Środowa prasa to sporo tematów związanych z meczem Lecha w pucharach, ale mamy dużo więcej: rozmowę z Janem Urbanem przed Górnik – Legia, transferowe sagi z Antoliciem i Cernychem, Kamila Wilczka opowiadającego o zamieszaniu wokół swojego transferu, rozmowę z Dawidem Janczykiem oraz kulisy zamieszek w trakcie spotkania Polonii Bytom z Ruchem Chorzów.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Lech Poznań robi drugi krok w kierunku fazy grupowej Ligi Europy. Kolejorz zagra ze szwedzkim Hammarby IF.
Rywalizacja w Szwecji będzie testem dla Kolejorza na kilku szczeblach – od władz klubu przez trenera Dariusza Żurawia po jego zawodników. Szefostwo wicemistrza Polski zostanie poddane próbie tylko w przypadku najgorszego rezultatu – porażki. Jeszcze przed startem obecnego sezonu wiceprezes Piotr Rutkowski na naszych łamach przekonywał, że w stolicy Wielkopolski zrozumiano, jakie błędy popełniano. Że chciano iść na skróty, że za często zmieniano szkoleniowców i każdy następny miał kompletnie inny pomysł na grę od poprzednika, że sprowadzono piłkarzy, którzy nie pasowali do Lecha.
– Brak konsekwencji, działania od ściany do ściany – opisywał Rutkowski.
Teraz ma być inaczej. Spokojniej, rozsądniej, zgodnie z planem, który zakłada podążanie ścieżką ekipy w stylu Bayeru Leverkusen czy Red Bull Salzburg, czyli promowanie młodzieży łączone z dobrymi wynikami w pucharach. Oczywiście w odpowiedniej, polskiej skali, bo trudno myśleć o fazie play-off Champions League, kiedy nawet miejsce w grupie Ligi Europy od kilku lat pozostaje niespełnionym marzeniem. Ale to wszystko ładnie brzmiało, gdy akurat zespół prezentował się efektownie i zebrał najwięcej punktów w ekstraklasie w 2020 roku. W takich okolicznościach łatwo mówić, że Żuraw to odpowiedni trener dla Kolejorza. Ewentualne odpadnięcie z LE już na drugiej przeszkodzie podda próbie te stwierdzenia i sprawdzi jak trwała jest zmiana koncepcji zarządzania w Poznaniu.
Rozmowa z Janem Urbanem przed meczem Legii Warszawa z Górnikiem Zabrze. Z jednym i drugim klubem jest mocno związany.
Gdzie pan obejrzy sobotni mecz?
W domu, w Hiszpanii. Jestem w Pampelunie, ale niedługo wybieram się do Polski. Kiedy grałem w piłkę mecze Legii i Górnika decydowały o tytule. W ostatnich latach różnica między tymi drużynami była duża, właściwie chyba żadne ze spotkań nie miało takiego znaczenia, jak kiedyś, gdy spotykały się najlepsze polskie zespoły z najlepszymi piłkarzami w składach. Legia wciąż jest na szczycie, Górnik balansował. Ale sobotnie spotkanie zapowiada się wyjątkowo, inaczej niż poprzednie, Zabrzanie zaczęli sezon znakomicie, licząc Puchar Polski pokonali cztery ekstraklasowe kluby, są w wysokiej formie, co będzie bardzo niebezpieczne dla Legii. O tym, że nie zawsze jest łatwo trafić z formą na początku rozgrywek widać po… Legii. Ale to wciąż zespół z ogromnym potencjałem. Obojętnie z kim gra, u siebie zawsze jest faworytem. Oczekuję widowiska na miarę tego, które w ostatniej kolejce stworzyły Śląsk z Lechem (3:3). Było wszystko, niech Legia i Górnik też zagrają jak za dawnych lat.
Jest pan zaskoczony, że Górnik przyjeżdża do Warszawy w roli niepokonanego lidera?
To dopiero początek sezonu i nie przywiązuję wagi, kto jest na pierwszym miejscu. Bardziej mnie cieszy, że Górnik strzela gole, wygrywa, gra ładną, otwartą piłkę, a jego mecze przyjemnie się ogląda. Nie sądzę, by w Warszawie nagle zaczął się bronić. Legia? Dla niej to idealny mecz – piłkarze wiedzą, że potrafią grać lepiej niż pokazali to ostatnio. Sami o tym mówią, czują to, znają potencjał i umiejętności. Musi przyjść moment, w którym przestaną się męczyć. Fajnie, gdyby już w sobotę pokazali, że forma rośnie, co będzie ważne w kontekście eliminacji Ligi Europy. Znam Legię i wiem, że zaraz będzie grała efektowniej, to normalne w tym klubie. Ale niech zacznie jak najszybciej. I jeszcze jedno. Dla jednych i drugich wynik nie niesie za sobą poważnych konsekwencji, dlatego chciałbym, żeby nie kalkulowali. Jeśli Legia przegra, nie straci szans na mistrzostwo, podobnie jak Górnik. Kto go będzie teraz rozliczał za ewentualną porażkę w stolicy? Ostatnio jest w formie, a Legia potrafi u siebie wygrać z każdym, choć akurat ostatnie spotkania – z Omonią i Jagiellonią – świadczą o czymś innym. Z doświadczenia wiem, jak to jest na początku sezonu w klubach uczestniczących w eliminacjach europejskich pucharów. One są ważniejsze, można zaklinać rzeczywistość, ale to te mecze wywołują w zawodnikach więcej emocji, w nich chcą wypaść jak najlepiej. W lidze zostanie czas, by nadrobić potknięcia.
Ważą się losy Domagoja Antolicia, którego chcą Turcy. Na rozmowy z Legią przyleciał Mario Kneż, menedżer piłkarza.
W międzyczasie okazało się, że po Antolicia zgłosił się turecki klub Göztepe, który początkowo zaproponował piłkarzowi kontrakt od 1 stycznia. Chorwat mógłby podpisać umowę już dziś, ale stara się być lojalny wobec Legii. Turecka propozycja jest trochę lepsza finansowo od tej z Legii, ale nie na tyle, by rzucał wszystko i jechał do Izmiru, gdzie miesięcznie zarabiałby o kilka tysięcy euro więcej, w porównaniu do tego, co ma w Warszawie, gdzie jemu i jego rodzinie żyje się bardzo dobrze.
Tyle, że Turcy są dość zdeterminowani, by sprowadzić Antolicia nawet teraz. Dlatego z przedstawicielami Legii spotka się Mario Knez, menedżer zawodnika. W Legii stawiają sprawę jasno: w tym momencie liczy się wyłącznie awans do fazy grupowej Ligi Europy. Decydujące mecze IV rundy są zaplanowane na 1 października i do tego momentu nikt w Legii nie podpisze nowej umowy z Antoliciem, za którego nie wpłynęła żadna konkretna propozycja – gdyby Göztepe chciało zawodnika już teraz, musiałoby za niego zapłacić.
Jak wygląda coraz bardziej zagmatwana sprawa powrotu Fedora Cernycha do Jagiellonii?
Na początku minionego weekendu trener Bogdan Zając zdradził, że rozmowy trwają. A poczta pantoflowa precyzowała, że do poniedziałku ma być wóz albo przewóz. No i w tym dniu, z okolic klubu wypłynęła wiadomość, że „tak blisko powrotu Fiedzi jeszcze nie było”. A że udało nam się zdobyć potwierdzenie tych słów z drugiej strony, wypadało czekać na oficjałkę.
Jednak tradycyjnie i ponownie zazgrzytało, co w tej sprawie stało się irytującą normą. Cernych otrzymał ponoć propozycję, by zrezygnował z pośrednictwa menedżera, co pozwoliłoby Jadze zaoszczędzić nieco grosza. Niemal dosłownie grosza, bo w otoczeniu Litwina narzekano, że białostoczanie handryczą się o drobne pieniądze. Nie wiadomo, czy nie była to gra ze strony pomocnika, bo kiedy obrał (podobno) kierunek na Polskę, odebrał dwa telefony od przedstawicieli tureckich klubów – Ankaragücü i Erzurumsporu. No i w poniedziałkową noc sprawa z Jagą – możliwie, że chwilowo – stała się nieaktualna, choć co to za niespodzianka?
Zbigniew Boniek pod koniec swoich rządów w PZPN ma większe problemy niż kiedykolwiek wcześniej. Felieton Antoniego Bugajskiego.
O ile oficer SB reprezentujący firmę od lat robiącą interesy z PZPN to gorący temat dla niezorientowanych mediów, które nagle ów znany powszechnie fakt odkrywają i demonstrują szlachetne oburzenie, o tyle sprawa badania związkowych finansów i zawieranych kontraktów może stanowić dla federacji problem nie tylko wizerunkowy. Nawet jeśli kontrola wykaże, że PZPN funkcjonuje idealnie, to jak długo stan niepewności może potrwać? Niewątpliwie dłużej niż do końca kadencji Zbigniewa Bońka. Na koniec dziewięcioletnich rządów zawsze pewny siebie prezes nagle został zepchnięty do głębokiej defensywy i zmuszony do niskiego pressingu. Trudno się oprzeć wrażeniu, że jednak na własne życzenie.
SPORT
Do Górnika Zabrze przyszło powołanie do reprezentacji Gambii dla Alasany Manneha. Powód do radości czy… smutku?
W Zabrzu cieszą się pewnie, że ten pierwszy wyjazd „na kadrę” swojego kraju Manneha będzie miał miejsce na Starym Kontynencie. W zeszłym roku, kiedy piłkarz wyjeżdżał na mecze do Afryki, to sporo czasu zajmowało mu dojście do siebie. Zresztą nawet trener Saintfiet przyznawał, że nie było czasu na normalne treningi. Tak było przy okazji wcześniejszych eliminacyjnych spotkań z Dżibuti, które „Skorpiony” rozstrzygnęły na swoją korzyść dopiero w serii karnych. Po tamtych meczach doświadczony belgijski szkoleniowiec, który prowadził już kilka afrykański reprezentacji, narzekał. – Przed meczem na terenie rywala i przed spotkaniem u siebie przeprowadziliśmy ledwie po jednym treningu. To za mało, żeby wszystko zgrać. Trudno więc mówić o dobrym przygotowaniu – podkreślał.
Manneh przeleciał wtedy… 23 tys. kilometrów! W październiku i listopadzie „nabije” może trochę mniej podniebnych mil, ale sporo czasu na podróże z pewnością straci. Oby nie stracił takiej dyspozycji, jaką prezentuje w ostatnich tygodniach.
Zdaniem Roberta Podolińskiego nie ma powodów do większego niepokoju jeśli chodzi o formę Piasta Gliwice.
Gliwiczanie zdobywali gole przeciwko pierwszoligowemu beniaminkowi z Rzeszowa w Pucharze Polski, strzelali też Dynamu – jednak w lidze ich ofensywny dorobek wciąż wynosi 0. Jakie są lub mogą być przyczyny tej ofensywnej impotencji?
– Ja przede wszystkim nie nazywałbym tego tak mocno, bo Piast ciągle ma bardzo dobrych piłkarzy i uważam, że przy takim potencjale kwestią czasu jest to, aż ci zawodnicy wrócą na właściwe tory. Nie mówiłbym o impotencji, bo to się bardzo ciężko leczy. Raczej nazwałbym to chwilową wstrzemięźliwością. W pierwszych dwóch kolejkach Piast sytuacje stwarzał, natomiast mecz z Wartą rzeczywiście był mizerny pod względem ofensywnym. Jednak uważam, że jest to zespół z bardzo dużymi możliwościami, sprowadzający ciekawych piłkarzy. Trener Waldemar Fornalik wykonuje kapitalną pracę i wziąłbym w tej sytuacji na wstrzymanie, a nie walił w wielkie bębny i grał larum, bo ta drużyna za chwilę znowu będzie liczyła się w czołówce ekstraklasy.
W poprzednim sezonie Piast także nie strzelał za dużo goli, bo jako trzecia drużyna ligi miał ledwie 41 bramek i tylko cztery zespoły były pod tym kątem gorsze – w tym trzech spadkowiczów. Taki wynik trochę nie przystoi.
– Ale proszę sobie przypomnieć, że jeszcze niedawno kibice Piasta wznosili puchar za mistrzostwo Polski. Teraz wyeliminował w europejskich pucharach Dynamo, gdzie wcześniej w nich przegrywał, więc poprzeczka jest podniesiona wyżej. Można to rozpatrywać jako szklankę do połowy pustą, ale jak dla mnie to, co ostatnio robi Piast, powinno być powodem do dumy dla jego kibiców. Działacze prowadzą bardzo rozsądną politykę, nie ma żadnych szaleństw transferowych, wszystko jest wyważone, jest świetny fachowiec na odpowiednim miejscu. Myślę, że wiele klubów zazdrości im tej stabilizacji. Piast na razie nie strzelił gola, ale za niedługo może strzelać po cztery i czy będziemy wtedy rozmawiać o tym, jak trener Fornalik w trzy dni odczarował drużynę? Nie, to jest dobry zespół, ma chwilowe problemy, ale dla mnie powodów do niepokoju nie ma.
Rozmowa z Dawidem Kortem, który w debiucie zapewnił Odrze Opole zwycięstwo nad Zagłębiem Sosnowiec.
Dlaczego zdecydował się pan na Odrę?
– Dużą rolę w tym, że tu przyszedłem, odegrał trener Brehmer. Czuję w sobie chęć grania i udowodnienia czegoś sobie oraz niektórym ludziom, z którymi miałem styczność. Nawet nie tego, że jestem piłkarzem o określonej jakości, ale że łatka, jaką pewne osoby starają się mi przypinać, nie odzwierciedla tego, jaki jestem.
Jaka to łatka? Zawodnika niepracującego w defensywie?
– Między innymi. Wiadomo, jaki styl prezentuje Odra. Bazuje w sporej mierze na solidnej defensywie, kontrach. W pierwszym meczu jakoś dałem radę. Może mam jakieś braki, ale chyba nie aż takie, jak chciałoby się przedstawiać.
Dominik Nowak, były trener Miedzi Legnica, tłumaczył wiosenną decyzję o przesunięcie pana do III-ligowych rezerw właśnie złą pracą w obronie.
– Zostało to bardzo ładnie ubrane w słowa, ale chyba nie do końca o to chodziło. Do dziś za bardzo nie wiem, co było powodem tamtej decyzji. Mogę się tylko domyślać, ale nie czas i miejsce, by wypowiadać się na ten temat. Gdy patrzę w lustro, to z podniesioną głową.
A co z tą grą w defensywie?
– Na pewno jest nad czym pracować. Nie jestem przecież samobójcą i zdaję sobie z tego sprawę. Na pozycji „ósemki” gram jednak od kilku lat, nie jest to dla mnie nic nowego.
Dawid Janczyk w LZS-ie Piotrówka podjął kolejną próbę unormowania swojego życia.
W książce „Moja spowiedź” napisał pan o swoich problemach alkoholowych. Podobno teraz pracuje pan nad sobą, uczestnicząc w spotkaniach terapeutycznych…
– Tak, chodzę na takie spotkania, a raz w miesiącu przyjeżdżają do nas terapeuci z Warszawy. Cały czas nad sobą pracuję. Do tego co było nie mam zamiaru wracać, zresztą nie ma kiedy, bo – jak wspomniałem – cały dzień mam zajęty. W firmie i w drużynie panuje bardzo fajna atmosfera. Otaczają mnie dobrzy ludzie, którzy dają „powera”. Poza tym doceniam, że zależy im na mnie. Chcą pomóc i na razie wszystko zmierza w dobrym kierunku.
Nadal wzbudza pan bardzo duże zainteresowanie. Wszystko co na pański temat się ukaże wzbudza komentarze. Ponoć po jednym z meczów sędziowie prosili pana o autograf…
– Tak, podpisałem się na autobiografii, z którą do mnie podeszli, a potem zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcia. To miłe, że pamiętają mnie też z tej dobrej strony. Opinii na mój temat nie czytuję.
No właśnie miałem o to zapytać…
– Naprawdę tego nie śledzę… Owszem, informacje na swój temat przeczytam, ale komentarze odpuszczam. Chcę mieć spokojną głowę i nie wracać do tego co było. Chcę zmienić swoje życie, zmienić je całkowicie na lepsze. Cieszę się, że przy tym wszystkim mam bardzo dobry kontakt z Wiktorią i Walentyną, moimi córeczkami, które bardzo kocham.
W którym momencie swojej kariery popełnił pan błąd?
– Błąd popełniłem, gdy jako młody zawodnik wyjeżdżałem do Rosji, ale wcześniej pojawiła się propozycja menedżera Cezarego Kucharskiego. To było po meczu reprezentacji do lat 19, wygranym z Belgią 4:1. Pan Kucharski zapytał mnie wtedy czy nie nawiązalibyśmy współpracy. Pamiętam to jak dziś, rozmawialiśmy w hotelowym lobby. Chciałem być lojalny wobec Jerzego Kopca i odmówiłem, a potem już nie było tematu. Po latach uważam, że to był błąd, bo gdybym związał się z panem Kucharskim, to może moja kariera ułożyłaby się inaczej i nie pojechałbym tak wcześnie do Rosji… Sam wyjazd to odrębna sprawa. Pojechałem tam, żeby Legia była zadowolona, żeby zarobiła, bo wcześniej pomogła mnie. Teraz mogę powiedzieć, że to ja pomogłem Legii, bo byłem młodym utalentowanym zawodnikiem, który – dzięki młodzieżowym mistrzostwom świata w Kanadzie – wypromował się sam.
Rozmowa z Marcinem Stokłosą, przedstawicielem kibiców Ruchu Chorzów o zamieszkach z policją w trakcie meczu z Polonią Bytom.
Pod stadionem Szombierek zjawiło się około 1900 kibiców Ruchu. Czym podpadliście, że policja zmuszona była do tak zdecydowanej interwencji, jaką opisują media, a ponad 20 osób zostało zatrzymanych?
– Miejsce zbiórki, trasa przemarszu – konsultowaliśmy to z Polonią, policja wiedziała o wszystkim. Od samego początku nic szczególnego się nie działo. Jak wiadomo, nie mogliśmy wejść na stadion. Ludzie myśleli, że obejrzymy mecz z górki, spod hali. Gdy część kibiców weszła na tę górkę, nie spodobało się to policji i od razu była interwencja, wjechały konie, jeden przebiegł się po człowieku. Wraz z kolegą udaliśmy się do dowódcy i poprosiliśmy, by przestano prowokować – że nam przecież zależy na tym, by w spokoju obejrzeć mecz. Dyskutowaliśmy kilkanaście minut o tym, czy możemy przejść w pierwotnie ustalone miejsce, z którego widzielibyśmy boisko, ale nie było na to zgody. Zażyczono sobie, by kibice stali na parkingu pod stadionem. Uznaliśmy, że skoro tak, to OK – będziemy dopingować z takiej perspektywy, nie mogąc patrzeć na mecz. Przez 80 minut spotkania i 15 minut przerwy był spokój, nasza drużyna wygrywała. Nasuwa się pytanie, co nagle się wydarzyło, że ktoś postanowił sobie porzucać butelkami?
No właśnie, co się zadziało? Na nagraniach zamieszczonych w internecie widać, że interwencja policji zaczyna się, gdy
kilkunastu kibiców trzęsie płotem oddzielającym was od policjantów.
– Skoro jest problem z kilkoma czy kilkunastoma kibicami, to obowiązkiem policji jest ocenić sytuację. Chodzi mi o proporcje przy zastosowaniu środków przymusu bezpośredniego w danej sytuacji. Uznano, że będzie odpowiedzialność zbiorowa. Na tym wyjeździe było wyjątkowo dużo rodzin. Głód wyjazdów, bliskość Szombierek, fajna pogoda – to wszystko sprawiło, że mniej zagorzałych kibiców Ruchu zjawiło się naprawdę wielu. Atmosfera była super. Przemarsz, doping… Elegancko. Aż do tej 80 minuty. Zaczęło się od prowokacji policjantów, na które bardziej gorące głowy zareagowały trzęsieniem płotu.
Prowokacja policjantów… To akurat słowo przeciw słowu.
– Nawet jeśli, to po to panowie są szkoleni – za nasze pieniądze! – by umieć ocenić sytuację i wiedzieć, czy ich interwencja nie doprowadzi do eskalacji konfliktu. Doprowadziła. I wyglądało to na zaplanowaną akcję.
To znaczy?
– Przeżyłem z Ruchem wiele wyjazdów, widziałem różne sytuacje, ale tak szybkiej policyjnej interwencji, z każdej strony, takiej nagłej pacyfikacji jeszcze nie przeżyłem. Ktoś z klubu po meczu usłyszał, że był to podobno ostatni dzień pana komendanta w pracy, że idzie na emeryturę. Może w ten sposób chciał się z przytupem pożegnać?
SUPER EXPRESS
Transfer Kamila Wilczka do FC Kopenhagi wzbudził w Danii ogromne emocje. Kibice Broendby, byłego klubu Polaka, w którym do niedawna był legendą, uznali go za zdrajcę. I zalali internet falą hejtu. W pierwszej rozmowie z polskimi mediami Wilczek opowiada o swojej kontrowersyjnej decyzji.
„Super Express”: – Kilka dni temu duński tabloid „BT” opisał pana życie w Kopenhadze: kontakty z policją, obecność ochroniarza, nienawiść kibiców. Jest aż tak źle?
Kamil Wilczek: –W Polsce namalowano obraz faceta w kasku, który porusza się kanałami i którego ochrania wojsko. Bzdura! Po moim powrocie do Danii pojawiły się złe emocje, więc miałem spotkanie z policją, która wytłumaczyła mi, na co uważać i jak zachowywać się w niebezpiecznych sytuacjach. Ale to rutynowa 20-minutowa rozmowa, a nie szkolenie antyterrorystyczne. „Ochroniarz” to natomiast pracownik klubu, który pilnuje porządku w centrum treningowym. Na co dzień po ulicach poruszam się swobodnie. Niedawno zrobiłem czterokilometrowy spacer po Kopenhadze i nikt mnie nie zaczepił.
– Musiał pan jednak wybrać inny dom niż ten, który wynajmował pan w czasach gry w Broendby.
– Dom zmieniłem, bo z nowego mam bliżej do bazy. Wiem jednak, że w Vallensbaek, czyli dzielnicy sympatyków Broendby, nie jestem mile widziany. Nie lekceważę tego i nie chciałem prowokować.
Fot. FotoPyK