Tak to już w życiu niespełna trzydziestolatków jest, że z młodych i pełnych energii dzieciaków robią się nagle narzekającymi na wszystko dziadami. Nie inaczej jest z Leszkiem Milewskim i Jakubem Olkiewiczem, którzy spotkali się w tym tygodniu, by wspólnie ponarzekać sobie na to, że takich finałów Ligi Mistrzów, jak Real – Juventus z lat dziewięćdziesiątych, to już dzisiaj nie robią. Ostrzegamy, czytacie ględzenie tych narzekaczy na własną odpowiedzialność.
***
Leszek Milewski: Pierwszy finał Ligi Mistrzów, jaki oglądałem, to Real – Juventus, skąd w sumie wziął się Kuba pomysł na ten nostalgiczny dwugłos. Pamiętam na komunię dostałem rower, na który jak siadłem, to nie sięgałem do pedałów; Pegasusa, na którym raz zagrałem w kaczki, a potem się zepsuł, ale też czternastocalowy telewizor Sanyo, który służył kolejne dwadzieścia lat. Był rewolucją, bo wreszcie mogłem oglądać co chciałem, czyli mecze. W telewizji dostępna była kadra, Liga Mistrzów, no i oczywiście zapaskowane Canal+.
Jakub Olkiewicz: Dla mnie pierwsze wspomnienia z Ligą Mistrzów to najpierw poprawianie babci, że “Citko” to nie “Sitko”, a następnie już perła w koronie, czyli mój osobisty finał finałów. ŁKS – Manchester United.
Niedoceniany pucharowy mecz, bo oni w tej edycji tylko ŁKS-owi nie strzelili bramki.
Ja oczywiście podkreślam to na każdym kroku, gdzie tylko mogę, bo niestety żadnym finałem Pucharu Zdobywców Pucharów ŁKS pochwalić się nie może. Czasem może idę nawet o krok za daleko z tą propagandą, bo o meczach Manchesteru United z Widzewem zawsze myślę – no tak, awans Widzewa po dwóch remisach, wymęczony, poza tym bardzo słabe United sprzed ery Fergusona. Ale za to ŁKS? Solidne 0:0, wspaniały bój, wyjątkowo cenny remis, wspaniałe osiągnięcie polskiej piłki! Pamiętam ten mecz dość dobrze, był to bodajże trzeci oglądany na żywo. Zabrał mnie jak zwykle tata. Bilety miały horrendalne ceny.
Chyba nawet pełny stadion nie był.
ŁKS w pucharach stał dość słabo z frekwencją.
Ptak zawsze ustalał jakieś nierealne ceny?
Pomijając ten aspekt, to były trochę chuligańskie czasy. Mama strasznie lamentowała jak mnie tata zabierał na stadion w latach dziewięćdziesiątych: na pewno stanie mi się coś złego! W konsekwencji więcej ludzi niż na Monaco przyszło na mecz z Ursusem w zeszłym sezonie. Ale nie ma co mieć kompleksów, całą I ligę frekwencją kasowało KSZO Ostrowiec Świętokrzyski, na Widzew, Legię czy ŁKS chodziło po 5-6 tysięcy osób, a tam średnio prawie 9. Szaleństwo.
Wracając do Manchesteru: pamiętam doskonale program meczowy. Jedyny raz, kiedy przywiązywałem do niego wielką uwagę. Na Porto byłem za młody, żeby się tym zajmować, później bardziej interesowało mnie to co na trybunach, natomiast wtedy kilkunastostronicowy program meczowy z Ryanem Giggsem na okładce… Spodobało mi się jego imię, jakby czuć w nim szybkość, pęd powietrza. Nazwisko charakterystyczne, trzy litery “g” w nazwisku, do tego na zdjęciu uchwycili go w biegu, włosy rozwiane. Ja, niski, okrąglutki blondynek, stwierdziłem, że będę takim skrzydłowym jak on – Giggs został moim idolem na kolejne dwadzieścia lat. Mojej lojalności wobec niego nie przełamała nawet jego nielojalność wobec rodziny. Podczas słynnego skandalu starałem się go bardzo mocno usprawiedliwiać, a jak dowody okazały się przytłaczające, uznałem, że to sprawy osobiste i wciąż jest on dla mnie Giggsem z okładki programu meczowego. Wtedy w Łodzi może takiego wrażenia nie zrobił, bo United wyszli raczej spacerowym tempem.
Rozmawiałem z Piotrem Matysem, Dzidkiem Żuberkiem i Arturem Bugajem, pamiętają to inaczej. Nawet jeden z nich opowiadał, że kierowca, który wiózł Czerwone Diabły ze stadionu do Grand Hotelu, wspominał potem, że kłócili się, wyzywali między sobą, mieli mnóstwo pretensji. Ten remis nie spłynął po nich.
Może coś w tym jest. Koło mnie i taty stał cichutko gość w okularach mający około pięćdziesięciu lat. Manchester atakował nieudolnie cały mecz. W drugiej połowie Schmeichel ociągał się z wybiciem tak, jakby grał na czas. Ten facet zirytowany wstał i zaczął się wydzierać: “SCHMEICHEL!” – a potem wiązanka po angielsku, z której jeszcze wtedy nic nie rozumiałem. Było trochę kibiców Manchesteru incognito i po ich reakcjach faktycznie było widać irytację, że nie dają rady ŁKS-owi, czyli klubowi z jakiegoś egzotycznego państwa gdzieś zza żelaznej kurtyny, bo myślę, że wielu z nich pewnie nawet się nie orientowało, czy już czasem nie jest w Rosji.
ŁKS mógł wtedy wygrać?
Legenda mówi o strzale Niżnika nad poprzeczką czy w poprzeczkę. Mit opiera się na tym, że jakby wtedy Niżnik trafił, to byśmy ich mieli. W sumie się zgadzam. A że oni potem strzelali każdemu – to pewnie byśmy się zatrzymali dopiero na Camp Nou. 81. minuta, Marek Dziuba wpuszcza Dzidosława Żuberka, który potem zostaje bohaterem. Dziuba żując gumę przechadza się przy linii i powtarza pod nosem: “football, bloody hell”.
Oglądałem kilka razy skrót meczu w Manchesterze. Oglądanie akcji ŁKS to dobre kino. Żuberek biegnie przez pół boiska, robi znakomitą akcję, podnosi głowę – nie ma nikogo. Rzut wolny dwadzieścia metrów przed bramką Schmeichela, w murze same gwiazdy, legendy. Wielka szansa ŁKS, a potem strzał dwadzieścia metrów nad bramką. Powiem ci, że tak jak za finał wszechczasów uważany jest Stambuł i trudno dyskutować z historią od 0:3 do 3:3, tak dla mnie wagę finałów, przekonanie, że to coś wyjątkowego, ugruntował Bayern – Man Utd. Byłem nawet zły na Solskjaera, że strzelił gola – to było tak dobre, że chwilę wcześniej po trafieniu Sheringhama cieszyłem się przede wszystkim tym, że będzie dogrywka. Solskjaer mnie z niej okradł.
Sporo robi chyba nasza data urodzenia. Finał z Fergusonem żującym gumę, który powiedział najkrótszą, najtrafniejszą definicję piłki nożnej “futbol, cholera jasna” trafił się w momencie, gdy byliśmy dziećmi, żyliśmy każdą minutą meczu. Ja siedziałem przed TV na koloniach i cała sala żyła każdym podaniem, każdym wślizgiem, każdą zmianą, każdym ujęciem trenera. Dzisiaj tak się nie ogląda piłki nożnej. Co więcej, w moim przypadku, ja tak Stambułu nie oglądałem. Grę FIFA wyłączyłem chyba dopiero przy 3:2.
Dobrze mówisz, że dzisiaj tak się piłki nie ogląda. Ja nie ukrywam – bardzo lubię oglądać mecz z Twitterem. Pisanie i czytanie o meczu w trakcie meczu weszło mi w krew. Ale też z rozrzewnieniem wspominam jak Ligę Mistrzów oglądałem wtedy. Każdą akcję widziałem jak trener analityk. Krzyczałem przykładowo do Di Livio: podaj na prawo, wychodzi Tacchinardi. Denerwowałem się jak Di Livio mnie nie słuchał.
Komu kibicowałeś podczas United – Bayern?
Manchesterowi.
Ja też byłem za Man Utd, choć oglądałem mecz w koszulce Lothara Matthausa. Inni nie mogli uwierzyć, że siedzę w koszulce Bayernu, a kibicuję Manchesterowi, ale miałem dziewięć lat i wydawało mi się, że tak najrozsądniej obejrzeć ten mecz.
Bayern miał w składzie dziesięciu Niemców, Manchester sześciu Brytyjczyków, czterech Skandynawów i Yorke’a. Takie czasy, zderzały się ze sobą drużyny o mega odmiennych stylach. Dzisiaj oczywiście są znaczne różnice u drużyn, choćby taktyczne, ale wtedy te różnice były głębsze, bo kulturowe.
W tym kontekście przypomina mi się finał Ajaksu. Wiadomo, kojarzę go raczej z rubryki “Kartka z kalendarza” Piłki Nożnej czy Hattricka, ale zrobiło na mnie kolosalne wrażenie, że poza Olisehem, Finidim, Litmanenem, to była drużyna nie tylko złożona z samych Holendrów, ale Holendrów z Amsterdamu. Wychowanków, którzy urodzili się w mieście, chodzili kibicować na stadion, a jak przyjeżdżał Feyenoord, rzucali w autokar kamieniami. Arek Woźniak z Zagłębia opowiadał mi, że po szkole właził przez płot i oglądał treningi Zagłębia. Widać było u niego błysk w oku, widać było jakąś szczególną ekscytację, że jest w Lubinie od kołyski. Coś takiego w latach dziewięćdziesiątych bardzo na mnie działało.
Ale wiesz, że oni wszyscy z Ajaksu potem uciekli?
Tak, ale wcześniej zrobili swoje. Barca oparta na wychowankach już tak na mnie nie działała. Miałem ją raczej za molocha, który kupuje sobie setki dwunastolatków, z których potem przebija się ośmiu. Tak samo dzisiejszy Ajax: jego najmocniejszymi punktami są Sanchez z Kolumbii i Dolberg z Danii. Będą utożsamiani jako dzieciaki Ajaksu, tak jak choćby Milik, ale oni zobaczyli Amsterdam pierwszy raz jako nastolatkowie. Ciężko snuć historie, że mama zaprowadziła ich za rękaw na stadion.
Widzę, że masz wielką potrzebę romantyzmu w futbolu. Nie może po prostu jedenastu wyjść na jedenastu i zrobić dobre widowisko. Musi przynajmniej strzelić zwycięską bramkę ktoś, kto w dzieciństwie przechodził przez płot.
Dziewięćdziesiąt minut zleci jak z bicza strzelił, pamiętasz może poszczególne sytuacje, ale o wiele dłużej pamiętasz towarzyszące im historie. Nie mam prawa pamiętać finału Crvenej Zvezdy, ale ponoć mecz był tragiczny, oni grali od początku żeby dotrwać do karnych. Podejrzewam, że jakbym go obejrzał, to bym się zanudził. Ale jak pisałem o nich artykuł, zagłębiając się w losy tych ludzi, klubu, Belgradu i całej Jugosławii, to rosło z każdym napisanym słowem. Ciężko mi sobie wyobrazić, że podobne romantyczne historie będę pisał o zeszłorocznych zwycięzcach.
U mnie, za dzieciaka, o tym kto zostawał idolem decydowały czasem z dzisiejszej perspektywy absurdalne kwestie. Jak miałem dziewięć lat, myślałem, że Edgar Davids jest najlepszy na świecie. Nosił pomarańczowe okulary i dredy. Widziałem filmiki, gdzie wykonywał sztuczki techniczne i miałem go za boga techniki, choć przecież to był pitbull środka pola. W FIFA 98′ wzięli go jako model do motion capture. Ukoronowaniem reklama Nike, gdzie włamywał się do twierdzy i kradł piłkę. Brało w niej udział z dziesięciu, w tym Totti i Bierhoff, ale ja, dziewięciolatek, mający dostęp do paru meczów Ligi Mistrzów na czternastocalowym Sanyo, kogo rozpoznawałem? Davidsa. Autorzy reklamy zdawali sobie z tego sprawę, bo kto się uratował z misji w reklamie? Davids.
Pamiętam, wszyscy mieli charakterystyczne sztuczki w reklamie, Davids zakłada okulary i widział laserowe zabezpieczenia. Świetnie tym pograli.
Tak. Włosami zaczepił właśnie laser, który włączył alarm.
Byli świadomi jak działają cechy charakterystyczne. Zresztą, mam teorię, że ci, którzy stawiają na charakterystyczny wygląd bądź zachowanie, mają w tym cel.
Plus pięć do boiskowej charyzmy.
Może to trochę fałszować rzeczywistość. Mam tak czasem jak oglądam Napoli. Jeśli ktoś – jakiś Allan czy Jorginho – dograł dobrą piłkę, no to okej, pomocnik Napoli dograł dobrą piłkę. Ale jeśli dograł ją Hamsik, to ja widzę to z drugiego pokoju. Komentatorzy też tak działają. Jak Hamsik poda do Allana, to będzie “doskonałe podanie Hamsika”. Ale jak Allan poda to Hamsika, to usłyszymy, że “świetnie przyjął tutaj Hamsik”.
Przy Pazdanie to widać. Pazdan jest dzisiaj postacią powszechnie znaną, ogólnopolską. Każdy, kto ma problem z wymienieniem kilku nazwisk kadrowiczów, o Pazdanie jednak nie zapomni.
Fryzura na Pazdana. Nawet jak z twarzy nie będzie znał nikogo, to po łysinie pozna który to Pazdan.
Z takich nieznaczących kwestii, które jednak wpływają na postrzeganie, mam na przykład sentyment do reklamy “Sharp” na koszulkach Manchesteru United. Jak byłem dzieckiem myślałem, że Man Utd od zawsze grał z Sharp na piersi i zawsze będzie grał. Jak przestał, coś się dla mnie skończyło. Zacząłem odczuwać do nich mniej sympatii, ale na tamtą koszulkę zawsze patrzę inaczej.
Mam tak z Arsenalem i JVC.
A Real i Teka?
Albo Barcelona jeszcze bez niczego. Może to plakaty wywarły takie wrażenie?
Widzew i Bakoma.
ŁKS Ptak niekoniecznie, ale choć nie mam prawa tego pamiętać, tak podobają mi się zdjęcia z Pepsi na koszulkach ŁKS-u. To jedne z pierwszych reklam na koszulkach w Polsce, schyłkowy okres PRL.
Wspomniałeś Stambuł. Powiem ci, że też przy 3:0 włączyłem bodajże Championship Managera, a mecz leciał w tle. Oglądałem jednym okiem, dopiero przy 3:2 znowu się przesiadłem do telewizora.
Ja miałem tak, że bardzo mało uwagi przywiązywałem do meczów, które były mi obojętne emocjonalnie. Ani Liverpoolu ani Milanu szczególnie nie lubiłem. Ani Szewczenki, ani Gerrarda, no po prostu bez emocji.
Było 3:3, a ty ciągle nic?
No potem trochę Dudek. Nasz Jurek. Jak zobaczyłem jego interwencje w dogrywce, te karne, to faktycznie spadłem z krzesła. Ale bardzo długo nie czułem nic, nawet jak zaczęła się pogoń. Odrabiają? No okej. Odrabiają.
Mogliśmy się spodziewać, że może Dudek dobrze zagra, ale zacznie robić taką mananę? Tańczyć? Robić coś, czego nikt wcześniej nie widział?
Znowu to, o czym gadaliśmy: masz coś, co cię wyróżnia, to masz kapitał na lata. Taki był Dudek Dance. No ale przede wszystkim – mieliśmy Polaka.
Nie byliśmy wcześniej przyzwyczajeni, że Polacy odgrywają w Lidze Mistrzów jakiekolwiek role. Pamiętam jak jaraliśmy się Olisadebe, czyli Nigeryjczykiem nie mówiącym po polsku, który grał w coraz słabszym Panathinaikosie, gdzie wcale nie miał tak kluczowej roli.
Był taki moment, jak Sagan strzelił gola dla Aalborga. Bardzo to przeżyłem. Gol Saganowskiego – czułem się, jakby to ŁKS grał.
Kilka lat wtedy czekaliśmy na polskiego gola w Lidze Mistrzów. Sam fakt jednak, że przełamał go Sagan dla Aalborga, pokazuje jaką latami mieliśmy posuchę.
Pamiętam jak żyliśmy Kuszczakiem na ławce Manchesteru. Ciemne wieki. To tak jakby dzisiaj śledzić Maksymiliana Stryjka w Sunderlandzie. Teraz nie jest sensacją, gdy mamy Polaka w półfinale. Przyzwyczailiśmy się wręcz.
A wtedy – o, Tomasz Iwan na trybunach PSV. Wielka sprawa.
Albo Andrzej Rudy w kadrze Ajaksu, niedawnego triumfatora. Najczęściej podaje się przykład Niedzielana w Nijmegen. Symbol tamtych czasów: ludzie patrzyli w tabelę śledzać NEC, czekali na gole Niedzielana, a teraz? Mamy tam Gollę, o czym nie pamiętałem, dopóki nie spadli z ligi. Kiedyś byśmy się jarali Tytoniem, Gollą, Kieszkiem, nawet Gikiewiczem na ławie BuLi. Teraz musieliby w tych klubach cuda czynić.
Wracając do Ligi Mistrzów: to, co mi się podobało dawniej, to że szesnaście drużyn mogło ją wygrać. Nie było ścisłego topu, zarówno jeśli chodzi o piłkarzy jak i kluby. We Włoszech pół ligi miało w swoich szeregach światowe gwiazdy. Nie było takich piłkarskich bogów jak Ronaldo, Messi, tylko trzydziestu graczy na topowym poziomie, z których każdy mógł wygrać Złotą Piłkę.
Wtedy były zdecydowanie bardziej wyrównane ligi krajowe. Nikt nie odjeżdżał konkurencji na lata świetlne jak Bayern w Niemczech i Juventus we Włoszech.
Co roku zastanawiam się czemu nie obstawiłem wszystkiego co mam na mistrzostwo Bayernu i scudetto Juventusu.
Trzeba teraz tak zrobić. Co będę kupował bułki, mam takie dwa pewniaczki, że sobie jutro kupię piekarnię. Przewidywalnie się zrobiło kompletnie. Sprawdziłem kilka tygodni temu pisząc artykuł o półfinałach Champions League, że tak naprawdę w ostatnich edycjach mamy wyłącznie kluby z Anglii, Włoch, Niemiec, Hiszpanii, z czego nie tak jak kiedyś, że raz Inter, raz Milan, raz Depor, raz Valencia, tylko ciągle ci sami. To trochę smutne. A przecież nawet nie zaczynajmy o tym, że wygrywa prawie ciągle Europa Zachodnia. Rumuni z czasów Steauy i wspomniana Zvezda to jedyni triumfatorzy na wschód od Włoch.
Na to jeszcze jako tako mogłem się zgodzić, póki oglądało się z różnych państw różne drużyny: wspominaną Valencię, Deportivo.
Dlatego taka fajna była ta legendarna odświeżająca edycja, gdzie do finału dotarło Porto z Monaco. To było coś takiego, co się nie mieściło w głowie.
Z tamtego finału pamiętam, że gdyby Monaco wygrało, Wisła byłaby rozstawiona we wszystkich fazach eliminacji Ligi Mistrzów, aż do ostatniej rundy. Zrobili mega mobilizację składu, transferowa ofensywa i co? I trafili Real Madryt. Gdyby Monaco wygrało, mogliby grać o Champions League z jakąś Goricą.
Źródło: 90minut.pl
Tak samo żal mi jak Lech roztrwonił swój ranking na Stjarnanach i Żalgirisach. Ostatnio pisałem o ważnych meczach, które przegrywał. Sprawdziłem jaki miałby poziom rozstawienia, gdyby wtedy zamiast przegrywać ze studentami, ciułał punkty. Gdyby wtedy doszedł do fazy grupowej, byłby tam losowany z drugiego koszyka.
Jasne. Co do fazy grupowej Ligi Mistrzów natomiast, to tu mam dojmujące wrażenie, że stała się niesamowicie przewidywalna. Co roku są maksymalnie dwie grupy, gdzie trudno jest przewidzieć która para awansuje. A wtedy? Szło na noże. Teraz nawet w fazie pucharowej potrafi być przewidywalnie.
Mnie to pierwszy raz uderzyło, gdy ciągle grał Lyon z Realem. Co roku praktycznie grali, a przynajmniej tak to się pamięta.
Przynajmniej o tyle ciekawie, że Lyon potrafił wygrywać.
Tak, ale to co teraz się działo z Arsenalem i Bayernem nabiera kształtu karykatury.
PSG i Barcelona, ile można? Abstrahując nawet od scenariusza ostatniego dwumeczu.
Fajnie gdy możesz powiedzieć, że ktoś ma okazję do rewanżu. Niefajnie, kiedy odwołujesz się do pięciu starć w sześciu ostatnich latach. To się staje powtarzalne. Tak się nawet zastanawiam dokąd to zmierza. Mnie się przejadło pisać i czytać o Ronaldo kontra Messi, a myślałem, że Kodżiro z Tsubasą nigdy się nie znudzą.
Czyli Ronaldo to Kodżiro?
Trochę tak.
Wolałem Kodżiro, ale nie wiem czy wolę Ronaldo.
Ja wolałem Misakiego. Jedenastka. Ryan Giggs. Wszystko jasne.
Powiem ci, że z utęsknieniem czekam na nowe rozdanie. Okej, Ronaldo z Messim są wielcy, super było ich oglądać, ale chyba nie obraziłbym się na powrót czasów, gdy ścisły piłkarski top oznaczał trzydzieści nazwisk. Może bezkrólewie, ale nieprzewidywalne.
Dla mnie dużym urozmaiceniem było już, że starcia Ronaldo – Messi przemieniły się w rywalizację trójek. Bale, Benzema, Ronaldo kontra Neymar, Messi, Suarez. O tym już można więcej napisać. No bo kiedy siódmy raz czytałem, że Ronaldo to tytan pracy, a Messi to samorodny talent, co czytałem miesiąc wcześniej i wiedziałem, że przeczytam też za pół roku… Chociaż nadal są takie niespełnione marzenia, np. Ronaldo – Messi w finale Ligi Mistrzów. Ciągle się mijają w tajemniczy sposób, mimo, że “internauci” twierdzą, że UEFA ustawia wszystko pod finał Messiego i Ronaldo, to wciąż się nie zdarzył. Ostatnio, gdy Juventus był w czwórce i Morata położył Real, non stop czytałem po losowaniu par finałowych: UEFA ustawiła pod klasyk w finale!
Ten finał z Juve był świetny. Wreszcie coś nowego w czołówce, powiew świeżego powietrza. Cały czas wcześniej mieliśmy na szczytach Bayern, Barcę, Real, a tu ktoś przyszedł, ograł, powalczył w finale.
Dlatego taki fajny był sezon z Interem Mourinho. Ja w ogóle jestem strasznym psychofanem Jose. Gość jest niewyjęty. To jaką stworzył wokół siebie otoczkę i jak prowadzi drużyny… Najwyższe uznanie. I moim zdaniem jego szczytowym momentem był Inter. To jak się żegnał po finale z Materazzim – bardzo emocjonalny moment. To jak potem wyglądał ten Inter za Beniteza… Definicja, wyryta głęboko w sercu każdego mourinhonisty. Zrobił bandę, która mogła skoczyć za nim w ogień. Następcy nie podałaby zaś nawet zapalniczki do papierosa.
Sezon z potrójną koroną Interu to mój największy w życiu sukces w przewidywaniu futbolu. Był styczeń, jeszcze wszyscy w grze, a kumpel, który śledzi piłkę od wielkiego dzwonu, zapytał mnie kto wygra Ligę Mistrzów. Powiedziałem: wiesz co, obstawiam Inter. Mourinho ich fajnie ustawia w tyłach, są zdyscyplinowani. Miałem szczerą satysfakcję, że tak stosunkowo wczesny typ się sprawdził. Najbardziej z Interu Mourinho zapadło mi w pamięć jak pod but wsadził Samuela Eto’o. Eto’o, dziewiątka, gość, który robił to co chciał, nagle zasuwał na prawej obronie jak Piszczek. Gość, który potem pokazał rogi choćby w Mahaczkale, tutaj był żołnierzem.
To też w twoim tekście o Zanettim się przewijało. Zanetti wspominał, jak Mourinho zbudował drużynę od A do Z. Zależało od niego wszystko. Autorski projekt w obronie, w ataku, wszystko. Obserwuję na przykład Barcelonę i abstrahując od artysty Martino, ale po Guardioli nie widziałem, by inni trenerzy drastycznie nałożyli swoją filozofię. Tymczasem Mourinho przyszedł i umeblował wszystko od zera, zostawiając też zero, bo potem nic ciekawego Inter nie pokazał, mimo wielkich nakładów. Tym tylko potwierdził, że był centralną postacią układanki.
Nie uważasz, że Galacticos trochę popsuli rynek? Bezprecedensowe nagromadzenie gwiazd, które zmieniło piłkę.
Nie do końca. Rynek popsuł się wtedy, kiedy wykształciły się najbardziej charakterystyczne przykłady monopoli bądź duopoli w krajowych rozgrywkach. Rokrocznie osiągali dalekie fazy LM, do tego rosły zyski ze sponsorskich umów, to pozwalało robić większe zakupy, dominacja tylko rosła. Mnie bardziej uderza to, o czym wspomniałem wcześniej – zespoły niby oparte na wychowankach. Moim zdaniem zaczęło się od Barcelony chociażby, ale i innych tego typu klubów, które ściągały sobie zawodników z przedszkoli. Sprowadzali utalentowanych dzieciaków z całego świata i szlifowali ich u siebie. To był ten moment, kiedy zniknęła wyższa klasa średnia, która nie była hegemonem na swoim podwórku, ale była na tyle mocna, że mogła dojść do półfinału, finału, a nawet czasem wygrać Ligę Mistrzów. Mogli rywalizować finansowo kupując zawodnika za dwadzieścia milionów, ale nie byli w stanie wydać dziesiątek milionów na piętnastolatków z całego świata ściąganych do akademii, a potem trzymanych pod kluczem. Nie ma co się na to obrażać, ale w skali mikro widać to nawet w Polsce. Lech obsadza ćwiartkę Polski, drugą Zagłębie, pozostałą połówkę Legia. Jednym z najbardziej rozpoznawalnych wychowanków Lecha jest Tomasz Kędziora spod Zielonej Góry, który do Poznania trafił jako nastolatek. Gdzie tu etos chłopaczka, który miał w kołysce szalik swojego klubu?
Ciekawe, że dzisiaj La Masia przeżywa wielki kryzys. Barcelona B niedawno spadła z Segunda Division, teraz jest w playoffach trzeciej ligi. Nie wypuszczają aktualnie światowych gwiazd. Jest Sergi Roberto, no dobrze, ale po jednej z najlepszych szkółek świata spodziewałbyś sie nie Sergiego Roberto, tylko kogoś, kto rzuci świat na kolana.
Widać też jaką rolę pełni marketing. Nie zniknęła marka Barcelony stawiającej na swoich. Wciąż jest łatka klubu stawiającego na katalońskość, lokalność, to jej tożsamość, a potem widzisz kwoty transferowe za Neymara, Suareza, tego słynnego Andre Gomesa… Niewiele zostało z tych ideałów.
Kiedyś takiego Rakiticia by sobie sami wymyślili. Andre Gomes? Mieliby takich pięciu w Barcelonie B.
Jestem ciekaw jakby wyglądało szczegółowe zestawienie transferów piłkarzy poniżej osiemnastego roku życia. W pewnym momencie FIFA mocno się za to wzięła, czego zresztą w sumie nie potrafię w pełni poprzeć. Nie wiem, czy to takie zbawienne, że zakazuje się wyjazdu utalentowanego typka do Barcelony i nakazuje mu się kopanie w Etiopii. Chętnie zapoznałbym się zresztą z jakimiś szerszymi badaniami, czy ten ban na transfery małoletnich nie ma przełożenia na obecną posuchę wśród wychowanków. Czyli innymi słowy – czy słabość obecnych 18-latków nie wynika z tego, że najzdolniejsi 15-latkowie zostali w swoich miejscach urodzenia, w przeciwieństwie do obecnego w Barcelonie od podstawówki Messiego chociażby. Może zaraz takich Escoli Warszawa będzie więcej a ich rola wzrośnie, bo będą przyczółkami na lata. Będą musiały być przygotowane, że jeśli znajdzie się perełka pokroju Messiego, to trzeba ją rozwijać u siebie, bo do La Masii trafić zbyt wcześnie nie może. To byłoby tak naprawdę duże wyzwanie – wcześniej wystarczyło podrzucić nastolatków do jednego miejsca i tam ich prowadzić. Teraz może się stać potrzebna sieć inkubatorów rozsiana po całym świecie. Ciekawe jak sobie z tym poradzą.
Mnie uderza jak przesuwają się ekonomiczne granice, a zarazem, że wcale nie powinno mnie to dziwić. Dopiero co Vinicius, bez gola w dorosłej piłce, kosztował Real 45 milionów. Mbappe, po jednym sezonie, ma kosztować 130 milionów. Kolosalne kwoty. Z drugiej strony dla stacji telewizyjnych sport to coraz większa gratka. Serialami i filmami nie zdobędą widza, przegrywają tutaj z takim np. Netflixem, bo puścisz sobie wygodnie wszystko kiedy masz ochotę. Mecz musi być nadany na żywo, przyciąga widza do telewizora jak dawniej transmisja filmu w dwójce. Prawa TV będą tylko nabierać wagi.
Chyba, że wkroczą transmisje internetowe. Champions League kupi Netflix.
To kolejny gracz, który musi przebić ofertę, a więc jeszcze więcej pieniędzy. Pogba, Mbappe – ceny szokują, a trzeba się do nich przyzwyczaić. Zawodnik za miliard pewnego dnia? Moim zdaniem możliwe.
Ciekawi mnie w tym kontekście przykład Partizana Belgrad. Kiedyś Partizan sprzedawał 21-22 latków z potencjałem, a teraz tak naprawdę sprzedaje osiemnastolatków albo w ogóle graczy na poziomie akademii. Przestaje dziwić, że jak wystawia całą jedenastkę mających się promować gówniarzy, to trafi się takie Zagłębie.
Partizanowi bardziej się ekonomicznie opłaca wypromować jednego z tej dzieciarni, niż gdzieś awansować.
***
Ze starych dziejów Ligi Mistrzów wspominam dobrze mecze Chelsea Abramowicza z Barceloną Ronaldinho. Z jednej strony facet, który gdy tylko przyjmował piłkę potrafił wyczarować coś nierealnego, z drugiej armia zaciężna, pierwsze wejście wielkich pieniędzy oligarchów.
Ronaldinho to ostatni romantyk. Wolał zrobić sztuczkę nawet przekraczając linię środkową w stronę własnej bramki, niż zagrać zwyczajnie, ale do przodu.
Ronaldo i Messi są dużo skuteczniejsi, ale Ronaldinho grał tak trzy razy efektowniej.
Nigdy się nie zgadzałem ze Stanem, że efektowniejsze są rajdy Messiego z połowy. On tam nie wykonuje ani jednego technicznego zwodu, wszystko oparte na balansie ciałem, dynamice i zwrotności. Ronaldinho nie mijał rywali, on ich ogrywał. Zakładał siatki. Przerzucał piłkę nad głowami. Używał zewnętrznej części stopy.
Potrafił sprawić, że strzał z czuba stawał się efektowniejszy niż czyjaś przewrotka.
Tak, stawianie efektowności nad skuteczność, choć i tej ostatniej mu nie brakowało. Mnie to odpowiadało, bo jakbym sobie puścił kompilację goli Messiego, to przy sześćdziesiątej bramce pewnie bym usnął. Przy kompilacji bramek Ronaldinho każda byłaby inna. Czasem lubiłem zestawić go z Giggsem. Giggs grał dwadzieścia parę lat na poziomie top dwadzieścia. Ale Ronaldinho grał trzy lata na poziomie dwa razy wyższym niż top jeden.
Co do kompilacji, to na Youtube znalazłem perełkę. Zestaw najgorszych akcji Messiego. Kompilacja, przez którą Leo wygląda gorzej niż Sierpina. Nie potrafi przyjąć, pudłuje z metra, strzela karnego trzy metry nad bramką. Nie ma w tym głębszego sensu, ale pokazuje jak można filmem wypaczyć sens gry piłkarza, vide Oproiescu, tylko w drugą stronę. Co do Messiego to jego ostatni mecz z Realem na pewno był czymś wielkim.
Trzeba przyznać, że pewnie jest najlepszy w historii, nie ma tu pola do debaty.
Jak zdobędzie MŚ. Wtedy zgadzam się. Jak nie zdobędzie, to sorry Winnetou. Nikt mu kościoła w Argentynie jak Maradonie nie założy.
Ja też się bardzo bronię przed tym, by nazwać go najlepszym w historii. Tłumaczę sobie, że mógłby wreszcie wygrać jakiś finał, bo głównie przegrywa. Z bólem w 2014 pierwszy raz kibicowałem Niemcom, bo gdyby Messi wygrał, to nikt nie miałby wątpliwości, że jest najlepszy. A tak wciąż można powiedzieć: tak? To niech coś wygra.
Ronaldo jest bardziej spełnionym zawodnikiem. Prezes Boniek zawsze mówi: najważniejsza w życiu piłkarza jest to, co na półce. Dwie półki, klubową i indywidualną, Messi ma pełne.
Zawsze będzie rozkminka jak ze Sneijderem w 2010. Z bólem i niechęcią ale przychylam się do tego, co mówi Stan, że jednak Wesley nigdy nie był nawet przez minutę blisko poziomu najlepszego piłkarza świata. Miał tylko najlepsze osiągnięcia.
***
Za kim jesteś przed finałem?
Za ŁKS-em. Kto gra? Nie no, za Realem.
A ja za Juve.
To dobrze, wreszcie konflikt. Za dużo się zgadzaliśmy.
Czemu Real?
Ujmuje mnie pracoholizm i chora, nieludzka ambicja Ronaldo. Zawsze odwołuję się do twojego tekstu, gdzie napisałeś, że jakby grali sparing z jakąś Prochowianką Prochowice, byłoby 6:0, a ktoś by zmarnował sytuację, to Ronaldo i tak by się pieklił i machał rękoma.
Chore. Ale ma przyszłość.
To chore, nieludzkie, imponujące. Tak, że nie potrafię być przeciwko Ronaldo. Nawet jak gra z drużynami, z którymi się utożsamiam, to i tak chciałbym, żeby Ronaldo wygrał. żeby ciężka praca, jego chorobliwy upór i determinacja, spotkały się z nagroda. Nie twierdzę, że jestem wzorem pracowitości, ale uważam, że na wielu polach jestem kompletnie nieutalentowany i jeśli coś robię, a to zaczyna wychodzić, to wyłącznie dzięki pracy. Dlatego chciałbym, żeby ta pracowitość Ronaldo, nawet jeśli jest w jakimś tam stopniu sztucznie wykreowana i sprzedawana w reklamówkach, była nagradzana. A nie że przychodzi ktoś wyluzowany pokroju Ronaldinho i robi co chce. Lubię podziwiać czysty talent, ale ambicja, upór i kult pracy Ronaldo dla mnie wygrywają.
A ja ci powiem tak: sam mówiłeś, że tęsknisz za czasami, gdy kilkanaście drużyn mogło wygrać Ligę Mistrzów. Ścisły top w Europie wydawał się ostatnio zabetonowany. Jeśli Juventus wygra… gdzie Juve było kilka lat temu? Dostawało w dupę od Lecha Poznań. Mateusz Możdżeń wyrzucał ich z pucharów. Tymczasem teraz mogą wygrać wszystko. Udowodnią, że można się wspiąć, można dokonać przetasowań na szczycie. Są dla mnie symbolem szansy, że wróci większa nieprzewidywalność w Champions League. Do tego Buffon, który nigdy nie wygrał Pucharu Mistrzów, tego mu brakuje na półce. Cztery przegrane finały Bianconeri na przestrzeni dwudziestu lat. Poza tym cenię Serie A, lubię te rozgrywki, tęsknię za mocnym Milanem, Interem w Europie. Jeśli Juve wygra to owszem, wzmocni to jego przewagę nad resztą stawki w Italii, ale też dowartościuje ligę: tutaj jest poważne granie. To dom najlepszej drużyny kontynentu. No i ta obrona Juventusu, Chiellini, Buffon, Bonucci… Bajka. Choć oczywiście w Serie A kibicuję wszystkim poza Juve.
Znam ten paradoks. Tak miałem z PSG. Mocno kibicowałem, żeby ktoś ich poskromił we Francji, a jednocześnie jak przegrywali z Barceloną prawie płakałem.
A kto potem dał szkołę Barcy? Juventus.
I bardzo się ucieszyłem.
Dla mnie to zwycięstwo miało tym większą wymowę, że teraz najczęściej mecze oglądam w pracy. Tutaj umówiłem się z kumplami, piliśmy whisky, graliśmy na PlayStation mecze FIFA Arka – Pogoń, a potem oglądałem mecz jak za dawnych czasów. Każda akcja: komu zagrać. Miałem wielką radość z bramek.
Do końca wierzyłem że Barca to odrobi – kibicowałem Juve, ale po tym co zobaczyłem z PSG, bylem gotów postawić pieniądze, że Barcelona odrobi. Stały punkt programu: ostatnio byłem absolutnie pewny, że ŁKS przegra z Drwęcą Nowe Miasto Lubawskie, no to wygrał 2:0.
Przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz przemawiająca za Juve. Bardzo lubię to, że nikt nigdy nie wygrał Ligi Mistrzów dwa razy z rzędu. Sam mówiłeś – denerwuje, gdy Bayern wygrywa enty raz z rzędu Bundesligę. No to miło chociaż, że nikt nie może sobie pozwolić w Champions League na choćby dwuletnią dominację.
A ja bym bardzo chciał żeby Real pierwszy wygrał Ligę Mistrzów dwa razy, bo mam przeczucie, że jak on tego nie zrobi, to zrobi to Barcelona. Zawsze będę mógł powiedzieć: no dobra, fajnie, udało wam się, ale Real był pierwszy.
Ale wiesz, że jest wciąż remis w liczbie mistrzostw Hiszpanii między Valverde a Janem Złomańczukiem?
Jest remis. Ale jeśli chodzi o trenera Barcelony kluczowe mogą być zupełnie inne rzeczy niż w którejkolwiek innej drużynie, nawet z topu. Wydaje mi się, że Martino nie był wcale aż taki żenujący, tylko nie pasował do tego zespołu. Z Valverde mogą być zupełnie niespodziewane efekty, tak jak z Zidanem w Realu. To tak jak mówił Domenech w rozmowie z Weszło bodajże: żeby zbudować autorytet, musiałem robić czterogodzinne przekonujące przemowy. Blancowi wystarczyło, że wszedł i powiedział: wygrałem mistrzostwo świata, a ty co zrobiłeś?
Oni patrzą w Zidane jak w obrazek. Nie wszyscy, ale jestem pewien, że dla niektórych autentycznie wielką sprawą jest fakt, że prowadzi ich facet, którego mieli na plakacie nad łóżkiem.
Trener może mieć udokumentowane wyniki, wiedzę, warsztat. Ale czasem potrzeba takiego Zidane, który na starcie legitymuje się tylko tym, że nazywa się Zidane. Twój typ na wieczór?
Bonucci i Chiellini. 2:0.
Tak po prostu 2:0?
Nie strzelicie nic. Kto ma strzelić?
No jak to kto. Ronaldo.
Chiellini go łapie w pół, Bonucci poprawia łokciem. Nie ma zawodnika.
Powiem jak Roman Kołtoń w słynnym filmiku: w sześćdziesiątej minucie wchodzi Morata, jest faulowany przed polem karnym i Cristiano strzela po widłach.
Przecież tam w bramce jest Wakashimazu Buffon.
No jest Wakashimazu Buffon, ale jest też Cristiano Ronaldo. 1:0, w końcówce desperacko wychodzi Juventus swoim najbardziej ofensywnym ustawieniem, czyli sześciu na połowie rywala, ale idzie kontra i jeszcze nie wiem kto, ale strzela na 2:0 dla Realu. Czyli można postawić każdy wynik poza 2:0 dla Realu.
Jakub Olkiewicz & Leszek Milewski