Niewiele jest w Europie drużyn, które w ciągu ostatnich dwóch dekad przeżyłyby równie szaloną i niebezpieczną podróż. Najpierw wygodny, skórzany fotel mercedesa, który bez trudu mijał na trasie kolejne zawalidrogi. Potem przesiadka do rozklekotanego poloneza pozbawionego i aktualnego przeglądu, i wielu szans na to, by dojechać do celu – w pewnym momencie zdawało się właściwie, że już za zakrętem rozkraczy się doszczętnie. Aż w końcu zaciśnięcie pasa, nowy sztab mechaników i powrót do bolidu, który, raz bardziej, raz mniej skutecznie, ale cały czas mknie przed siebie i bije kolejne rekordy prędkości. Borussia Dortmund ostatnich kilkunastu lat – historia o tym, jak roztrwonić fortunę, dotknąć dna, a w końcu znów powrócić na szczyt. Powrócić, co w tym przypadku dość istotne, chwytając między innymi pomocną dłoń jednego z największych wrogów.
SUKCES, KTÓRY PRZERODZIŁ SIĘ W PRZEKLEŃSTWO
Rok 1997. Jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy, w całej historii klubu z Zagłębia Ruhry. Był przedłużeniem pięknych dwunastu miesięcy, które gablotę trofeów na Westfalenstadion pozwoliły poszerzyć o piąte w historii mistrzostwo Niemiec, a drugie zdobyte w istniejącej od parunastu lat Bundeslidze, oraz Superpuchar. Wszystko układało się w logiczną całość – misterna konstrukcja Ottmara Hitzfelda coraz sprawniej sparowała kolejne elementy, z miesiąca na miesiąca wyglądała na silniejszą, a tak zespołowe, jak i indywidualne sukcesy (Złota Piłka dla Matthiasa Sammera) tylko wzmacniały niepokój w Monachium – tam też chcieli kosić konkurencję w kraju i w Europie, ale co rusz ktoś starał się uprzykrzać im życie. Co ważniejsze dla BVB – potęgę zespołu udało zbudować się na zgliszczach, które pozostawiły po sobie przewlekłe problemy finansowe. Dopiero co udało spłacić się pełne zadłużenie, dopiero co księgowa wreszcie do permanentnego minusa mogła dorysowywać pionową kreseczką, a Borussia już rządziła w kraju, a po chwili, również w Europie.
28 maja, Stadion Olimpijski, Monachium. Matthias Sammer, Stefan Reuter, Andreas Moeller, Stephane Chapuisat. Paolo Montero, Zinedine Zidane, Christian Vieri, Alessandro Del Piero. Borussia Dortmund i Juventus Turyn. Mistrz i wicemistrz swojego kraju. Niemcy wzięli ich siłą rozpędu. Po kapitalnym ’96, do Champions League wparowali jak po swoje. Z jedenastu spotkań nie wygrali tylko dwóch, jeszcze w rozgrywkach grupowych, kiedy najpierw przegrali z Atletico, a potem zremisowali z Widzewem. Byli mieszanką rutyny i młodzieńczej fantazji, której najlepszą wizytówką był 20-letni wówczas Lars Ricken ładujący w finale tak bezczelnego loba Peruzziemu, że lepiej nie potrzeba. I, jakby tego było mało, ledwo kilka sekund po wejściu na boisko.
Borussia była na fali i nie umniejszał tego nawet fakt, że równolegle do tamtego finału zajęła raptem trzecie miejsce w lidze. Kasa z tytułu sukcesów międzynarodowych spływała nie strumieniem, a całą rzeką wzmocnioną dopływami sponsorskimi. To samo w sobie determinowało plan na kolejne lata – zarobioną forsę za wszelką cenę chciano pompować w zespół. Kupować, kupować, kupować. Opłacać, opłacać, opłacać. Napędzać kolejne sukcesy, kolejne lata triumfów. Złapać byka za rogi i rozbujać po arenie tak, że nie będzie wiedział, którędy powrócić do zagrody. Na pozór było to logiczne – zamiast upchać banknoty w skarpecie, lepiej było je zainwestować. Wszak pieniądz robi pieniądz. I wszystko byłoby OK, gdyby w Dortmundzie wzięli jeszcze pod uwagę, że robota nie kończy się na samym wypisaniu czeku. Trzeba do tego jeszcze ruszyć głową i zaplanować wydatki. Tak, by po wszystkim nie zostać z kosmicznym debetem i w podziurawionych trampkach.
CIĘŻKO PRZYSZŁO, ŁATWO POSZŁO
Dla klubu, który dopiero co łączył koniec z końcem, nagły zastrzyk tak dużych pieniędzy był szokiem i nieco sparaliżował tych, którzy mieli się nimi zająć. I się zaczęło. Grosza nie szczędzono na karty zawodnicze, na pensje i wszystkie pozostałe wydatki. W Borussii przestali liczyć się z tym, że źródełko może kiedyś wyschnąć – póki zera na koncie się zgadzają, to trzeba się bawić. Jak to w takich przypadkach bywa – sporo transferów było nietrafionych. Sezon po wygraniu Ligi Mistrzów, BVB skończyło na dziesiątym miejscu, potem było czwarte i jedenaste. To tylko wzmogło chęć sypania złotem. Przed sezonem 1999/2000 12 grubych baniek poszło na duet napastników (Ikpeba – Bobić), który koniec końców w Dortmundzie strzelił w ponad 100 meczach ledwo 30 goli. Borussia zaczęła grać na rynku nerwowo. Przypominała trochę hazardzistę, który nie potrafi pogodzić się z fatalną serią przy stole i zamiast do końca spokojnie rozporządzać żetonami – niepoczytalnie gra grubymi stawkami.
Najpoważniejsze interesy przybijano na przełomie wieków – Rosicky, Amoroso, Koller, Ewerthon i całe reszta. W ciągu dwunastu miesięcy na rynku pozostawiono ponad 60 milionów euro. A warto przypomnieć – były to lata 2001-2002, więc jak na tamte czasy suma kosmiczna. A co w Borusii otrzymali w zamian? Mistrzostwo Niemiec. Niby fajnie, ale jedna patera warta tyle kasy? Łącznie z pensjami, premiami i całą resztą wydatków, które wtedy w Borussii zaczęły kilkukrotnie przekraczać wpływy do budżetu? No, jakkolwiek spojrzeć, trochę nie halo. Zwłaszcza, że nerwy w sezonie ukoronowanym paterą trwały do 74. minuty ostatniej kolejki.
Kiedyś jednak wieczna ucieczka przed wierzycielami musiała się skończyć. Kolos na glinianych nogach musiał runąć i kiedy już w końcu to zrobił, to z takim impetem, że o mały włos, a prawie by się przekręcił. Nie można w końcu wiecznie rozpuszczać kasy na prawo i lewo nie martwiąc się o potencjalne reperkusje – konto bankowe kiedyś musi się wyzerować, a i debet nie jest z gumy. Koniec końców istnieje granica w której minus jest tak wielki i tak uciążliwy, że konsorcjum przestaje normalnie funkcjonować.
„DO DZIŚ MAM DRESZCZE, GDY MYŚLĘ O TAMTYM DNIACH”
Rok po mistrzostwie, w klubie uświadomili sobie, że ten wisi na włosku. Dług wynosił, bagatela, 200 milionów euro (!). 200 milionów, rok po wygraniu ligi, sześć lat po zgarnięciu Ligi Mistrzów, kiedy stan konta był przecież na znacznym plusie. Nie było innej opcji, ktoś musiał za to beknąć. I nie ktoś, a prezydent Gerd Niebaum i dyrektor Michael Meier. Obaj panowie nie dość, że pieniędzmi rządzili się w sposób opłakany, to jeszcze wprowadzili Borussię na giełdę – zamysł może i był dobry, być może ktoś bardziej sprawny na rynku zrobiły z tego użytek, ale nie w tym przypadku. Zamiast zysków, klub notował straty. Zamiast rozwoju, regres. Wszystko się sypało, choć pod płaszczykiem chwilowego triumfu. Cały syf na jaw wyszedł dopiero w roku 2003, a już dwa lata później blisko było tego, by klub na dobre poleciał w przepaść.
Czara goryczy się przelała, wierzyciele walili drzwiami i oknami. W październiku 2004 do dymisji podał się Niebaum, pracę stracił też Meier. Stery w Dortmundzie przejął Hans-Joachim Watzke, który w BVB kluczową postacią jest do dzisiaj. To była ostatnia deska ratunku, a pierwsze zadanie, jakie przed nim postawiono było z kategorii tych ocierających się o niemożliwe do wykonania – przekonać 5800 akcjonariuszy klubu, liczne banki, prywatnych inwestorów i niemiecki związek, że klub złapie płynność finansową. Klub, który zalegał sumy, jakie ciężko w ogóle sobie wyobrazić, miał w najbliższym czasie wyjść na prostą i zacząć generować przychód. Na pozór – totalny absurd.
– Do dziś mam dreszcze, gdy myślę o tamtych dniach. Znałem tę sprawę od środka, wiedziałem w jak beznadziejnym położeniu jesteśmy, ale kocham ten klub i nie mogłem odpuścić. Wszystko działo się na przestrzeni dni – musieliśmy zebrać masę zaufania, by ruszyć dalej – wspomina.
Na dobry początek zaplanować trzeba było wyprzedaż tych zawodników, którzy najmocniej obciążali budżet. Poza tym większość pensji ucięto o dwadzieścia procent. Rozpoczęły się intensywne poszukiwania sponsora. Na sprzedaż wystawiono nazwę stadionu – dotychczasowe Westfalenstadion istnieć mogło tylko pod warunkiem, że zacznie generować przychodzy za umieszczenie reklamy.
– Mieliśmy trochę szczęścia w nieszczęściu. Gdyby kryzys finansowy uderzył w Niemcy nie w 2008 roku, a trochę wcześniej, to dziś Borussii nie byłoby na piłkarskiej mapie. Od tamtego czasu jasno sobie postanowiliśmy – cokolwiek by się działo, nigdy wydatki nie mogą przekroczyć wpływów – opowiada o mrocznych czasach BVB Watzke.
JAK TRWOGA, TO… DO WROGA
Watzke rzucił się w wir poszukiwania sponsorów. Miał trochę szczęścia – choć Borussia pukała już w dno od spodu, to niektórzy wciąż pamiętali jak wielkim klubem była kilka lat wcześniej. Patronat nad stadionem objął koncern ubezpieczeniowy, który zmienił nazwę obiektu na Signal Iduna Park. Pozostali zbawcy, na czele z firmą Evonik, zaczęli dorzucać swoje trzy grosze tak, by skutecznie niwelować dług. Na wagę złota był każdy tysiąc, każdy milion, każda wpłata na konto klubu. Wszystko to pomagało walczyć z debetem, a przecież grać wciąż trzeba było – by całkowicie nie popaść w marazm, nie zlecieć z ligi i trzymać się na powierzchni, konieczne były choćby drobne wzmocnienia drużyny, a co za tym idzie – wydatki na pensje.
I wtedy pomoc przyszła z najmniej spodziewanej strony. Do Dortmundu zapukali ci, których, z wzajemnością, przeklinano tam rok w rok. Ci, którzy napsuli tyle krwi, zatrudnili właśnie autora największego sukcesu w historii BVB, próbowali doprowadzić do absolutnej dominacji i, przynajmniej teoretycznie, ich celem powinno być wyciskanie z każdego przeciwnika ligowego ostatniego eurocenta.
Uli Hoeness skontaktował się z Hansem-Joachimem Watzke, by pożyczyć mu dwa miliony euro. W kontekście sto razy większego długu może i nie była to ogromna suma, ale pozwoliła na pokrycie bieżących pensji, a w obliczu takiego kryzysu stała się wręcz bezcenna. – Oddacie, jak uzbieracie – rzucił na odchodne i powrócił do Monachium.
Na pierwszy rzut oka – kompletnie nielogiczne. Bo niby po co wyciągać rękę do odwiecznego wroga, skoro cały czas pracuje się nad tym, by go pogrążyć. I teraz, w momencie, gdy ten leży już na deskach i ledwo dyszy, podać respirator, zamiast dobić?
Dla Hoenessa nie była to jednak nowość, bo wcześniej pomagał już w podobny sposób między innymi St. Pauli i lokalnemu rywalowi, TSV 1860. I tak jak w wyciąganiu dłoni do tak nieporównywalnie mniejszych klubów nie musiał mieć żadnego interesu, tak pomoc Borussii była oczywiście z jednej strony kapitalnym gestem, a z drugiej – czystym biznesem. Nie ma co się przecież oszukiwać, konkurencja napędza do rozwoju. Mocna Borussia to korzyść nie tylko dla Bundesligi, ale i jej rywali. Mocna Borussia sprawia, że mocne chce być też Schalke, Bayer, Wolfsburg, a w Monachium nie rozleniwiają się przybijając kolejne mistrzostwa. I choć z perspektywy czasu wiele jeszcze klub z Dortmundu zdążył napsuć krwi swojemu koledze z Allianz-Arena, tak swojego ruchu pan Hoeness na pewno nie żałuje.
– On jest jak Nelson Mandela z Saebener Strasse. Ojciec i menedżer w jednym – mówił o Hoenessie w 2012 roku, kiedy wiadomość o finansowej pomocy ujrzała światło dzienne, Karl-Heinz Rummenige.
Co było dalej – sami już wiecie. Z uwagi na oszczędności, BVB zatrudniło młodego trenera, Juergena Kloppa. Ten też nie mógł pozwolić sobie na duże wydatki, więc ściągał piłkarzy młodych, którzy kosztowali grosze. Maszyna znów zaczynała nabierać rozpędu, z sezonu na sezon wyglądała coraz lepiej, a równo dekadę po tym, jak poinformowała świat o swoich wielkich problemach, ponownie wystąpiła w finale Ligi Mistrzów.
Der Klassiker – dziś po raz 113. w historii. Borussia już nie jako drużyna zapożyczona u wszystkich wokół, która nie ma na pensje dla zawodników, a częściej od widoku radości fanów, widzi twarze wierzycieli. BVB wyjdzie na boisko może nie jako faworyt, ale – tak czy owak – jako drużyna z europejskiego topu. Ma za sobą piękne lata – obfite w mistrzostwa Niemiec, puchary, przygodę z finałem Ligi Mistrzów na Wembley w tle (już nawet nie wspominam z kim…) i wieloma pięknymi chwilami. Dziś jednak jest nie tylko jedną z czołowych ekip na Starej Kontynencie, ale i stałą motywacją dla monachijczyków. W takiej formie, w jakiej dzisiaj widzimy Bayern, mogłoby go nie być, gdyby dortmundczycy nie wydźwignęli się z dna – mogłoby nie być Lewandowskiego, Hummelsa i wszystkich przemian, które rozwinęły Bayern po dwóch sezonach, gdy ten musiał oglądać plecy Borussii.
MARCIN BORZĘCKI