Gdy tylko wyściubi się głowę z wyjścia z metra na stacji Portazgo, oczom ukazuje się stary, obdrapany i zaniedbany moloch. Na próżno jednak szukać na nim tabliczki z napisem “do rozbiórki”. Tak, to stadion Rayo Vallecano, na którym średnio raz na dwa tygodnie rozgrywane są spotkania najlepszej ligi świata.
Przy rozmowach na temat madryckiej piłki można by spędzać całe dnie i noce, rozprawiając wyłącznie o Realu i Atlético. Spisanie wszystkich dyskusji zajęłoby całe tomy. Mowa w końcu o dwóch zespołach, które przy praktykowaniu zupełnie różnych filozofii dwa sezony temu wspólnie zakwalifikowały się do finału Champions League. W Primera División występuje jednak jeszcze jeden klub, który w teorii reprezentuje stolicę Hiszpanii. No właśnie – jedynie w teorii – gdyż w praktyce fani Rayo Vallecano dużo bardziej niż z Madrytem utożsamiają się ze swoją dzielnicą, czyli Vallecas (sami preferują pisownię Vallekas). Nikomu tam nie przeszkadza, że ich ekipy nie wymienia się w jednym szeregu z Realem czy Atlético – więcej – są z tego powodu zadowoleni, ponieważ nie chcą mieć absolutnie nic wspólnego z koncepcją wielkich instytucji nastawionych na rozgłos i zysk. Uboższy kuzyn Los Blancos i Colchoneros tak naprawdę wcale nie czuje się biedniejszy.
Vallecas to jedna z najludniejszych dzielnic stolicy Hiszpanii położona na południowym wschodzie metropolii. Liczy sobie około 330 tysięcy ludzi, czyli więcej niż niejedno polskie miasto. Do 1950 roku Vallecas nie należało zresztą do Madrytu, stanowiąc oddzielną gminę, która została zaanektowana na wyraźne życzenie generała Franco. Silna identyfikacja z rewirem nie ma prawa dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę, że jej mieszkańcy nigdy nie kryli się ze swoim robotniczym pochodzeniem i skrajnie lewicowymi/anarchistycznymi poglądami politycznymi. Flagi republikańskie z czasów hiszpańskiej wojny domowej, z podobiznami Che Guevary czy też z sierpem i młotem na meczach Rayo są zupełnie normalnym obrazkiem.
– Nie jestem Hiszpanem. Sram na to, co dzieje się w tym kraju i co starają nam się narzucać politycy. Popytaj ludzi stąd, a przekonasz się, że nie ja jeden tak uważam – usłyszałem kiedyś od jednego z poznanych Rayistas. Buntownicza natura, wrogie nastawienie względem szeroko rozumianych autorytetów, zdecydowany sprzeciw wobec rasizmu, ksenofobii i innych zjawisk mających na celu dyskryminację oraz duma ze swojego pochodzenia – tak w najprostszy sposób można by zdefiniować typowego obywatela Vallecas. Jednym z najlepszych dowodów na potwierdzenie tej tezy, jest fakt, że pod koniec minionego sezonu trybunę, na której zasiadają najzagorzalsi kibice Rayo – Los Bukaneros – nazwano imieniem Wilfreda Agbonavbare, zmarłego w styczniu zeszłego roku nigeryjskiego bramkarza, który bronił barw klubu w latach 1990-96.
Gdy tylko wyściubi się głowę z wyjścia z metra na stacji Portazgo, oczom ukazuje się stary, obdrapany i zaniedbany moloch. Na próżno jednak szukać na nim tabliczki z napisem “do rozbiórki”. Tak, to stadion Rayo Vallecano, na którym średnio raz na dwa tygodnie rozgrywane są spotkania najlepszej ligi świata. Choć Estadio de Vallecas wizualnie bliżej do konstrukcji rodem z pierwszej ligi polskiej, ma on niewątpliwie swój urok. Pierwszą rzeczą, która zdecydowanie przykuwa uwagę, jest brak trybuny za jedną z bramek. Zastępuje ją olbrzymie zdjęcie młyna po zapewnieniu sobie utrzymania w dramatycznych okolicznościach w sezonie 2011/12 (gol Raúla Tamudo na 1:0 w ostatniej minucie – warto dodać – ze spalonego). Pierwsze rzędy krzesełek są wręcz przyklejone do murawy, co sprawia, że można odnieść wrażenie, jakby samemu brało się udział w boiskowych wydarzeniach. Za ciekawostkę można uznać również to, że stadion ma swojego dozorcę, którego mieszkanie… mieści się na obiekcie.
Fani Los Franjirrojos – jak na hiszpańskie warunki – są dosyć żywiołowi. Choć słonecznika i kanapek na trybunach ciągnących się wzdłuż linii bocznych nie brakuje, wciąż nie jest to wizyta w teatrze jak chociażby na Santiago Bernabéu, gdzie po kilkunastu minutach widzowie potrafią gwizdać na aktorów i żądać zwrotu pieniędzy za spektakl. Tutaj po przegranym meczu kibice nie spieszą się na metro, lecz cierpliwie czekają, aż piłkarze ponownie wyjdą z szatni, by móc im podziękować. Na Vallecas doskonale przecież zdają sobie sprawę z tego, że dysponując zapleczem finansowym na poziomie gorszym niż niektóre kluby z Segunda División, gracze i tak robią często wynik ponad stan.
Jak to w takim razie wygląda pod względem czysto sportowym? W minionym sezonie Rayo osiągnęło największy sukces w historii klubu – zapewniło sobie utrzymanie na piąty kolejny rok w najwyższej klasie rozgrywkowej. Na Vallecas praktycznie od zawsze trzeba było rzeźbić rezultat z przeciętniaków, gdy zaś trafiała się już jakaś perełka, jak na przykład Gael Kakuta czy Alberto Bueno, to nie zagrzewała ona w ekipie miejsca na długo. Dość wymownym jest, że obecnie jeden z najjaśniejszych punktów drużyny to 33-letni Javi Guerra (zdobywca 6 bramek w tym sezonie), którego przeciętny fan Primera División może, lecz wcale nie musi kojarzyć. Młodych talentów także raczej tutaj nie uświadczymy. Od biedy można wymienić 23-letniego Adriego Embarbę, jego rówieśnika Lassa Bangourę czy rok młodszego Diego Llorente, który jest jednak tylko wypożyczony z rezerw Realu Madryt.
Tym, co charakteryzuje Rayo nie jest bowiem jakość zawodników, lecz styl gry. Nie można się oprzeć wrażeniu, że piłkarze są na boisku w pewien sposób odzwierciedleniem charakteru dzielnicy. Jak najdłuższe utrzymywanie się przy piłce, ładna dla oka kombinacyjna gra, pełne zaangażowanie i – przede wszystkim – wierność stylowi niezależnie od tego, z kim się mierzysz. Nieistotne, czy naprzeciwko stoi Real Madryt, Barcelona, Granada czy Levante. Nieważne, czy grasz u siebie czy na wyjeździe. Los Franjirrojos to prawdopodobnie jedyny zespół Primera División, który potrafi dać sobie wbić ekipom z czołówki pięć bramek i jednocześnie być chwalonym za postawę. Bezkompromisowość i pielęgnowanie ideałów ponad wszystko, tchórzostwo i kunktatorstwo największą hańbą. Nie może być jednak inaczej, skoro każdy świeżo zakontraktowany piłkarz przed debiutem musi zawsze odbyć w towarzystwie kibiców obowiązkowy rekonesans po rewirze. Żeby wiedział, jakie obowiązują na nim zasady i kogo swoją osobą będzie reprezentował na murawie.
Kilka słów trzeba także poświęcić oczywiście szkoleniowcowi drużyny, Paco Jémezowi, któremu – choć nie pochodzi on z Madrytu, lecz z Las Palmas – prowadzenie Rayo wydawało się być przeznaczone. Osobowość byłego reprezentanta Hiszpanii doskonale bowiem wpisuje się w stereotyp kogoś, kto pochodzi z Vallecas. Mówi to, co myśli. Bez względu na reakcję otoczenia. Klub zatrudnia chińskiego zawodnika, Zhanga Chengdonga, z powodu nacisków sponsora? Paco nie ma problemu z tym, by powiedzieć, że jest mu on potrzebny jak dziura w głowie. Zespół przegrywa sparing z Albacete 0:5? “Ci zawodnicy nie są godni gry dla Rayo”, słyszymy po meczu. “Chcecie wyników 4:0 w 40. minucie? Pojedźcie sobie na Castellanę (ulica przy której znajduje się Santiago Bernabéu – przyp. red)”, stwierdził natomiast po minimalnej wygranej ze Sportingiem Gijón. Włodarze, słuchając jego wypowiedzi, mogą jedynie przez chwilę ponarzekać pod nosem, ale o wyciąganiu wobec niego jakichkolwiek konsekwencji nie ma mowy, ponieważ doskonale wiedzą, że obecnie nie ma chyba trenera, który lepiej byłby w stanie wkomponować się w klub. I nie jest to wyłącznie kwestia bycia mocnym w gębie, lecz także – co najważniejsze – równie solidnego warsztatu. Nie ma przypadku w tym, że Jémeza wymienia się w po cichu jako jednego z potencjalnych następców Vicente Del Bosque.
Rayo Vallecano jest więc dla zwykłego kibica piłki nożnej drużyną jakich wiele. Ot, jeden z licznych zespołów lawirujących co sezon między strefą spadkową i środkiem tabeli. Gdy jednak przyjrzymy się z bliska całej otoczce towarzyszącej ekipie z Vallecas, nie sposób nie dostrzec, że jest to jednak klub na swój sposób wyjątkowy. Klub, który mimo wielu napotykanych przeszkód nie ma zamiaru porzucać swoich przekonań i który niezależnie od tego, co się dzieje dookoła, kroczy nieustannie tą samą ścieżką. Chluba mieszkańców dzielnicy robotniczej, którzy kochają Rayo takie, jakie jest. Na Vallecas nikt bowiem nie spogląda na Real czy Atlético z zazdrością.
JANUSZ BANASIŃSKI