym zjazdem PZPN (15 sierpnia, dwa tygodnie przed początkiem wrześniowego okna eliminacyjnego) trzeba wysłać powołania zagranicznych zawodników na mecze eliminacji MŚ. Polska gra z Albanią (2.09), San Marino (5.09) oraz Anglią (8.09) i mogłoby dojść do kuriozalnej sytuacji, że nowy selekcjoner musiałby składać jedenastkę z zawodników wybranych przez… Sousę. Dlatego, niezależnie od wyniku wyborów w PZPN , najbardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że Portugalczyk powinien mieć spokój przynajmniej do momentu, w którym Polska będzie miała szanse na awans do MŚ.
Istnieje też szansa (niewielka), że selekcjoner sam poprosi o rozwiązanie umowy, ale to tylko w przypadku, jeśli dostanie dobrą ofertę z niezłego klubu lub np. portugalskiej kadry i gdyby miał pełną świadomość, że nie ma poparcia nowych władz. Na razie Portugalczyk jest na urlopie.

Czy to dobrze, że Paulo Sousa zostaje z nami jako selekcjoner? Dlaczego to źle, że Zbigniew Boniek stał się tarczą dla piłkarzy? Czy warto ufać zawodnikom przy wyborze trenera? – zastanawia się Łukasz Olkowicz.
Na początku obalmy jeden mit: czy Paulo Sousa miał czas przygotować drużynę? W zasadzie to żaden selekcjoner czasu nigdy nie ma. Portugalczyk wraz z podpisem na kontrakcie zdecydował się na pakiet ekspresowego poznawania drużyny – przyszedł w styczniu, w marcu poprowadził ją w trzech eliminacyjnych meczach, potem przygotowania do EURO i sam turniej. To przecież nawet o trenerach w klubie często można usłyszeć, że pół roku to za mało, by zauważalne było ich piętno odciśnięte na drużynę.
W realiach reprezentacji trzy tygodnie, jakie miał Sousa na bezpośrednie przygotowania drużyny do turnieju (do czasu pierwszego meczu ze Słowacją zaplanowano 26 treningów i kolejne sześć do ostatniego spotkania ze Szwecją) to czas błogosławiony dla każdego selekcjonera. Rarytas, podczas którego rzeczywiście można postawić stempel, a przynajmniej jego kontury. Tym bardziej że piłkarze byli po sezonach w klubach, więc nie trzeba było zaprzątać sobie głowy budowaniem od zera przygotowania fizycznego. Po trzy tygodnie trwają okresy przygotowawcze w klubach, po których trener od razu zaczyna sezon. Selekcjonerzy w trakcie eliminacji o takim bogactwie czasu mogą jedynie pomarzyć. Gdyby spojrzeć na ostatni rok Jerzego Brzęczka, to na treningi z reprezentacją nie miał nawet połowy tego czasu, ile przed turniejem dostał Sousa. Oczywiście Brzęczek miał jesień 2018 roku i cały 2019 rok na pracę z kadrą. Ale już jesienią 2020 roku, poprzedzającą jego zwolnienie, dostał kadrowiczów po ponad 10 miesiącach przerwy. Nie trzeba prowadzić drużyny, by wiedzieć, jakie spustoszenie w pracy każdego trenera czyni taka pauza. Zajęcia zaczyna się od przypomnienia tego, nad czym drużyna pracowała prawie rok wcześniej i zaraz gra się mecz. I to już Brzęczkowi nie wyszło. Cieniem na jego pracy kładą się fatalne wyjazdowe spotkania z Holandią i Włochami w LN, za co zresztą de facto zapłacił posadą.
Co ważne w przypadku Sousy, to przez trzy tygodnie miał piłkarzy tylko dla siebie, nie musiał dzielić się nimi z klubami. To znacząca różnica w porównaniu z dolą selekcjonera w trakcie eliminacji, który pracuje z zawodnikami w trybie poszatkowanym i odmierzanym meczami co miesiąc. Tak naprawdę na wdrażanie pomysłów ma wtedy trzy-cztery treningi.

Zbigniew Boniek, mimo potknięć reprezentacji Polski, ma się czym pochwalić na tle poprzedników na stanowisku prezesa PZPN.
(…) Po upadku PRL prezesi w rządzeniu byli bardziej suwerenni, bo piłkarska federacja zaczęła się uniezależniać od władzy państwowej w wymiarze politycznym. Szefowie nie byli już w żaden sposób narzucani, nie przynoszono ich „w teczce”, nie było im potrzebne partyjne namaszczenie, a z biegiem czasu stało się wręcz szkodliwe, bo tacy znaczeni kandydaci nie mieli szans wygrać wyborów.
Dlatego Boniek ma powód do satysfakcji, bo jest najskuteczniejszym prezesem, jeżeli chodzi o wyniki reprezentacji Polski po 1989 roku. Minimalnie wyprzedza Michała Listkiewicza i z przekąsem można zaważyć, że przyczynił się do tego osobiście i bezpośrednio… sam „Zibi”. Jako selekcjoner niespecjalnie sobie radził, a porażka z Łotwą (0:1) będzie mu już zawsze wypominana. Rządził wtedy właśnie Listkiewicz, któremu za to udał się po latach awans Biało-Czerwonych na mundial i po raz pierwszy na mistrzostwa Europy. Są to wyniki, które ówczesnemu prezesowi dają niepodważalne miejsce w historii polskiej piłki, niezależnie od wszystkich jego porażek. Takich jak obciążająca jego kadencję afera korupcyjna, tym bardziej że zareagował na nią zbyt łagodnie i tolerancyjnie.
Tylko jeden polski piłkarz wszystkie trzy mecze EURO 2020 przesiedział na trybunach. To Kamil Piątkowski.
Selekcjoner Paulo Sousa przyzwyczaił nas do rotacji w każdej formacji. Kiedy więc Piątkowski przyjechał na zgrupowanie w Opalenicy, mógł równie dobrze liczyć na to, że zagra w EURO 2020 w pierwszym składzie, jak i mieć obawy, że nie wystąpi w ogóle. Wyszedł w podstawowej jedenastce na mecz towarzyski z Rosją (1:1), poziomem zrównał się z pozostałymi, przeciętnie grającymi w tym spotkaniu polskimi defensorami. – Gdyby oceniać indywidualnie piłkarzy za ten mecz, to wielu z nich nie powinno już potem wyjść na boisko – stwierdza Marek Jóźwiak, były obrońca reprezentacji Polski.
Na meczu z zespołem Stanisława Czerczesowa skończyła się jednak przygoda Piątkowskiego z mistrzostwami Europy. Portugalczyk nie tylko nie dał mu szansy już w żadnym spotkaniu EURO, ale we wszystkich trzech: ze Słowacją, Hiszpanią i Szwecją, odesłał na trybuny. Jóźwiak, który pracował z tym zawodnikiem w Rakowie Częstochowa, był bardzo zdziwiony taką decyzją selekcjonera.
– Powiem szczerze, że ja widziałem Kamila w podstawowym składzie reprezentacji. Predyspozycje motoryczne, techniczne i znajomość ustawienia, na które zdecydował się Paulo Sousa, w którym Kamil na co dzień grał w Rakowie, przemawiały na jego korzyść. Sam chciałbym usłyszeć od Sousy, dlaczego tak utalentowany zawodnik ani razu nie znalazł się w kadrze meczowej. Były momenty podczas naszych meczów na EURO, w których ten zawodnik by się przydał – stwierdza Jóźwiak.

Rozmowa z Ramonem Vegą, byłym reprezentantem Szwajcarii, uczestnikiem Euro 1996.
Jak ocenia pan piłkarzy reprezentacji Szwajcarii indywidualnie? W pierwszym spotkaniu z Walią bardzo aktywny był Breel Embolo, za to w ostatnim meczu z Turcją pokazał się Xherdan Shaqiri, który nie tylko strzelił dwa gole, ale również wziął na siebie ciężar kreowania gry.
Myślę, że właśnie tu leży cały problem naszej kadry. Z powodu umiejętności indywidualnych nasze oczekiwania były wysokie, ale Szwajcarzy nie wychodzili na boisko jako drużyna. A mamy w zespole kilku znakomitych zawodników, jak właśnie Shaqiri, Granit Xhaka oraz Embolo. Ostatni z nich rzeczywiście zagrał w pierwszym meczu bardzo odważnie, pokazał siłę i szybkość. Taka gra mogłaby być bardzo niebezpieczna dla francuskiej defensywy, zwłaszcza jeśli Embolo wchodziłby w szesnastkę właśnie ze skrzydła. Z mojego punktu widzenia Shaqiri zawsze był piłkarzem, który potrafi się wykazać bardzo dużą kreatywnością. Musi teraz pokazać, iż jest w stanie sprostać wielkim meczom i że jest zawodnikiem, za jakiego go uważamy. Bramka lub asysta z Francją byłaby świetnym argumentem na potwierdzenie tej tezy. Natomiast Xhaka w rywalizacji z Turcją pokazał więcej zdolności przywódczych i umiejętności kreowania gry niż w poprzednich spotkaniach. Z Francją nasza kadra będzie potrzebowała go w roli lidera. Dotychczas Szwajcaria nigdy nie grała w wielkich turniejach jako zbieranina indywidualności, a zawsze jako drużyna. I wtedy udawało się osiągnąć przyzwoity rezultat, więc teraz przez 90 minut musimy funkcjonować jako jeden organizm. Oczywiście o wyniku meczu decydują również dodatkowe elementy ekstra, które piłkarze indywidualnie dodają od siebie. Ale gra zespołowa będzie kluczem w walce o dobry wynik.

Dominik Furman może wrócić do Wisły Płock.
Temat powrotu Furmana zaczął się 13 czerwca. Wtedy na przebudowywanym stadionie im. Kazimierza Górskiego został rozegrany pożegnalny mecz wieloletniego piłkarza płocczan Bartłomieja Sielewskiego. Stoper lub defensywny pomocnik ogłosił, że kończy karierę. Z tego powodu nie tylko z całej Polski, ale i z Europy zjechało się kilku byłych świetnych piłkarzy Wisły. W benefisie Sielewskiego udział wzięli m.in. kontuzjowani reprezentanci Polski – Jacek Góralski i Arkadiusz Reca oraz wspomniany Furman. Po spotkaniu doszło do wstępnych kurtuazyjnych rozmów. Środkowy pomocnik został zapytany o swoją sytuację klubową i o to, czy ewentualnie chciałby znów być graczem Wisły. Na to drugie pytanie padła twierdząca odpowiedź. Od tamtego momentu nie doszło jednak do konkretnych rozmów, ale być może będą miały jeszcze miejsce.
Dariusz Dziekanowski rozlicza naszą reprezentację za Euro 2020.
Jednymi z głównych przyczyn, dla których prezes PZPN, zatrudnił Portugalczyka i jego sztab, były poprawa jakości gry, kreatywność oraz wykorzystanie potencjału zawodników i dobranie odpowiedniej do ich możliwości taktyki. Nowy selekcjoner od początku postawił na grę z trzema obrońcami i dwoma wahadłowymi. Dziwi mnie upór z tym związany, bo na przykład Szwedzi od lat grają czwórką z tyłu i nikt tam nie robi z tego wielkiego larum – to oni, z ich ,,archaicznym” i przewidywalnym stylem, grają dalej, a nie Biało-Czerwoni z nowoczesnym ustawieniem. Zatrudnienie Paulo Sousy można więc uznać za strzał kulą w płot, tym bardziej że nie tylko nasi gracze musieli uczyć się nowej taktyki, ale – co gorsze – portugalski sztab uczył się naszych piłkarzy. Zmiana była więc nieuzasadnioną, ryzykowną decyzją o przeprowadzeniu operacji na otwartym sercu. Niestety pacjent zmarł.
Jak wspomniałem, sporo dowiedzieliśmy się też o naszych zawodnikach. I z ubolewaniem muszę przyznać, że w większości była to wiedza negatywna. Zaczynając od bramkarza, na napastnikach kończąc. Nie rozumiem, dlaczego Paulo Sousa tak wcześnie ogłosił, że numerem 1 w naszej bramce będzie Wojciech Szczęsny. Podejrzewam, że chodziło o to, by bramkarz Juventusu nie chodził smutny i nie psuł atmosfery podczas zgrupowań. Sportowo ta decyzja się nie obroniła, bowiem tradycyjnie – w pierwszym, najważniejszym meczu turnieju – przydarzyła mu się kuriozalna sytuacja, potem była bardzo dobry występ w spotkaniu z Hiszpanią, ale już ze Szwedami Wojtek drużyny nie uratował.

SPORT
Górnik Zabrze pod wodzą Jana Urbana raczej wróci do gry czwórką obrońców.
W obronie, jeśli chodzi o zabrzan, będziemy mieli do czynienia także ze zmianami personalnymi. Nie ma już przecież Martina Chudego, który przez ostatnie 2,5 roku był numerem 1, a od lutego 2019 do maja 2021 zagrał we wszystkich ekstraklasowych grach. Na teraz jego miejsce może zająć Daniel Bielica, który wraca z wypożyczenia do Warty Poznań. Słychać jednak, że klub rozgląda się za bardziej doświadczonym golkiperem. Padło już nawet nazwisko kandydata. To Brazylijczyk z włoskim paszportem Gustavo Busatto, który pięć lat temu był rezerwowym w Podbeskidziu, a ostatnio bronił w CSKA Sofia.
Sama defensywa? Na dziś pewniakiem na prawą stronę zdaje się być Dariusz Pawłowski, który w końcówce poprzedniego sezonu na prawym wahadle „wygryzł” ze składu Greka Giannisa Masourasa. Po przeciwnej stronie jest Mateusz Cholewiak. W poprzednim sezonie 31-letni lewy obrońca praktycznie w ogóle nie grał w Legii. W Zabrzu ma być inaczej. Nie można też oczywiście zapomnieć o Eriku Janży, ale ten – mimo ważnego kontraktu – najprawdopodobniej opuści Górnika. Aktualny jest temat jego odejścia do Lecha, gdzie miałyby zastąpić reprezentanta Polski Tymoteusza Puchacza, który będzie grał w Unionie Berlin. Środek obrony, to Przemysław Wiśniewski oraz Adrian Gryszkiewicz, którzy stanowili o sile zabrzańskiej defensywy w poprzednim sezonie, grając regularnie.

Rozmowa z Leszkiem Bartnickim, prezesem GKS-u Tychy.
Trzecie miejsce można nazwać sukcesem, ale barażowa porażka z Górnikiem Łęczna oznaczała koniec marzeń.
– Proszę mi wierzyć, że gdy po tym meczu wszedłem do szatni i zobaczyłem płaczących mężczyzn, to łamiącym się z żalu głosem z trudem powiedziałem do nich tych kilka słów. Były to jednak słowa potwierdzenia, że w tym sezonie wykonaliśmy wspólnie dobrą robotę. Transfery wypaliły. Powstał zespół. Zbudowaliśmy silną podstawę, na której można budować drużynę na następny sezon. Przypomniałem też, że drużyny, które awansowały w tym bezpośrednio do ekstraklasy, rok temu przegrały w barażach. Dlatego myśląc o następnym sezonie ze słowa „rewolucja”, które było naszym kierunkowskazem rok temu skreślamy literkę „r”. Czeka nas więc ewolucja, bo przecież 27 straconych bramek to drugi pod względem gry defensywnej wynik w naszej lidze, a lepszy był tylko Radomiak. I nie będę już przypominał, że rok temu kończyliśmy rozgrywki z dorobkiem 53 zainkasowanych trafień. Zabrakło nam jednak goli napastników. Trzy bramki strzelone wspólnie w rundzie wiosennej przez Szymona Lewickiego i Damiana Nowaka to dowód na to, że ta formacja potrzebuje wzmocnienia.

Jest też rozmowa z Sewerynem Siemianowskim, prezesem Ruchu Chorzów.
Jarosław Skrobacz nowym trenerem Ruchu. Co o tym zdecydowało?
– Na pewno doświadczenie, niedawny pobyt w klubie, który może nie był zbyt majętny, a wywalczył dwa awanse (GKS Jastrzębie – dop. red.). Za to duży szacunek. Ostatni sezon, w Legnicy, zakończył na 7. miejscu w I lidze, choć drużyna przed sezonem była rozebrana. To też pokazuje, że warsztat i opanowanie szatni jest na tyle dobre, by sądzić, że trener Skrobacz sprawdzi się i u nas.
To były długie negocjacje?
– Nie. Jak to mówią – szybki szpil. Widać, że to swojski człowiek, który chce pracować. Udowodnił, że zależy mu, by trafić do naszego klubu. Takich ludzi potrzebujemy, by dalej odbudowywać Ruch.
Podpisaliście tylko roczny kontrakt. To była inicjatywa klubu?
– Umówiliśmy się na to wspólnie. Chciałbym, by każdy pracował u nas tyle, ile Ferguson. Tego życzę też trenerowi Skrobaczowi, będę mu kibicował i pomagał, aby wspólnie odnosić sukcesy. Myślę, że trener w rozmowie z nami też mógł odczuć, jak jest normalnie. Nie mamy zamiaru rozstawać się po krótkim czasie, choć w kontrakcie jest też identyczna klauzula, jaką miał w poprzednich dwóch sezonach Łukasz Bereta.
Czyli 3-miesięczny okres wypowiedzenia, na który podczas rozmów o nowej umowie trener Bereta nie chciał przystać, co przesądziło, że po awansie się rozstaliście.
– Jesteśmy słowni, musimy być konsekwentni i rzetelni. Trener Skrobacz się na ten zapis zgodził. Ale nie będziemy robić oszołomstwa. Praca trenera wymaga trochę spokoju. Na pewno damy czas i będziemy robić wszystko, by trenerowi się udało. Wszyscy płyniemy tym samym statkiem, jesteśmy na jednym pokładzie i nie będziemy zbaczać w innych kierunkach. Na razie umowa jest roczna, ale w każdym momencie można przecież ją przedłużyć, zmienić.

SUPER EXPRESS
Ivica Vrdoljak o szansach Chorwatów w 1/8 finału z Hiszpanią i występie Josipa Juranovicia z Legii.
– W kadrze Chorwacji jest obrońca Legii Josip Juranović, który zagrał ze Szkocją. Jak go oceniasz?
– Dostał szansę i wypadł bardzo dobrze. Zastąpił Sime Vrsaljko, który po kontuzji nie wrócił do formy. Na mistrzostwach świata w Rosji był jednym z liderów kadry. To był najlepszy okres w jego karierze. Był przygotowany i rządził na prawej stronie. Nigdy się niczego nie bał, a teraz brakowało w jego grze odwagi. Dlatego selekcjoner Zlatko Dalić postawił na Juranovicia, i się nie zawiódł. Obrońca Legii zebrał dobre noty. Wyższe oceny dostali tylko Perisić, Modrić i Vlasić.
– Juranović może wystąpić z Hiszpanią?
– Wydaje się, że wygrał rywalizację z Vrsaljko. „Jura” technicznie jest lepszy od niego. Wszyscy byli zaskoczeni jego postawą, bo nie śledzą ekstraklasy. Po dobrym sezonie w Legii nabrał pewności siebie. Widać, że transfer do Polski dobrze mu zrobił. Formę z mistrza Polski przeniósł na mistrzostwa Europy.

Fot. FotoPyK