Reklama

Boniek: Media mogą zwalniać Brzęczka. Ja nie widzę takiej potrzeby

redakcja

Autor:redakcja

11 września 2020, 08:57 • 17 min czytania 12 komentarzy

Piątkowa prasa zwyczajowo jest obszerna. Zbigniew Boniek podsumowuje wrześniowe mecze reprezentacji, Janusz Gol opowiada o odejściu z Cracovii, Jan Sykora tłumaczy wybór Lecha, Marek Jóźwiak tłumaczy się z brania byłych piłkarzy Legii, Jan Tomaszewski znów krytykuje Aleksandara Vukovicia, a CBA odwiedziło PZPN. Zapraszamy. 

Boniek: Media mogą zwalniać Brzęczka. Ja nie widzę takiej potrzeby

PRZEGLĄD SPORTOWY

Media mogą zwalniać selekcjonera. Ja nie widzę takiej potrzeby. Jerzy Brzęczek realizuje wyznaczone zadania – deklaruje w rozmowie z Przeglądem Sportowym Zbigniew Boniek, prezes PZPN.

(…) Minęły dwa lata, odkąd Jerzy Brzęczek prowadzi kadrę. Zespół idzie do przodu?

Odpowiem panu po rozgrywkach Ligi Narodów. Gdyby każda reprezentacja robiła postęp z każdym rokiem, to dokąd by w końcu zaszła? Mówiąc półżartem nie miałaby czego wygrywać. Drużyna zależy od wielu czynników, tego co się dzieje w klubach, itd. Można i trzeba krytykować, ale kiedy Jurek został selekcjonerem, postawiłem przed nim kilka zadań. Objął drużynę w trudnym momencie – rozbitą po nieudanych MŚ. To już prawie nie był zespół, miał ogromne kłopoty. A trzeba było to od razu poskładać i zmobilizować się na Ligę Narodów, zaraz zaczynały się eliminacje do ME. Zadania, które wyznaczyliśmy, czyli także wprowadzanie młodych graczy, wypełnił. Na EURO jedziemy. Zgadzam się, że styl, w którym to zrobił, powinien być lepszy.

(…) Trener Brzęczek narzeka na krytykę, nawet film o swojej kadrze nazwał „Niekochani”. Musiał pan go uspokajać przed zgrupowaniem?

Prezes, który uspokaja trenera, ma chęć go zwolnić. Nie musiałem tego robić. Jestem w PZPN osiem lat i każdy wie, jak pracuję. Już tego nie zmienię. Dziś wszyscy słusznie chwalą Cześka Michniewicza i jego młodzieżówkę. Ale jakby nie było Bońka, nie byłoby też tego szkoleniowca w PZPN, nikt inny by go nie mianował na trenera reprezentacji U-21. Trzeba było mieć odwagę. Miałem ją z Adamem Nawałką, potem uznałem, że najlepszym rozwiązaniem po nim jest Jurek. Życie pokaże. Na razie możemy narzekać na styl, ale każde postawione zadanie Jurek wykonał. Jak ja bym był pewien, że zamiast Brzęczka powinien być selekcjoner X, to bym się zastanawiał. Ale dziś uważam, że nie ma takiej potrzeby i jest dobrze tak jak jest. Nerwowe ruchy po dwóch meczach? Niech pan da spokój. Chciałbym, żeby w klubach prezesi byli tak cierpliwi wobec szkoleniowców, którzy co do jednego wypełniają postawione przed nimi zadania. Media mogą zwalniać trenera Brzęczka, ja nie widzę takiej potrzeby. I nie muszę go uspokajać. Gdybym miał wątpliwości, że sobie nie poradzi – jak mężczyzna – wziąłbym go na rozmowę i podjął odpowiednie kroki.

Reklama

Do siedziby federacji i szesnastu wojewódzkich Związków Piłki Nożnej wkroczyli funkcjonariusze CBA.

Ważnym powodem tych działań jest przeszłość Fundacji All Sports Promotion, która reprezentując koszykarski klub AZS Koszalin, podpisywała umowy reklamowe z Zakładami Chemicznymi Police w latach 2011–13. W ramach sponsorskiej współpracy na konto AZS Koszalin nie wpłynęły 2 miliony złotych. Jednym z przedstawicieli fundacji był Łukasz B. – sędzia piłkarski szczebla centralnego i syn prezesa Zachodniopomorskiego ZPN. Fundacja była pośrednikiem w transakcji, a kontrakt z Zakładami Chemicznymi Police miał być możliwy dzięki zabiegom Stanisława G. – wówczas prominentnego polityka PO, głównego bohatera tzw. afery melioracyjnej. Dotyczy ona ustawienia wielu publicznych przetargów o wartości kilkuset milionów złotych.

– Gdy w lipcu 2019 roku prokuratura kierowała akt oskarżenia przeciwko Stanisławowi G., zastrzegała, że szereg wątków zostało wyłączonych. Jednym z nich były nieprawidłowości finansowe w działalności Fundacji All Sports Promotion. Przeszukania w siedzibie PZPN i wojewódzkich związkach łączą się z tą sprawą. Obecny etap postępowania nie pozwala nam powiedzieć, czego i dlaczego szukamy. Chcę wyraźnie podkreślić, że w tej chwili nie ma mowy o prowadzeniu postępowania przeciwko PZPN. Na razie zabezpieczamy dokumentację i będziemy ją analizować – mówi „PS” Ewa Bialik, rzecznik prasowy Prokuratury Krajowej.

W Wiśle Płock gra i pracuje obecnie sześć osób związanych kiedyś z Legią Warszawa. Jedną z nich jest Marek Jóźwiak.

(…) W Wiśle występuje obecnie pięciu zawodników mających w CV występy przy Łazienkowskiej. Są to: Jakub Rzeźniczak, Mateusz Szwoch, Rafał Wolski, Damian Zbozień i Piotr Pyrdoł. Dwaj ostatni trafili do Nafciarzy w trakcie obecnego okna transferowego. Płoccy kibice czasami wypominają Jóźwiakowi, że ściąga do klubu zawodników z legijną przeszłością.

Reklama

– Patrząc na wyniki ostatnich dziesięciu sezonów, to nie da się ukryć tego, że Legia jest w ostatniej dekadzie najlepszą polską drużyną. Nie wiem, jak można robić zarzut z tego, że do Wisły przychodzą zawodnicy, którzy kiedyś tam grali. Wolski nie jest związany z Legią od ponad siedmiu lat, a taki Zbozień od dziesięciu. Ten kto doszukuje się tu jakiegoś problemu musi mieć nierówno pod sufitem. To, że ktoś był w Legii, to raczej atut. Rzeźniczak zdobył z nią pięć mistrzostw i sześć Pucharów Polski. Grał w Lidze Mistrzów, występował też w Karabachu Agdam – mistrzu Azerbejdżanu. Tacy gracze to tylko wartość dodana dla Wisły. Ja patrzę przede wszystkim na umiejętności zawodnika, a nie to czy kiedyś grał w tym czy innym klubie – kończy Jóźwiak.

W Śląsku Janusz Góra wyrobił sobie piłkarskie nazwisko. Teraz wraca do Wrocławia jako członek sztabu szkoleniowego Lecha. Niektórzy nadal najbardziej go pamiętają z czasów 1. Bundesligi w SSV Ulm.

– W 1997 roku biliśmy się o 1. Bundesligę, przegraliśmy minimalnie. Miałem szczerą rozmowę z trenerem Wolfgangiem Wolfem, który powiedział, że chce odmładzać skład. Rozumiałem to, rozstaliśmy w zgodzie, nikt mnie nie wyrzucał. Miałem już 34 lata, trochę kontuzji za sobą, więc wydawało mi się, że to dobry moment na zakończenie kariery. Ale odezwał się trener Ralf Rangnick, który namówił mnie na grę w SSV Ulm, w lidze regionalnej. Planowali awans do 2. Bundesligi. Udało się, a po roku był przeskok do elity. Wielki sukces, jedyny w dziejach Ulm. Gdy walczyliśmy o awans, trenerzy innych klubów w głosowaniu wybrali mnie na najlepszego zawodnika z pola w całej lidze. A w 1. Bundeslidze też dawałem radę. W wieku 35–36 lat osiągnąłem życiowy poziom. Gdyby nikt nie patrzył na datę urodzenia, to myślę, że miałbym podstawy znowu liczyć na grę w reprezentacji Polski. Nigdy nie byłem tak dobrze do tego przygotowany jak właśnie wtedy – przekonuje.

Pracą trenerską zajął się późno, bo piłkarzem przestał być, mając 44 lata. – Byłem grającym trenerem w Ulm, prowadziłem rezerwy, potem pierwszą drużynę. I w końcu pracę w projekcie Red Bulla zaproponował mi Rangnick. Zapewne nie miałbym takiej szansy, gdyby mnie wcześniej nie znał. To była kolejna dobra decyzja w moim życiu – ocenia.

Jan Sykora przekonuje, że transfer do Lecha Poznań nie jest krokiem wstecz.

GRZEGORZ RUDYNEK: Przechodzi pan ze Slavii Praga, uczestnika Ligi Mistrzów, do polskiej ligi, z której klub do fazy grupowej europejskich pucharów nie może przebić się już kilka lat, a w rankingu UEFA jest w czwartej dziesiątce.

JAN SYKORA: Zdaję sobie z tego sprawę, ale transferu nie odbieram jako degradacji. Uważam go za krok do przodu w mojej karierze. Wyboru nie dokonałem spontanicznie, przedstawiciele Lecha od dawna mną się interesowali, analizowałem, czy dobry kierunek i uznałem, że tak. Brałem też pod uwagę, czy stąd będzie mi bliżej do reprezentacji. Tutaj odpowiedź też jest twierdząca.

Klub z Poznania mocno zabiegał o pana już pół roku temu. Wtedy podobno Slavia była gotowa zgodzić się na transfer, ale pan sam nie był przekonany, czy Lech i polska liga to dobry wybór.

To nie wynikało z tego, że nie ceniłem Lecha lub nie chciałem tutaj przyjść. Po prostu miałem nadzieję, że w Slavii jeszcze dostanę szansę, by się pokazać. Z biegiem czasu zdałem sobie jednak sprawę, że nie mam tam przyszłości i trzeba szukać nowego klubu. A że Lech nie zapomniał o mnie, łatwiej było dojść do porozumienia.

Do Śląska nie trafił. Nie wyszło mu w Pogoni i Arce. Zawisza miał awansować, ale upadł. Karol Danielak odnalazł się w Podbeskidziu, dla którego niedawno strzelił swojego pierwszego gola w ekstraklasie. A po bramce, jak zwykle, wykonał efektowne salto.

W Zawiszy prowadził go Zbigniew Smółka, który pamiętał o dynamicznym skrzydłowym i ściągnął go latem 2018 roku do Arki, gdy został trenerem zespołu z Gdyni. To co – może w końcu teraz się uda znaczyć coś w ekstraklasie? Danielak był pełen optymizmu. Kilka dni przed podpisaniem umowy oglądał w domu statuetkę dla najlepszego piłkarza, którą odebrał z rąk Janusza Kupcewicza, gdy z drużyną Św. Marcina pojechali na turniej Arka Gdynia Cup. – Choć nikt na nas nie stawiał, chłopcy awansowali wtedy do finału, który przegrali w rzutach karnych. Karol grał świetnie i nagroda była w pełni zasłużona – wspomina trener Witczak.

W Arce jednak też mu nie wyszło. Już w sierpniu został odstawiony przez trenera Smółkę, który, co przyznaje większość zawodników tamtej Arki, zaczął zachowywać się dziwnie i przeczyć sobie kolejnymi decyzjami. W październiku Arka grała w Gdańsku z Lechią w derbach Trójmiasta. Było 1:1 i Danielak kwadrans przed końcem zmienił Michała Nalepę. Skrzydłowy, mający zaledwie 170 cm wzrostu, zajął miejsce na prawej obronie, bo wcześniej czerwoną kartkę dostał grający właśnie na tej pozycji Tadeusz Socha. Kilka minut później trener Lechii Piotr Stokowiec wpuścił na boisko skocznego, nieźle grającego w powietrzu Jakuba Araka (183 cm). Efekt? W ostatniej minucie po dośrodkowaniu z prawej strony boiska Arak wygrał w powietrzu pojedynek z Danielakiem i zgrał piłkę głową do Flavio Paixao, a doświadczony Portugalczyk strzelił zwycięskiego gola. „Stokowiec przechytrzył Smółkę, ograł go jak dziecko” – można było po tym meczu usłyszeć w kuluarach. Danielak nie zagrał już później w Arce ani minuty w lidze.

Szczecinianin Kacper Smoliński po 12 latach w Pogoni zaczął regularnie występować w pierwszym zespole.

(…) To pierwsze wejście Smolińskiego do szatni można uznać za symboliczne. Miał 17 lat, nie było dla niego miejsca w ekipie trenera Kosty Runjaica. To znaczy jeszcze nie, musiał poczekać i to sporo, bo dopiero w poprzednim sezonie zadebiutował w ekstraklasie, a w tym zaczął regularnie występować, choć na razie z ławki. Ale z cierpliwością akurat nie miał problemów. Mógł się jej nauczyć jako chłopiec, kiedy jeździł na treningi na Pogoń z Golęcina, jednej z północnych dzielnic miasta. Stamtąd do centrum w jedną stronę to przynajmniej 40 minut podróży tramwajami. W liczbie mnogiej, ponieważ bezpośredniego połączenia nie było i należało łapać przesiadki. I Smoliński pokonywał tę trasę począwszy od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Musiał stać się samodzielny, jeśli chciał spełnić marzenie i grać w Portowcach. Rodzice nie mogli go wozić na treningi z powodu pracy, więc albo dałby sobie radę sam, albo koniec. A tego sobie nie wyobrażał. – Dzięki temu nabrałem charakteru, nauczyłem się dbać o siebie. Zdarzało się, że samemu wracałem już po ciemku, gdy kolegów wożono do domów. Oni mogliby się bać, ale dla mnie to było normalne. Trzeba było na przystanku zapytać kogoś o godzinę albo czy może tramwaj już nie pojechał, to zapytałem. Byłem rozgarniętym dzieckiem. Musiałem być – opowiada pomocnik Granatowo-Bordowych w rozmowie z nami.

Andreja Prokić już raz awansował do ekstraklasy, ale dopiero teraz czuje, że miał w nim poważny udział. A wszystko w Polsce zaczęło się dzięki tacie.

Prokić wywodzi się z małego klubu FK Karadorde, który wychował również Igora Duljaja (m.in. Partizan Belgrad i Szachtar Donieck) oraz Aleksandara Panticia (Crvena Zvezda, Eibar, Dynamo Kijów). Ostatni sezon przez przyjazdem do Polski spędził w III-ligowym FK Turbina, dla którego strzelił 18 goli. Serb chciał się wybić wyżej, jeździł na testy po klubach w swojej ojczyźnie, ale nigdzie nie podpisał kontraktu. W końcu przyjazd do Polski zaproponował mu ojciec. – Tata mieszka tu od wielu lat. Przeprowadził się, gdy rozstał się z mamą. Akurat z Polakami robił interesy, stąd przyjazd tutaj. Podzwonił w mojej sprawie i tak trafiłem do Stali Rzeszów – wspomina. To była tylko II liga, ale wystarczyła na dobry start. Zresztą pojawienie się w Rzeszowie wpłynęło nie tylko na dalszą karierę piłkarską Prokicia, lecz w ogóle na całe jego życie. To tam bowiem spotkał swoją obecną żonę. – Patrycja pochodzi z Rzeszowa i poznaliśmy się na stadionie Stali. Jest na nim restauracja należąca do jej wujka. Pojawiała się tam czasami i pomagała, a ja przyjeżdżałem na obiady. I tak to się zaczęło – opowiada Prokić, który ma z Patrycją dwójkę dzieci.

Janusz Gol opowiada o okolicznościach swojego konfliktu z Cracovią i odejściu z tego klubu.

(…) Obniżanie kontraktów podczas pandemii było fair?

Doskonale to rozumiałem. Rozmawialiśmy z chłopakami z Cracovii na ten temat, ja osobiście, jako kapitan uważałem, że 50 procent to za dużo. Kontaktowałem się w tej sprawie z kapitanem Legii Arturem Jędrzejczykiem. Byliśmy tego samego zdania, sądziliśmy, że obcięcie 30 procent byłoby rozsądne, szczególnie, że na Zachodzie te redukcje były niższe. Rozmawialiśmy jako kapitanowie, wydawało nam się, że dobrze było rozsądnie wypracować wspólne stanowisko. Byłem chętny, by porozumieć się z władzami klubu. A jednak sytuacja rozwinęła się inaczej.

Co pan poczuł, gdy rozwiązał umowę z Cracovią?

Wyszedłem z gabinetu pana Tabisza i z jednej strony poczułem ulgę, bo to całe zamieszanie, komentarze, presja z różnych stron były już za mną. Po kilku dniach pomyślałem, że trochę szkoda, że ta historia tak się skończyła. Bo spędziłem tu mimo wszystko bardzo dobre prawie dwa lata.

Jak odnajdowała się w tym pana rodzina?

Żona udzielała się w internecie, broniła mnie publicznie. Nie każda kobieta chciałaby się tak angażować. Tym bardziej, że jej też się dostawało. Dla niej to nie było nic nadzwyczajnego. Mogła zdementować nieprawdziwe informacje, bardzo jestem jej za to wdzięczny. Były momenty, kiedy też chciałem założyć konto, powiedzieć kilka rzeczy. Wtedy ta cała historia byłaby bardziej brutalna. Uznałem jednak, że nie warto.

Można w takiej sytuacji panować nad emocjami?

Oczywiście, że pojawiały mi się myśli, aby spuścić tzw. bombę, ale wtedy zaczynaliśmy rozmawiać i dochodziliśmy do wniosku, że lepiej to przeczekać.

W lutym został pan wybrany Ligowcem Roku. Pół roku później był pan w Cracovii niepotrzebny. Błyskawiczna, bolesna zmiana.

Nagrody nagrodami, a życie życiem. Niewiele z nich wynika.

SPORT

Stanisław Oślizło, były kapitan Górnika Zabrze i reprezentacji Polski, analizuje postawę śląskich drużyn w Ekstraklasie.

Zaskoczyła pana postawa zabrzan na początku sezonu? Dwa okazałe zwycięstwa i pozycja lidera ekstraklasy…

– Muszę powiedzieć, że dzięki takiej postawie Górnika czuję się lepiej. Choć trzeba wziąć pod uwagę, że rywale nie byli z górnej półki, a powracające do ekstraklasy po długiej przerwie Podbeskidzie i Stal Mielec. Brakuje im jeszcze trochę umiejętności i klasy, żeby pełnić ważną rolę w naszej lidze. Nie zmienia to faktu, że te dwa zwycięstwa i sześć punktów cieszą – co się zdobyło, tego nam nikt już nie zabierze – jednak trzeba myśleć już o kolejnych spotkaniach – z Lechią i Legią.

Lechia to o wiele trudniejszy rywal niż beniaminkowie. Czy Górnik będzie w stanie pokazać się w niedzielę podobnie,
jak w dwóch pierwszych kolejkach?

– Pocieszające jest to, że Górnik potrafi zdobywać sporo bramek. Nie ma Angulo, a mimo to w pierwszych kolejkach udało się 6 razy trafić do bramki przeciwników. Obowiązek zdobywania goli przejęli inni zawodnicy i nieźle im to wychodzi. Myślę, że ten sezon nie powinien być tak nerwowy jak poprzednie, a zwłaszcza końcówka, kiedy tak naprawdę liczył się każdy mecz. Zajęcie miejsca poza pierwszą ósemką, czyli takiego, które nie gwarantowało pewnego utrzymania w ekstraklasie, wywoływało sporo emocji. Sam przede wszystkim się bałem, a nie doświadczałem przyjemnych chwil związanych z oglądaniem meczów. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. W bieżącym sezonie spada tylko jeden zespół, więc nerwów powinno być mniej. Na pewno spadkowiczem nie będzie… Górnik Zabrze.

22-letni reprezentant Gambii Alasana Manneh ma coraz większy wpływ na grę Górnika Zabrze, który po dwóch kolejkach zajmuje pozycję lidera.

 – Nie jesteśmy zaskoczeni jego postawą, bo wiedzieliśmy, że potrafi grać w piłkę. Pytanie było tylko takie: kiedy zaskoczy? Początki specjalnie łatwe nie były, uczył się tego naszego systemu gry, naszej ligi, do tego u trenera Brosza nie wystarczy dobrze grać w piłkę, ale trzeba też spełnić określone wymagania, które są przed zawodnikami stawiane. On tego wcześniej w klubach nie robił. Potrzebował czasu na wszystko, do tego ostatni sezon był zwariowany. Przypuszczam, że gdyby liga grała normalnie, być może dzisiaj oglądalibyśmy jeszcze lepszego Manneha, bo na pewno ta dwumiesięczna przerwa ujemnie wpłynęła na jego postawę, podobnie jak innych zawodników. Każdy jednak wiedział, że ma bardzo duży potencjał, a jak zyska zaufanie kolegów, bo to też jest przecież bardzo ważne, to się odnajdzie. I tak właśnie się dzieje. Bardzo się oczywiście z tego cieszymy, ale też jesteśmy przekonani, że nie jest to jeszcze szczyt jego możliwości. Widać, że złapał pewność siebie, luz w zachowaniu; to jest teraz inny człowiek niż ten, który przychodził do Zabrza w zeszłym roku – ocenia Dariusz Czernik, prezes Górnika.

30-letni Dawid Szulczek potrzebował dwóch meczów w roli pierwszego trenera Wigier Suwałki, by narobić trochę szumu wykraczającego nawet poza granice Polski.

W internecie furorę robi krótki filmik pokazujący, jak prowadzony przez młodego szkoleniowca ze Świętochłowic zespół Wigier broni się przed rzutem wolnym w ubiegłotygodniowym spotkaniu z Błękitnymi Stargard (0:1). Choć odległość do bramki była około 20-metrowa, suwalczanie praktycznie nie ustawili muru, a ich najdalej wysuniętym zawodnikiem był… golkiper Hieronim Zoch. Na linii bramkowej stało zaś czterech obrońców i to jeden z nich głową wybił piłkę ponad poprzeczkę po uderzeniu Dawida Polkowskiego. Nagranie to ma już grubo ponad 200 tysięcy wyświetleń, zainteresowały się nim nawet brytyjskie media.

– Gdy widzę w meczach coś ciekawego, staram się znaleźć potem wideo w programie InStat i zapisać konkretną sytuację na komputerze. Na Facebooku mam „polajkowane” różne zagraniczne strony. Kilka lat temu ktoś wrzucił nagranie z takim rzutem wolnym. Nie pamiętam już, o jakie drużyny chodziło, ale to była hiszpańska La Liga i druga liga francuska. Wyciąłem sobie ten fragment, a teraz w Suwałkach „odkurzyłem” go sobie w głowie. Na jednym z treningów regeneracyjnych ćwiczyliśmy bezpośrednie rzuty wolne. Na 25 wpadło około 6-7 i uznałem, że przed kolejnymi zajęciami warto pokazać ten sposób obrony. Przed laty trenowaliśmy to już w Rozwoju Katowice, podejrzewam, że będzie to pamiętał trener bramkarzy Marek Kolonko. Pomysł „umarł” jednak śmiercią naturalną, bo długo w meczach ligowych nie mieliśmy okazji bronić się przed tego typu wolnym. W Wigrach poza tym mamy jeszcze dwa sposoby obrony. Wszystkie trenujemy, a ostateczna decyzja podczas spotkania należy do bramkarza. Akurat w Stargardzie padło na wariant najbardziej ekstrawagancki, bardziej znany z futsalu. Nie chodziło nam o zrobienie furory, a o skuteczność. Wiedzieliśmy, że zaskoczymy przeciwnika. Znaliśmy też Polkowskiego i wiedzieliśmy, że potrafi uderzyć z takiej pozycji w „okienko”. Z czterema obrońcami na linii bramkowej było mu trudniej. W pierwszej strefie bramkarz nie dał rady odbić piłki, ale w drugiej strefie obrońcy wykonali swoją robotę. Jestem zdziwiony takim oddźwiękiem, pisze do mnie mnóstwo osób, także z zagranicy – opowiada Dawid Szulczek.

Rozmowa z Łukaszem Janoszką, pomocnikiem Ruchu Chorzów, przed meczem z Polonią Bytom.

Z czym kojarzy się panu stadion Szombierek, na którym w niedzielę zagracie derby z Polonią Bytom?

– Powiem szczerze, że ostatnio byłem tam jako junior, grający jeszcze w Ruchu Radzionków. Zbyt wiele nie pamiętam… Wiem, jak dziś wygląda ten stadion, dzięki fragmentom meczów Polonii, które zdążyliśmy już obejrzeć.

Czym dla pana, rodowitego bytomianina, była w dzieciństwie Polonia?

– Ze względu na to, że tata grał w Ruchu Radzionków i był jego dość ważną postacią, mecze z Polonią traktowało się w sposób szczególny. Starcia z sąsiadem zza miedzy zawsze były prestiżowe, choć żadne z nich szczególnie nie utkwiło mi w pamięci. Każdy chciał pokazać wtedy swoją wyższość, zaangażowanie było na najwyższym poziomie – jak to w spotkaniach graniczących ze sobą klubów.

Na co dzień odczuwał pan rywalizację Polonii z „Cidrami”?

– Mieszkaliśmy na Stroszku, czyli dzielnicy, w której te kwestie się mieszały. Pochodzę akurat z takiego miejsca, w którym było wielu kibiców „Cidrów”, blisko stadionu. Kilka bloków było za Radzionkowem, ale kolejnych kilka – już za Polonią. Wiadomo, jak to jest na takim podzielonym osiedlu. Coś się często działo, jedni ganiali drugich… Tak to się odbywało – jak na większości blokowisk. Zdarzało się, że coś komuś „odpaliło” i organizowało się różne akcje, ale ja rzadko starałem się brać w tym udział. Ze znajomymi czy kolegami bywało różnie, ale mnie takie klimaty nie „kręciły”. Starałem się żyć treningami, piłką.

SUPER EXPRESS

Jan Tomaszewski znów krytykuje Aleksandara Vukovicia.

– Trener Aleksandar Vuković nie daje sobie rady – uderza Tomaszewski. –Rzuca składem, sam nie wie, czego chce. Z kim Legia odpadła z Ligi Mistrzów? Z oldbojami z Cypru! Jak to jest, że w polskiej lidze mistrz poprzedniego sezonu stracił ponad 40 pkt! Zachwycali się wszyscy Vukoviciem, a teraz widać, że te wymagania go przerosły. Ale cóż, nie mój cyrk, nie moje małpy – uśmiecha się.

Czesław Michniewicz chwali Patryka Dziczka, który strzelił zwycięskiego gola dla kadry U-21 w meczu z Rosją.

(…) – Powiedział pan kiedyś, że Włosi porównywali go nawet do Andrei Pirlo. Nie przesadzili?

– Porównania mają to do siebie, że czasami są na wyrost. Jednak chodziło tutaj o sposób gry, sposób rozgrywania jak u słynnego Włocha. Trzeba podkreślić, że przez ostatni rok Dziczek bardzo się rozwinął. Pracował z trenerem Venturą i są efekty. Jak wyprowadza piłkę, to mówi każdemu, gdzie ma się ustawić, aby miał kilka opcji. Nauczył się tego we Włoszech.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Piłka nożna

Rząd chce kobiet w zarządzie PZPN, PZPN się śmieje. Nitras, Kulesza i wolta klubów

Szymon Janczyk
13
Rząd chce kobiet w zarządzie PZPN, PZPN się śmieje. Nitras, Kulesza i wolta klubów

Komentarze

12 komentarzy

Loading...