Gdyby list Jarosława Królewskiego do społeczności Wisły Kraków powstał pięć lat temu, można by go uznawać za początek fascynującego projektu. Po pięciu latach jego obecności w klubie, w tym dwóch samodzielnych rządów, trudno go jednak traktować inaczej niż zbiór niewiele wnoszących deklaracji. Jedyny konkret płynący z ostatnich decyzji to fakt, że prezes woli przegrywać na własnych zasadach.
W 2013 roku spędziłem Erasmusa, tułając się z plecakiem po niemieckich stadionach. Na każdym kroku trafiałem na ciekawe, inspirujące ludzkie historie. Obserwowałem z bliska fantastyczny Bayern Pepa Guardioli, ale też próbującą nadążyć za nim Borussię Dortmund Juergena Kloppa. Oglądałem, jak w FSV Mainz rodził się trenerski talent młodego Thomasa Tuchela. Zaczytywałem się w publikowanych w niemieckich mediach historiach o wizjonerach, którzy ich wszystkich odkryli. O Christianie Heidelu, byłym właścicielu salonu samochodowego w Moguncji, który okazał się fantastycznym dyrektorem sportowym, dającym szansę kompletnie niedoświadczonym Tuchelowi i Kloppowi. O Ralfie Rangnicku, który projektował wówczas całą wieloletnią strategię rozwoju dla RB Lipsk, wówczas III-ligowego. O innowacjach wprowadzanych do DFB przez Joachima Loewa i Hansiego Flicka. Dziennikarsko wypływałem na szersze wody w „Przeglądzie Sportowym”, opisując ludzi, którzy stanowili światową awangardę tej dyscypliny. Nie mieli w sobie mentalnych barier. Intelektualnie wyrastali ponad środowisko powtarzające, że przyszła, naszła, zeszła, weszła.
Powrót do Polski i zajmowania się Ekstraklasą, w której w „Przeglądzie Sportowym” przydzielono mi Podbeskidzie Bielsko-Biała, budził we mnie obawę, że znów trzeba będzie zaśmiewać się z przaśności polskiej ligi i absurdów, które dostarcza jako „uniwersum” (wtedy jeszcze to określenie nie funkcjonowało). O tym pisać nie chciałem, a jednocześnie wiedziałem, że, chcąc być uczciwym wobec siebie i wobec czytelników, nie mogę pudrować rzeczywistości. Stworzyłem więc na własny użytek listę osób z różnych szczebli, z którymi chciałbym porozmawiać. Które uznałem za wybijające się intelektualnie. Chcące coś w polskiej piłce zmienić, zorganizować inaczej (poznałem wówczas sporą część tzw. nowej fali trenerów, dziś szturmującej Ekstraklasę). Powstała w ten sposób przestrzeń, w której naprawdę mogłem uwierzyć, że w Polsce także są ludzie nie mniej innowacyjni, odważni i ciekawi świata, niż ci, których spotykałem i o których czytałem w Niemczech. Udało mi się wówczas, samemu dla siebie, stworzyć miękkie lądowanie z jednego z tych światów do drugiego.
Gdyby Jarosław Królewski funkcjonował już wówczas w piłce, na pewno na takiej liście by się znalazł. Rozumiem, jaki uczucia musiały nim targać po kongresie różnych piłkarskich mózgów w Sewilli, bo takie spotkania na pewno wywołują poczucie, że zamiast świat futbolu gonić, znów przesypiamy ważny moment. Zdaję sobie sprawę z ubóstwa intelektualnego polskiego środowiska piłkarskiego jako ogółu. Środowiska przaśnych żartów, ironizujących byłych piłkarzy, krytykujących każdego, kto robi coś inaczej niż w ich czasach, ograniczonych działaczy, podejmujących decyzje pod wpływem anonimów z mediów społecznościowych, trenerów przywiązanych do wypracowanych przed laty metod, dziennikarzy, naśmiewających się z tego, czego nie znają albo nie rozumieją i wreszcie kibiców, miotających się od ściany do ściany. Kto wchodzi w ten świat z zupełnie innego środowiska, ma pełne prawo być przerażony i zniesmaczony tym, co tu zastaje. Witam z nadzieją wszystkich, którzy mimo to znajdują w sobie tyle wewnętrznego zapału, by pójść pod prąd i zawrócić Wisłę kijem.
MARZENIE O POLSKIM BRENTFORD
Kiedy więc już pod koniec 2019 roku upewniłem się, że ta dziwna na pierwszy rzut oka postać ratująca Wisłę, nie jest kolejnym pogrobowcem podstawionym przez Sharksów, ale kimś faktycznie z innej bajki, zacząłem wiązać z Królewskim nadzieje. Jeśli chodzi o profil mentalny, o to, czego szukam w futbolu, zdecydowanie bliżej mi do nerda, który chciałby wszystko zmierzyć i przeanalizować, niż do tradycjonalisty, mówiącego, że gra się tak, jak przeciwnik pozwala, a piłka to prosta gra, w której okrągłym trzeba trafić w prostokątne. Próby zmierzenia wszystkiego i podejmowania na tej podstawie decyzji zdecydowanie dodają dla mnie atrakcyjności tej dyscyplinie, a nie ją dławią. Królewski był dla mnie uosobieniem marzenia o polskim Midtjylland, polskim Brentford, polskim Brighton, polskim Moneyball. Sympatie czy antypatie klubowe nie miały tu nic do rzeczy. Chciałem, żeby mu się udało.
Że wypłynął w polskim futbolu akurat w Wiśle, tym lepiej. Od lat irytowało mnie to wiślackie czekanie na rycerza na białym koniu, kolejne wcielenie Bogusława Cupiała, albo wręcz samego Cupiała, który znowu przyjdzie do Krakowa przepalić miliony na najlepszych piłkarzy, magicznie wyciągając klub z problemów i czyniąc go najlepszym w Polsce. Przez lata starałem się przekonywać w tekstach i programach, że jedyna droga do odbudowy Wisły to droga organiczna, stopniowa, oparta na konsekwentnym trzymaniu się wieloletniego planu. Królewski kimś takim mógłby być. Jego przewagą konkurencyjną nie miały być miliony, jakimi zasypie rynek, lecz know-how, wiedza, spryt, otwartość umysłu, pozwalające chodzić ścieżkami, którymi inni nie chodzą, bo albo ich nie dostrzegają, albo boją się na nie wejść. Kiedy więc przezywano go okularnikiem, jajogłowym nerdem i śmiano się z jego perspektywy marsjańskiej, starałem się zachowywać na tyle pokory, by przynajmniej dopuszczać, że to on może być mądrzejszy niż my, środowisko przesiąknięte niedasizmem.
Mieszkając w Krakowie, uczestniczyłem przez lata w masach rozmów, w których szanowani przeze mnie i cenieni za wiedzę piłkarską ludzie, nadawali na Królewskiego, kompletnie nie szczypiąc się z określeniami, przed każdym sezonem zapowiadając, że awans na pewno znów się nie uda, ba, wieszcząc nawet, że nie będzie baraży. Spotkałem nawet kogoś, kto już kilka lat temu stwierdził, że ta ekipa (rządząca) jest w stanie spuścić Wisłę także z I ligi. Wówczas odbierałem to jako przejaw jego skrajnej niechęci do Królewskiego (i jeszcze wtedy Tomasza Jażdżyńskiego), dziś coraz bardziej zaczyna mi to brzmieć jak proroctwo. Przepuszczałem jednak te wszystkie opinie mimo uszu, wciąż myśląc, że jest jakiś procent szans, że na koniec jednak wyjdzie na Królewskiego, a to, że ma strzały w plecach, jest normalne dla pioniera.
MOSKAL JAKO KOMPROMIS
Siłą rzeczy, ostatnie kilka lat w przypadku Wisły obserwuję z narastającym rozczarowaniem. Najpierw to, że Wisła wcale nie przypomina awangardy polskiego futbolu, tłumaczyłem sobie konserwatyzmem Jakuba Błaszczykowskiego, który pociągał za wszystkie sznurki i nie dopuszczał nowoczesnego Królewskiego do głosu. To zmieniło się dwa lata temu, gdy obecny prezes został najważniejszą osobą w klubie. Traf jednak chciał, że w kwestiach sportowych odziedziczył po poprzedniku trenera Radosława Sobolewskiego, który akurat świetnie wystartował w rundzie wiosennej, a potem nie dawał jednoznacznych argumentów, by go zwolnić. Prawdziwe nowe otwarcie Królewskiego mogło nastąpić dopiero rok temu, gdy w autorskiej rekrutacji wybrał trenera Alberta Rude. Wtedy, przynajmniej w kwestiach sportowych, miała się objawić prawdziwa Wisła Królewskiego. Z jego trenerem, jego dyrektorem sportowym, ich piłkarzami.
I znów poczynania Hiszpana, choć spotkały się z zasłużoną krytyką, pozostawiły ziarno wątpliwości, że jego zatrudnienie mogło nie być aż tak głupim pomysłem. Wszak akurat z nim klub osiągnął największy sukces w ostatnich trzynastu latach. Wszak część piłkarzy to jego metody treningowe wskazywało jako otwierające oczy. Po drugiej stronie szali były jednak kompromitująco tracone punkty w lidze i najgorszy wynik w historii występów Białej Gwiazdy na zapleczu Ekstraklasy. By bronić decyzji o zatrudnieniu 35-latka, trzeba było naprawdę wiele przekonania i dobierania faktów pod tezę. Królewski Hiszpana nie zwolnił, podobnie jak wcześniej Sobolewskiego. Odeszli sami, co też jest porażką prezesa. Bo pokazuje, że środowisko wokół Wisły lub w niej samej jest dla trenerów na tyle trudne, że nawet ci, których Królewski chciałby zachować na dłużej, nie chcą w niej pracować.
Zatrudnienie Kazimierza Moskala odbierałem jako pójście na kompromis, objaw pokornienia. Zrozumienie, że coś w tej I lidze jest jednak nieuchwytnego, trudnego do nazwania dla prezesa, dla jego ludzi od danych, do przeanalizowania w samych liczbach. Przyznanie, że czasem trzeba pragmatycznie zatrudnić kogoś, kto ma klucz do wejścia na wyższy poziom. Tak, jak Pep Guardiola przyznał po czasie, że warto mieć z przodu silnego napastnika strzelającego gola za golem, trochę upraszczając dla niego ideały gry pozycyjnej, tak, jak trenerzy chcący rozgrywać od tyłu, czasem pozwalają na wybicie piłki do przodu, tak Królewski zdawał się przyznawać, że potrzebuje Moskala, by awansować do Ekstraklasy, uspokoić trochę nastroje wokół klubu i poprawić jego sytuację finansową, a potem wrócić do budowania polskiego Brentford.
OSIEM RESETÓW
Od początku zaczął jednak podkopywać autorytet zatrudnionego trenera. Alergicznie reagował, gdy ktoś wspomniał, że treningi są lepsze niż za poprzednika. W Moskala do tego stopnia nie wierzył, że ostatecznie nawet nie spróbował dać mu szansy. W liście otwartym napisał, że decyzję o jego zwolnieniu podjął po „dogłębnej analizie tego, co wydarzyło się po przerwie na mecze reprezentacji”. Przy czym warto wspomnieć, że po przerwie na mecze reprezentacji wydarzyły się dwa spotkania – porażki z Wartą i ŁKS-em, z czego jedną trzeba uznać za kompletnie nieszczęśliwą, co wszelkie wykresy i algorytmy na pewno potwierdzą. Wcześniejsze wyniki Wisły nie pozwalają na realną ocenę Moskala. W europejskich pucharach osiągnął więcej, niż ktokolwiek się spodziewał po średniaku I ligi. Że równolegle miał problemy w lidze – to było pewne. Problemy w lidze ma każdy polski klub łączący ligę z pucharami, także te czołowe, grające w Ekstraklasie.
Pracę Moskala na poważnie można było zacząć analizować od połowy września. Królewski pozbył się go pierwszej okazji. Nawet nie pod byle pretekstem, bo pretekstu nawet na dobrą sprawę jeszcze nie zdążył dostarczyć. Oczywiście, że doliczanie sobie punktów z meczów zaległych jest ryzykowne, ale na potrzeby tego tekstu uznajmy, że Wisła wygrałaby z Chrobrym Głogów, Miedzią i Górnikiem Łęczna, będąc dziś nie w strefie spadkowej, tylko dwa punkty za barażową. Czy wówczas Królewski też tak lekką ręką pozbyłby się trenera? Moskal pretekstu do zwolnienia dostarczył, nie tyle przegrywając, ile po prostu… nie rozgrywając meczów. Sprawa wygląda tak, jakby Królewski pojechał do Sewilli, obudził się i przyznał sam przed sobą, że tak naprawdę Moskala nigdy nie chciał zatrudnić, a jedynie poszedł na zgniły kompromis. A on jednak na kompromisy chodzić nie zamierza, więc gdy wróci do Polski, naprawi błąd popełniony w czerwcu. Jeśli ginąć, to na własnych zasadach, za własne przekonania.
Teksty o budowie mistrzowskiego Rakowa Częstochowa zawsze musiały zaczynać się od przegranego 1:8 z GKS-em Tychy, gdy Michał Świerczewski uderzył pięścią w stół, pozbył się doradców, podpowiadaczy i zaczął budować klub po swojemu. Projekty potrzebują czasem takiego zderzenia za ścianą, twardego resetu. Królewski jednak reset ogłasza na tyle często, że to pojęcie się zdewaluowało. Resetem miało być przejęcie klubu od Sharksów. Reset miał nastąpić w pierwszym pełnym sezonie pod wodzą tercetu ratowników. Reset miało dać przyjście Tomasza Pasiecznego i Adriana Guli. Bardzo twardym resetem miał być spadek. Potem objęcie prezesury przez Królewskiego. Zatrudnienie Alberta Rude. Zwolnienie Kiko Ramireza. Obserwujemy właśnie mniej więcej ósmy reset w ciągu pięciu lat.
LIST SPÓŹNIONY O PIĘĆ LAT
List otwarty, który wystosował w tym tygodniu do społeczności Wisły, mógłby brzmieć nieźle w 2019 roku, ewentualnie w 2022, gdy obejmował stanowisko prezesa, ostatecznie w 2023, gdy z pracy rezygnował Sobolewski. Po niemal pięciu latach jego obecności w klubie, po prawie dwóch, gdy ma pełnię władzy, słowa o „konieczności szerokiej reformy funkcjonowania klubu” i „początku gruntownej przebudowy, której nasza organizacja od dawna wymagała”, brzmią groteskowo. Bo skoro wymagała od dawna, gdzie autor listu był przez ostatnie pięć lat? Pojawienie się Królewskiego w klubie wiązało się z hasłem „czyny, nie słowa”. Ale dziś na podsumowanie tego okresu bardziej pasowałoby „słowa, nie czyny”.
Tu sprawy dochodzą do momentu, w którym Królewski przestaje być nieszkodliwym marzycielem, a zaczyna prowadzonemu przez siebie klubowi realnie zagrażać. Jeśli jednak nie umie zbudować polskiego Brentford, jeśli Moneyball w Krakowie się nie udaje, Wisła zostaje z niczym. Ani nie ma pieniędzy, ani wizjonerskiego prezesa. Po dziesiątym miejscu w poprzednim sezonie z trenerem wybranym po głośnej rekrutacji wydawało się, że Królewski stoi pod ścianą. Wówczas kupił sobie jednak czas i trochę spokoju, zatrudniając popularnego trenera, którego większość osób mu sugerowała. Ostatnimi decyzjami ponownie postawił sprawę na ostrzu noża. Między wierszami zasugerował, że nie interesuje go awans dla samego awansu (choć to jak najbardziej powinno interesować prezesa Wisły), lecz awans na jego zasadach. Czyli awans, po którym nikt nie będzie miał wątpliwości, że to sukces Jarosława Królewskiego, prawdziwego wizjonera polskiej piłki. Można się jedynie zastanawiać, czy osobiste ambicje nie zaczynają powoli brać góry nad interesem klubu, który prowadzi.
MICHAŁ TRELA
***
CZYTAJ WIĘCEJ O WIŚLE KRAKÓW:
- Moskal o zwolnieniu z Wisły: Na wynik pracuje cały klub. Powinniśmy budować struktury
- Słomiany zapał Wisły Kraków. Klub ładnych słówek i pustych zapowiedzi
- Perspektywa farmazoniarska, a nie marsjańska. Wypowiedzi Królewskiego źle się zestarzały
Fot. Newspix