Piątkowa prasa ma naprawdę wiele do zaoferowania. Dwa (!) wywiady z Michałem Probierzem, duża rozmowa z Józefem Wojciechowskim, sylwetki zmierzającego do Legii Pekharta, Ilieva z Jagiellonii, Cotugno ze Śląska, ciekawe opinie Wojciecha Jagody i wiele więcej. Zapraszamy na przegląd.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Czy Krzysztof Piątek dobrze zrobił, przechodząc do Herthy? Eksperci twierdzą, że tak.
– Sam mówiłem, że Hertha gra brzydko i bez pomysłu, ale choć odpadła z Pucharu Niemiec, to pozytywnie zaskoczyła mnie w starciu z Schalke – mówi nam Artur Wichniarek, który w Berlinie występował przez cztery lata. – Nie jest łatwo grać w Gelsenkirchen, a Hertha długo dyktowała warunki na boisku. Piątek bardzo dobrze współpracował z Pascalem Köpke, synem byłego bramkarza reprezentacji Niemiec Andreasa. To był jeden z lepszych meczów tego zespołu, jaki widziałem w tym sezonie. A że Polak nie wystąpi w europejskich pucharach, to wiedział, idąc tam. Pewnie nie przypuszczał, że Hertha zdobędzie Puchar Niemiec, skoro nigdy tego nie zrobiła. Miała mocnego rywala, a gdyby przeszła do następnej rundy, to i tak zostały na placu jeszcze lepsze zespoły. Mimo wszystko jestem teraz większym optymistą niż byłem po ligowym meczu z Schalke (w piątek Piątek debiutował z tym zespołem w Bundeslidze – przyp. red.). Mam nadzieję, że w takim stylu Hertha zagra z zespołami typu Mainz czy Freiburg, a może wtedy okaże się, że ten wybór był dobry – dodaje.
Hiszpanie mówią, że w Warszawie będą mieli z niego pociechę, Czesi, że powinien zrobić większą karierę. Kim jest Tomas Pekhart, który ma zostać nowym napastnikiem Legii?
Dlaczego Las Palmas lekką ręką oddaje Pekharta, który w tym sezonie strzelił 5 goli w 17 meczach (w dziewięciu z nich na boisko wchodził jako zmiennik) drugiej ligi hiszpańskiej? – Segunda Division to chyba był dla niego zbyt wysoki poziom. Odbił się od ligi. Mimo słusznego wzrostu (194 cm – przyp. red.) nie gra dobrze głową, nie jest superskuteczny, ani zbyt szybki. W Las Palmas, ekipie aspirującej do awansu, potrzeba czegoś więcej, w słabszej drużynie mógłby błyszczeć, ale tu dawał za mało – uważa Jesus Izquierdo, dziennikarz „Marki”.
Znaczenie miały też zarobki. Pekhart był jednym z lepiej opłacanych piłkarzy Las Palmas, zarabiał ok. pół miliona euro rocznie, zdaniem władz klubu za dużo jak na rezerwowego. – Dlatego jego sprzedaż rozważano już latem. Ale Czechowi urodziło się dziecko i wolał zostać na Wyspach Kanaryjskich – wyjaśnia Izquierdo. Wysoki Czech wyróżniał się w Segunda Division głównie wzrostem. – Wyglądał jak gigant na tle niskich zawodników. Kompletnie do nich nie pasował. Graczem Las Palmas został w 2018 roku po spadku klubu z Primera Division. Klub zainwestował w nowych piłkarzy, by jak najszybciej wrócić do elity. Celu nie udało się osiągnąć i teraz trzeba odciążać budżet na płace – opowiada Carlos Moreno, dziennikarz z Wysp Kanaryjskich na co dzień oglądający grę zespołu Las Palmas.
Rozmowa z trenerem Cracovii, Michałem Probierzem.
Podoba się panu 18-zespołowa ekstraklasa?
Powinniśmy stworzyć cztery, pięć topowych drużyn. Spójrzmy na inne ligi. W Chorwacji już dziś wiadomo, kto walczy o mistrza, a o kto o utrzymanie. W wielu innych są trzy– cztery grające o tytuł. W środku tabeli występują ci, którzy promują zawodników. Ich to miejsce zadowala, prezesi wiedzą, że to sufit dla tego klubu, więc ogrywa się młodzież.
Co znaczy stworzyć topowe zespoły?
Przy podziale pieniędzy z praw telewizyjnych mają dostawać więcej? Również, ale te kluby muszą same wygospodarować środki poprzez sponsorów. Większe budżety pozwolą na zatrudnianie lepszych piłkarzy, bo zaczniemy płacić, jak w Europie. Te drużyny się wykreują, gdy zaczną grać w pucharach.
W ostatnich latach puchary i polskie drużyny to antonim.
Będzie lepiej, gdy zniknie „puchar majowy”, kiedy gra się końcówkę ligi decydującą o losach mistrzostwa. Nie będzie już środowo-sobotniego wariactwa. W tym sezonie zdecydują niuanse, niektóre zespoły będą musiały grać w piątek, we wtorek i później w sobotę. Jeżeli komuś trafi się wyjazd do Szczecina, później mecz u siebie i podróż do Gdańska, to już ma utrudnienie. W nowym systemie będzie można też bezpiecznie wprowadzać zawodników.
Co ma pan na myśli?
Jako piłkarz debiutowałem w meczu o nic. 13 maja 1990 roku Ruch grał na wyjeździe z Jagiellonią, było 0:0. Trener Jurek Wyrobek nie martwił się i wpuścił 17-latka. Dziś młodzież jest trudniej wprowadzić. Dla mnie pomysł z dzieleniem ligi czy punktów jest chory. Kierowaliśmy się tym, żeby było więcej emocji, ale zawodnicy w pewnym momencie byli strzępkami nerwów. Najpierw walczyli o ósemkę, później o mistrzostwo albo utrzymanie.
Rozmowa z wiceprezesem Cracovii, Michałem Probierzem.
Którego niedoszłego transferu pan najbardziej żałuje?
Jest ich wiele. Dwa transfery nam upadły, choć były już dogadane.
Jeden to Samuel Fridjonsson z Vaalerengi. Reprezentant Islandii.
Porozumieliśmy się z jego klubem, było bardzo blisko, ale ostatecznie zawodnik nie wsiadł do samolotu do Polski. Nawet działacze jego klubu byli zaskoczeni, że nie przyleciał. Wybrał Paderborn.
Wkurzające?
Nie, po prostu pokazujące nasze możliwości. Można go zrozumieć, bo dostał lepsza ofertę. Dla nas nierealną i taka jest prawda. Nie jesteśmy w stanie rywalizować z takimi zespołami. Bardzo często słyszę narzekania, że nie zatrudniamy dobrych piłkarzy. Ale gdy wyskautujemy kogoś wartościowego, jedziemy go oglądać, to wiadomo, że najczęściej jest też dwudziestu innych chętnych, którym ten zawodnik się podoba. Trudno, żeby było inaczej, skoro jest dobry. Oglądaliśmy gracza z Kosowa. Okazało się, że nie tylko my, bo zainteresowało się nim sześć zespołów z Rosji.
A z nimi już nie ma szans?
Najmniejszych. Rozglądamy się po 2. Bundeslidze, chcieliśmy Philippa Hofmanna z Karlsruher SC. Transfer okazał się nierealny, oglądają go też kluby z 1. Bundesligi. Przyglądaliśmy się Paulinho, skrzydłowemu Lewskiego Sofia, ale trzeba za niego zapłacić ponad 1,5 miliona euro. Wielu podobnych zawodników obserwowaliśmy, ale nie są na polskie realia.
Kto jeszcze?
Wpadł mi w oko Florinel Coman ze Steauy Bukareszt. Dopiero później zorientowałem się, że dla polskiego klubu to za wysoka półka, bo kosztuje kilkanaście milionów euro (wczoraj pojawiła się informacja o ofercie Sheffield United na 16 milionów euro za tego piłkarza – przyp. red.). Zainteresowanie takimi zawodnikami to tak naprawdę strata czasu. Lepiej, gdy ktoś poleci piłkarza w naszym zasięgu. Ale tutaj zdarzają się inne niespodzianki. Delikwent oferuje zawodnika i okazuje się, że nie jest jego agentem. Dopiero trzeba szukać właściwego. Wtedy też niepotrzebnie tracimy bardzo dużo czasu.
Guillermo Cotugno skończył urugwajski „uniwersytet futbolu”. W Śląsku wykonuje trzecie podejście do Europy.
Jego transfer do Europy był oczywistością. Na Starym Kontynencie Cotugno nie radził sobie jednak tak dobrze, jak można było oczekiwać. W rosyjskim Rubinie Kazań wytrzymał tylko rok. Mimo że pojechał tam z mamą i ówczesną dziewczyną, którą znał jeszcze od czasów szkolnych, doskwierało mu zimno i tęsknota za ojczyzną. W rosyjskiej Premier Lidze rozegrał 33 spotkania. Wystąpił też z Rubinem w Lidze Europy przeciwko Liverpoolowi. Tym razem temu oryginalnemu. Na Anfield, przed 43 tysiącami widzów. Po Urugwajczyku z bardzo silnej młodzieżówki spodziewano się rewelacji, a on był „tylko” przyzwoity. Podobnie nieudanie skończył się dla niego pobyt w hiszpańskim drugoligowym Realu Oviedo, gdzie problemów językowych i kulturowych nie było, a i tak rozwiązano z nim umowę przed czasem. – Grałem w LaLiga2 prawie do samego końca. W ostatnim meczu sezonu z Huescą dostałem 90 minut, a parę dni później usłyszałem, że mnie jednak nie potrzebują – mówi piłkarz.
Wrócił do Urugwaju, gdzie szukał stabilizacji, tym razem w dużym klubie – w Nacionalu, z którym pod koniec ubiegłego roku sięgnął po drugie w karierze mistrzostwo, ale nie przedłużył kontraktu. Odezwał się między innymi Śląsk, na który namówił go… dobrze znający niższe ligi hiszpańskie Israel Puerto. – Mamy tego samego agenta. Isra mówił mi dużo dobrych rzeczy o waszej lidze, że klub jest odpowiednio zorganizowany, wypłacalny i że warto przyjechać. Dla mnie pobyt w Rosji był trudny, ale podobało mi się poznawanie nowej kultury. Tego samego spodziewam się w Polsce. Może być łatwiej, bo słyszę, że macie podobny język. No i jest cieplej – śmieje się Cotugno.
Dejan Iliev wierzy, że kiedyś będzie numerem jeden Arsenalu. Mają mu w tym pomóc m.in. dobre występy w Jagiellonii.
Obecny sezon jest dla Ilieva najważniejszy w karierze, bo dopiero teraz, w wieku 24 lat, trafi ł do seniorskiej piłki. Jesienią Macedończyk występował w słowackim Sered. Kiedy tam trafi ł, miejscowa prasa pisała, że klub „złowił grubą rybę”. Iliev może być jednak umiarkowanie zadowolony. Z jednej strony tylko trzy z 18 spotkań zakończył z czystym kontem. Z drugiej jego interwencja ze spotkania przeciwko Trenčinowi, kiedy instynktownie obronił strzał z metra, została wybrana na najlepszą paradę jesieni. Wiosną na swoją markę będzie pracował już w Polsce. Jego plan jest jasny i sięga wysoko – zagrać jeszcze w Arsenalu. – Mam go we krwi, jestem mocno związany z klubem. To mój dom. Niedawno przedłużyłem kontrakt i cały czas wierzę, że wciąż jest tam dla mnie miejsce. Każdego dnia będę walczył, żeby zostać numerem jeden Arsenalu – zapewnia Iliev, który na razie będzie numerem jeden Jagiellonii.
Zdaniem Radosława Majdana Pogoń Szczecin jest gotowa do walki o mistrzostwo Polski.
Jeden transfer w obecnej sytuacji w tabeli wystarczy?
To, że hurtowo nie sprowadzono nowych, pokazuje, że szefowie klubu mają plan. Wiedzą, na kogo chcą postawić. Skrzydłowy był potrzebny i jest. A transfery Pogoni raczej się sprawdzają, cztery na pięć jest udanych. Bo 100 procent skuteczności nigdy nie będzie. Nie sposób przewidzieć, jak człowiek zareaguje w nowym kraju, z inną kulturą, w nowej taktyce. Taki procent to duży sukces i nie ma powodów do braku zaufania. Według mnie np. w Lechu spodziewano się więcej po Mickeyu van der Harcie, Djordje Crnomarkoviciu czy Karlo Muharze. W Szczecinie nie ma takich uwag wobec letnich zakupów.
Choćby dlatego to Legia wydaje się faworytem do mistrzostwa Polski, nie Lech.
Zdecydowanie. Gra najdojrzalej, najskuteczniej, ma najsilniejszy zespół. Paweł Wszołek to duże wzmocnienie. Do tego mimo wszystko ekipie z Warszawy łatwiej będzie zastąpić Niezgodę niż Pogoni Buksę. To faworyt.
Portowcy są w stanie dotrzymać kroku Legii?
Jeśli szybko wyleczy się Zvonimir Kožulj i poprawią ofensywę, to wydaje się, że tak, przynajmniej do pewnego momentu. Mają wyrównany zespół, po dwóch piłkarzy na większość pozycji. Tak było w Piaście. Albo Waldemar Fornalik miał przynajmniej jednego dublera, albo uniwersalnych zawodników, jak Joel Valencia czy Jorge Felix, którzy zabezpieczali kilka stref. To kluczowe. To ma też Legia. Choćby w środkowej strefie może zrobić zmianę i nie stracić na jakości. Z Niezgodą było tak samo w ataku.
Kibice Pogoni mogą z optymizmem wyczekiwać wznowienia ligi?
Na pewno są go pełni. Atutem zespołu jest stabilna defensywa, rozsądny trener, który umie dopasować taktykę, wpłynąć na swoich zawodników. Z drugiej strony odejście Buksy i potyczki ze słabszymi ekipami… Ale mimo wszystko widzę więcej plusów, zdecydowanie.
Napastnik Piasta Gliwice, Patryk Tuszyński przyznaje, że brak goli mocno doskwiera mu w codziennym życiu.
Ma pan już 22 mecze ligowe bez bramki. Ciąży to, że przez tak długi okres nie udało się strzelić gola?
Budzę się z myślą o bramce, idę spać, to samo mam w głowie. Jestem napastnikiem i męczy mnie, że ta przerwa jest tak długa. Ostatni raz w ekstraklasie trafiłem do siatki w rundzie finałowej poprzedniego sezonu. W Pucharze Polski zdobyłem dwie bramki w spotkaniu Piasta z Pogonią Siedlce, ale te trafienia mają mniejsze znaczenie. W czwartek mieliśmy gierkę wewnętrzną i nawet w niej nie trafiłem do siatki. Jestem jednak silny psychicznie i taka seria mnie nie załamuje. Na usprawiedliwienie powiem, że jesienią w Piaście ani razu nie wyszedłem w podstawowym składzie, no i wywalczyłem w tym sezonie kilka asyst, ale wiadomo, że bramki są ważniejsze.
Na co Piasta będzie stać w tym sezonie. Uda się obronić tytuł?
Jesteśmy mocniejsi niż jesienią. Kilku zawodników, jak ja, Bartek Rymaniak, Piotr Malarczyk, Jakub Holubek czy Tomas Huk, przyszło latem. Zimą mogliśmy przepracować razem cały okres przygotowawczy. Nikt kluczowy nie odszedł. Na pewno ekipę stać na miejsce w pierwszej czwórce. Czekają nas też bardzo ważne starcia w Pucharze Polski, w ćwierćfinale, a więc już wysoko, walczymy z Lechią.
Rozmowa z Józefem Wojciechowskim. Były właściciel Polonii Warszawa uważa, że na piłce głównie stracił.
Dlaczego najbogatsi Polacy nie chcą inwestować w piłkę?
Jeszcze niedawno ligę zżerała korupcja, choć sądzę, że dziś już jej nie ma. Sędziowanie się poprawiło, jakość naszej piłki też.
Problemy z kibicami odstraszają inwestorów?
Akurat w Polonii nie mieliśmy z nimi kłopotów, ale to dzięki temu, że dobrze nimi zarządzaliśmy. Mieliśmy niepisaną umowę, że jeśli będzie kulturalny doping, to zasponsorujemy przejazd na mecz, dostaną pieniądze na oprawę. To dobrze funkcjonowało, choć pod koniec, kiedy wiedzieli, że mogę odejść, zaczęły się awantury. Polonia miała niewielkie środowisko kibicowskie, ale słyszeliśmy, co się działo w Wiśle Kraków. Jeśli klubem mają rządzić bandyci, to po co ktoś bogaty ma inwestować swoje pieniądze? Po co marnować swój czas, zdrowie, finanse?
Czego pan więcej stracił podczas pobytu w Polonii: czasu, zdrowia czy pieniędzy?
Pieniędzy na pewno dużo, ale najwięcej straciłem zdrowia. W 2008 roku uszkodziłem nerw twarzowy. To ogromnie bolesne. Mogę z tym żyć, jednak do końca nigdy się nie wyleczę.
Co było przyczyną?
Stres.
Był aż tak wielki?
Niewyobrażalnie.
Biznes pana nie zahartował?
W biznesie 90 procent spraw można przewidzieć, choć oczywiście są też trudne chwile, jak w 2009 roku. Wtedy na problemy w Polonii nałożyły się kłopoty w firmie. Musiałem zająć się restrukturyzacją. Między innymi dlatego zrezygnowałem z Polonii. Choć decydujące było zdrowie. Pieniądze nie były problemem, pewnie wydałbym jeszcze trochę, ale to nie kłopot. Miałbym dylemat, co zrobić, gdyby nie było chętnego do przejęcia Polonii. Ale się znalazł. Jeden jedyny Ireneusz Król.
SPORT
Rozmowa z Wojciechem Jagodą, komentatorem i ekspertem stacji Canal+. Stara się bronić naszej ligi i jej obecnego systemu.
Coraz częściej mówi się o lidze 18-zespołowej. Być może oglądamy jedne z ostatnich sezonów w formule ESA 37. Czy jest jakiś format rozgrywek, który chętnie widziałby pan w Polsce?
– Docelowo, moja wymarzona ekstraklasa to 18 drużyn występujących na nowoczesnych stadionach. 18 klubów świetnie zarządzanych, bogatych, których stać na ściąganie bardzo dobrych piłkarzy; które mają piękne ośrodki treningowe, a w nich – trenerów na poziomie, produkujących jakościowych zawodników. Mamy wystarczającą liczbę mieszkańców, fanów futbolu, niemalże wystarczającą liczbę stadionów, by o tym marzyć. Część już jest, ale wielu z tych rzeczy jeszcze brakuje. I dopóki będzie brakować, nie chciałbym, by grzebano w tym, co jest dziś – zwłaszcza nie mając przeprowadzonych kilkumiesięcznych badań, które stanowiłyby, że wprowadzenie czegoś nowego poprawi sytuację. Mówienie: „zróbmy to, bo tak mi się wydaje” jest czymś absolutnie nieodpowiedzialnym, trącącym amatorszczyzną. Jeśli chcemy zmieniać – bez względu na to, na jaki format – to przeprowadźmy poważne badania. Skoro nikt ich nie przeprowadził, to ręce precz od ekstraklasy tej, która jest dziś! Ona nie jest idealna, ma mnóstwo wad, ale też swoje plusy.
Czyli jest pan zwolennikiem ESA 37.
– Opowiadanie, że w czołowych ligach jest inaczej, normalniej, to dyrdymały. Wiem, że jest normalnie, ale nie dlatego, że gdzieś gra 18 klubów! Po prostu jest na tyle dużo pieniędzy, że gwarantują jakość. Wystarczy wtedy tylko rzucić piłkę, niczego nie trzeba usprawniać żadnym regulaminem. My jednak mówimy o lidze polskiej, która będzie na tyle mocna, na ile nasze miejsce po zakończeniu sezonu w rankingu lig UEFA. Czyli 32. Niedawno jeszcze nie wiedziałem, że tyle jest lig w Europie…To bardzo smutne, a jeśli się nie opamiętamy, to spadniemy jeszcze niżej. Obecny system ESA 37 daje nam emocje. Pracuję przy ekstraklasie i wiem, jak trudno byłoby mi przekonać samego siebie, że coś ważnego dzieje się między lutym a kwietniem – gdyby nie obecny regulamin. Ostatnie kolejki sezonu zasadniczego, od 25. do 30. – przecież w nich dzieje się tyle ciekawego! Jest taka walka między – powiedzmy – 6. a 12. miejscem! Mam za sobą skomentowanych pięć finałów Ligi Mistrzów ze stadionów. Zupełnie niezłych – jak Olimpijski w Rzymie, jak Monachium, jak Santiago Bernabeu, jak dwukrotnie Wembley. Dzięki emocjom w ekstraklasie potrafię poczuć się jak podczas tamtych finałów. Mówię to zupełnie poważnie! I ze świadomością, że jakość piłkarska jest wielokrotnie gorsza. Chcąc grać według normalnego regulaminu, między lutym a kwietniem byłoby nudno, słabo, niewygodnie. Zatem najpierw popracujmy nad jakością ligi, bez zmieniania systemu, a dopiero później go modyfikujmy. Dodałbym jeszcze coś.
To znaczy?
– Jestem ogromnym fanem przepisu o młodzieżowcu. Fajnie działa. Poznaliśmy w pierwszej części sezonu kilka ciekawych nazwisk, których zapewne w innym układzie byśmy nie poznali. Przepis zmusił leniwych do tego, by ruszyli tyłki i zaczęli zajmować się swoją młodzieżą, a nie szli na łatwiznę, ściągając tylko ludzi spoza Polski. Musimy pamiętać, że na każdego grającego młodzieżowca przypada co najmniej pięciu kolejnych, o których klub musi zadbać, dać dobre warunki do treningu, traktować ich poważnie. Widząc, jak to funkcjonowało jesienią, poszedłbym nawet o krok dalej i dodał na boisko jeszcze jednego młodzieżowca!
Spore osłabienie Górnika Zabrze przed sobotnim meczem z Koroną. Z powodu kontuzji nie może grać Roman Prochazka, który na debiut w barwach 14-krotnych mistrzów Polski będzie musiał jeszcze poczekać.
Roman Prochazka jest innym typem piłkarza niż Gruzin, gra bardziej defensywnie, ale potrafi strzelać gole, co pokazał choćby w Lewskim Sofa, gdzie w latach 2015-17 zdobywał w sezonie po siedem bramek dla czołowego zespołu w Bułgarii. Kilka goli strzelił też jesienią dla wicelidera czeskiej Fortuna Liga, Viktorii Pilzno. W ostatnią sobotę Słowak zadebiutował w drużynie Górnika. Zagrał połówkę w przegranym 0:3 meczu z Red Bull w Salzburgu. Na więcej nie pozwolił uraz mięśnia nogi. – Niestety, mam kłopoty zdrowotne i z Koroną nie zagram. Nie jest to nic poważnego, wolę jednak nie ryzykować i lepiej dla mnie odpuścić najbliższy mecz – tak, żeby nie było gorzej i aby być gotowym na kolejne spotkanie. Już przed meczem w Austrii miałem kłopoty zdrowotne. Wolę, by to się nie pogłębiło. Dlatego z Red Bullem grałem tylko jedną połowę. Żałuję, że nie będę mógł się pokazać na boisku w tym pierwszym ligowym spotkaniu, bo zależało mi na tym – zaznacza Prochazka.
– Po meczu z Salzburgiem wydawało się, że uraz Romana nie jest ciężki i szybko będzie mógł przystąpić do treningów. Nasz sztab medyczny patrzy jednak w szerszym kontekście i z uwagi na dobro piłkarza – a także nasze – lepiej , aby w tym najbliższym meczu w Kielcach nie grał – dodaje z kolei Marcin Brosz, szkoleniowiec zabrzańskiej drużyny.
Wracający do Odry Opole Tomasz Weinzettel przekonuje, że nawet w piątej lidze niemieckiej nie grają ogórki.
Jak to się stało, że po rocznej przerwie znowu został pan zawodnikiem Odry Opole?
– Już jakiś czas temu chodziły słuchy, że Tomasz Lisiński zostanie prezesem spółki akcyjnej, która od rundy wiosennej prowadzić będzie klub. Napisałem któregoś dnia do prezesa z zapytaniem, czy możemy się skontaktować. Pogadaliśmy, a gdy już oficjalnie przejął stery w klubie, wszystko zaczęło zmierzać ku temu, bym wrócił do Odry. Bardzo się z tego cieszę. Ostatnie miesiące spędziłem w Niemczech. To był fajnie spędzony czas, ale byłem tam sam. Bez znajomych, kolegów, dziewczyny, najbliższej rodziny. Na dłuższą metę to lekki dramat. Dopełnienie formalności w związku z 1,5-rocznym kontraktem w Opolu trochę trwało. Musiałem pozałatwiać kilka tematów w Niemczech, coś trzeba było też zapłacić, ale nieduże pieniądze, więc kłopotu nie było.
Grał pan w klubie 1.FC Bocholt, z piątej ligi, niemalże pod granicą holenderską.
– Sportowo było naprawdę OK. Ogórki to nie grały ani w tej lidze, ani w drużynie. Był gość, który występował przed laty w Bundeslidze, w FC Koeln. Inny przez sześć sezonów był w drugiej lidze tureckiej, a to też raczej nie jest liga rekreacyjna. Większość zawodników przynajmniej za młodu otarła się o duże kluby, o akademie takich firm jak Borussia Dortmund czy Moenchengladbach, Schalke – i tak dalej.
Tylko pan tam grał?
– Nie no, pracowałem. Na basenie, w garderobie – jak ja to mówię. Fajna robota, choć trzeba było wstawać o 6.45, a przez lata nie byłem do tego przyzwyczajony, dlatego organizm początkowo trochę się męczył. Raz szło się na ten basen na siedem godzin, innym razem zmiana trwała cztery godziny. Klub mi pomógł, ale generalnie pracę załatwiałem przez kuzyna, mieszka tam ciocia ze strony mamy, wujek, kuzynostwo. Sam pomysł, by wyjechać do Niemiec, był mój, ale poprosiłem bliskich, by rozeznali, jak wygląda sytuacja. Bo latem w Polsce znalazłem się w wielkiej d… W Niemczech wszystko się udało. Dziękuję tym, którzy mi tam pomogli. Teraz się żegnam, wracam do kraju. Takie jest to piłkarskie życie.
W Niemczech, jak w Polsce, pirotechnika jest na stadionach zakazana, ale kibice i tak jej używają. Jednak w przeciwieństwie do nas Niemcy szukają jakiegoś rozwiązania.
Dyskusja dotycząca pirotechniki na meczach piłkarskich za Odrą trwa już od wielu miesięcy. Klubowi działacze, związkowcy i przedstawiciele kibiców próbują znaleźć porozumienie, które zadowoli wszystkie strony. Na stadionie słynnego HSV, podczas sobotniego meczu 2. Bundesligi z Karlsruhe, odbędzie się pierwsze w pełni legalne odpalenie rac. Oczywiście nie będzie w tej kwestii samowolki. Zgodę najpierw wyrazili przedstawiciele Hamburga, potem Niemieckiego ZPN-u (DFB), a race mają pojawić się w wyznaczonym miejscu, gdy piłkarze będą wchodzić na boisko. Ultrasów, którzy dostąpią tego zaszczytu, będzie… tylko 10, w dodatku każdy z nich będzie pilnowany przez profesjonalnego pirotechnika. Nad całością będzie z kolei czuwała straż pożarna, która w ostatniej chwili może anulować pokaz, jeśli np. nie będzie sprzyjających warunków pogodowych.
Bardzo kręta była droga, jaka zawiodła Marcina Stokłosę do roli przedstawiciela kibiców w radzie nadzorczej Ruchu Chorzów.
Grał z Arkadiuszem Milikiem, w wieku 13 lat wyjechał do Anglii, otarł się o wielki Liverpool, a nim drugi raz znalazł się na Wyspach, w ramach rozgrywek III ligi strzelił dwa gole przy Cichej rezerwom ukochanego Ruchu, którego fanatykiem był od małego. Bardzo kręta była droga, jaka wiodła Marcina Stokłosę do pracy przy klubie i roli przedstawiciela kibiców w radzie nadzorczej „Niebieskich”, którą pełni od listopada.
– Początki rozmów kibiców z akcjonariuszami były bardzo trudne. Jeszcze kilka miesięcy temu wcale nie traktowano nas poważnie. Z czasem jednak prezes Zdzisław Bik – bo przede wszystkim z nim mieliśmy do czynienia – powoli się do nas przekonywał. Pomoc przy wyborze nowego trenera czy spełniona obietnica poprawy frekwencji – to wszystko miało wpływ, że jesteśmy postrzegani jako ludzie, z którymi można rozmawiać. Nie jesteśmy stereotypowymi kibolami. To, by „człowiek kibiców” znalazł się w radzie nadzorczej, było jednym z naszych postulatów. Nawet bez tej funkcji latem i jesienią robiłem bardzo dużo. Byłem na praktycznie wszystkich spotkaniach czy to w mieście, czy z prezesem Bikiem, czy pozostałymi akcjonariuszami. Teraz chcę być łącznikiem między nimi, klubem a kibicami. Wiadomo, że nie o wszystkim mogę mówić, bo obowiązują mnie klauzule, ale transparentność to coś, co powinno nam przyświecać. Wydaje mi się, że w całej historii Ruchu jeszcze się nie zdarzyło, by kibice byli tak blisko, choć wpływ na to ma też niski poziom rozgrywkowy. W ostatnich latach zraziliśmy się do ludzi zarządzających klubem, który teraz trzeba odbudować. Prezes Siemianowski to superosoba. Wierzę, że z pomocą kibiców będzie potrafił to zrobić. Wizerunek Ruchu już się powoli zmienia – mówi Stokłosa.
27-latek ma swój niemały udział w tym, że trenerem „Niebieskich” jest dziś Łukasz Bereta. Jesień pokazała, że przy Cichej dokonano nieoczywistego, ale trafnego wyboru, bo drużyna pod wodzą 29-latka jest wiceliderem III-ligowej tabeli. – Łukasza prywatnie znam od dawna. Graliśmy razem w juniorach. Wiem, że to wielki profesjonalista, który zainwestował w siebie mnóstwo pieniędzy i cały czas się rozwija. Był dla mnie idealnym kandydatem na trenera. Jako przedstawiciel kibiców byłem oddelegowany do komisji wybierającej latem szkoleniowca. Prócz mnie byli w niej jeszcze m.in. dyrektor Krawiec czy ówczesny prezes Chrapek. Podczas jednego z posiedzeń „przesłuchiwaliśmy” trenera Smyłę. On ostatecznie Ruchowi podziękował. Pamiętam, gdy usłyszał o pomyśle zatrudnienia Łukasza. Powiedział: „O, Beret! To superpomysł”. Na razie się to sprawdza, ale wiemy, jak specyficzna to praca. Przecież mogą przyjść trzy, cztery porażki – i będzie po człowieku. Dlatego daliśmy sobie wzajemnie czas na zbudowanie drużyny – opowiada przedstawiciel kibiców w radzie nadzorczej Ruchu. W trudnym letnim okresie wraz z innymi kibicami starał się pomagać sztabowi, kupując wodę na trening czy współorganizując sparing ze Stalą Rzeszów.
SUPER EXPRESS
Janusz Gol marzy o strzeleniu gola dającego Cracovii mistrzostwo Polski.
W szatni Cracovii mówi się o mistrzostwie Polski czy to temat tabu?
– Jesteśmy na dobrej pozycji wyjściowej. Będziemy się starać wywalczyć mistrzostwo, a czy to się uda – to tak jak wspomniałem – czas pokaże.
– Jako kapitan możesz wskazać, kto jest największym wesołkiem w zespole?
– Przoduje Rafael Lopes. Mam nadzieję, że podobnie będzie z jego statystykami na boisku, że będzie strzelał dużo goli (śmiech).
– Jaka muzyka króluje w szatni wicelidera?
– Różna. Od latynoskiej po rosyjską, ukraińską i polską. Alex Dytjatjev ma sporą listę przebojów. Głównie to on za to odpowiada. Jak włączą się Hiszpanie i Portugalczycy, to posłuchamy także latynoskiej muzyki.
– Strzeliłeś pierwszego gola w 2020 r. podczas tradycyjnego meczu Cracovii 1 stycznia. Strzelisz gola, który zadecyduje o mistrzostwie Polski dla Cracovii?
– Mam taką nadzieję. Chciałbym, choć dużo bramek nie strzelam, ale może akurat ta jedna nam pomoże.
GAZETA WYBORCZA
Tekst o kolejnym exodusie zawodników z polskiej ligi.
– Nasza liga jest zbyt biedna. Różnica poziomów finansowych jest za duża, by myśleć o tym, żeby przytrzymać wyróżniającego się piłkarza jeszcze pół roku czy rok. Czynnik ekonomiczny jest kluczowy. Nie winię klubów, że nie potrafi ą zatrzymać gwiazd. Choćby Jagiellonii, która próbowała zatrzymać Klimalę, ale okazała się bezbronna, Celtic wpłacił klauzulę odstępnego i białostoczanie musieli Klimalę oddać – dodaje Cezary Kucharski. Choć kluby zarobiły na nich godne pieniądze (Jagiellonia na Klimali 4 mln euro, a Pogoń na Buksie 4 mln dol.), zapełnić po nich lukę będzie zespołom z ekstraklasy niezwykle trudno.
– W lidze brakuje wiodących, wyrazistych postaci, które podwyższyłyby poziom sportowy i pociągnęły ją wizerunkowo. Jeśli piłkarz, który się wyróżnia, od razu opuszcza ligę, kibic nie zdąży się z nim nawet zidentyfikować – uważa Jędrzej Hugo-Bader, specjalista ds. PR-u sportowego w agencji Havas. – O ile łatwiej mieliby ludzie odpowiedzialni w klubach za marketing, gdyby mogli zapraszać kibiców „na Vadisa”, „na Piątka” czy „na Niezgodę” – dodaje.
Fot. FotoPyK