Piątkowa prasa to sporo dobrej lektury dotyczącej reprezentacji Polski i całego mundialu. Dotyczy to zwłaszcza wywiadów.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Marek Wawrzynowski chce selekcjonera, który uwolni potencjał najlepszych zawodników.
Polska potrzebuje trenera, który wykorzysta nasze możliwości w ofensywie. Nikt nie spodziewał się, że ogramy Argentynę czy Francję, ale też trudno zgodzić się z tym, że możemy grać tylko „lagą” z pominięciem linii środkowej. OK, możliwe, że nie mamy dziś takich zawodników, żeby prowadzić grę i nawiązać równorzędną walkę z rywalami z najwyższej półki (choć akurat mecz z Francją pokazuje co innego). Ale mamy zawodników z Barcelony, Juventusu, Napoli, Feyenoordu, Wolfsburga, Sampdorii, Aston Villi i kilku innych. To są zwykle piłkarze grający w podstawowych składach, często kluczowi. Naprawdę trudno uwierzyć, że nie można wykorzystać ich nieco lepiej. Dlatego dziś trzeba odciąć się od typowej ekstraklasowej młócki, której przedstawicielem jest Michniewicz i zaproponować tym piłkarzom coś lepszego. Naprawdę wiele zespołów mogłoby nam pozazdrościć potencjału w ofensywie, choćby wspomniana Japonia, której zawodnicy są po prostu słabsi. Ale byli lepiej zorganizowani.
Rozmowa z Tomaszem Listkiewiczem, asystentem Szymona Marciniaka, po finale mistrzostw świata.
Po finale napisał pan do taty „chyba cię nie zawiodłem”. To było dla pana ważne, żeby kontynuować tradycję rodu Listkiewiczów w sposób spektakularny?
Nie będę ukrywał, było to ważne i prestiżowe. Rozpiera mnie duma, choć przed meczem starałem się o tym nie myśleć. Skupialiśmy się na zadaniu, wyłączyliśmy się z presji zewnętrznej. Pracujemy sporo nad sferą mentalną, staraliśmy się sobie tłumaczyć, że to mecz jak każdy inny, 22 zawodników, wymiary boiska te same. A czy ogląda to pięć osób, czy miliard, nasze zadania są niezmienne. Po meczu wróciła myśl, że dopisałem kolejny rozdział do rodzinnej historii. Jestem dumny i zadowolony, że udało się nie zszargać nazwiska, oczywiście mówię to z przymrużeniem oka. Rozmawialiśmy też o tym z Szymonem Marciniakiem. Fajnie, że otrzymaliśmy finał mistrzostw, ale gdybyśmy w nim słabo wypadli, chociażby przez słabszy dzień, to wizerunkowo do końca życia byśmy się z tego nie wyplątali.
Raczej nie ma okazji poprowadzenia drugiego finału mistrzostw świata.
Niemożliwe, żebyśmy sędziowali po raz kolejny taki mecz możemy pojechać na dużą imprezę, ale nie było jeszcze w historii arbitra, który poprowadziłby dwa finały mundialu. Raczej to się nie wydarzy, na 99,9 procent. Zostawiam jednak minimalną szansę, bo jak wiemy, w życiu pewne są tylko śmierć i podatki. Wiedzieliśmy, że to nie jest Ekstraklasa, gdzie popełniając błąd, ma się pauzę, a potem wraca do rywalizacji. Jak z piłkarzem, który po słabszym występie siada na ławkę, ale wkrótce przychodzi kolejna szansa. W tym przypadku jest inaczej, taka okazja trafia się raz w życiu, co powoduje większą presję. Na szczęście nam nie przeszkodziła.
Kiedy dowiedział się pan o tym, że poprowadzicie finał?
W czwartek o 18.00 czasu katarskiego było spotkanie. Taki rytuał, dwa dni przed danym meczem nasi szefowie, czyli Pierluigi Colina i Massimo Busacca zapraszali nas mailowo na spotkanie, wszyscy schodzili do sali wykładowej, gdzie odczytywali przydział meczowy. W tym wypadku zmieniono nieco zasady, bo do finału i meczu o trzecie miejsce były trzy dni. Colina wyszedł na środek, wyczytał z kartki nazwiska, rozległy się brawa, przyjęliśmy gratulacje. Po chwili przyszli pracownicy z działu medialnego FIFA, żeby porobić wywiady i zdjęcia pamiątkowe na stronę.
Spodziewał się pan tego po dwóch poprowadzonych meczach? Może wybór Polaków sugerował skład finału? Sędziowaliście wcześniej spotkania Francji i Argentyny.
Trochę to wyczuwaliśmy, chociażby po treningach. Było 140 osób, dzielono więc nas na grupy. Znając politykę obsadową i realia wielkich turniejów, bo byliśmy na poprzednim mundialu oraz na mistrzostwach świata do lat 20 i EURO do lat 21, trudno było nie wyczuć, że jesteśmy w gronie sześciu, siedmiu zespołów, które są szykowane na najważniejsze mecze. Nie wiedzieliśmy tylko, czy będzie to ćwierćfinał, półfinał czy finał. W momencie, gdy Daniele Orsato został przydzielony do półfinału, poczuliśmy, że nasze szanse mocno wzrosły.
Rozmowa z ekspertem telewizyjnym Januszem Michallikiem po mundialu.
Który mecz był dla Ciebie najtrudniejszy do skomentowania?
Z ponad dziesięciu, przy których pracowałem, najtrudniejszy był ten drugi. Dzień po USA – Walia, który był dosyć prosty, bo obie drużyny świetnie znałem, komentowałem Meksyk – Polska. Ten mecz był dla mnie niemal jak otwarcie. Z racji rangi był szalenie ważny i dla reprezentacji, i dla komentatorów, dlatego można było odczuć lekką presję. A najprzyjemniej komentowało się Anglia – Francja. Nie musiałem się do niego specjalnie przygotowywać, bo pracuję przy dwóch programach związanych z Premier League. Dlatego tylko raz spojrzałem w notatki. Był to także bardzo ciekawy mecz, w którym nie brakowało emocji.
Wspomniałeś o presji. Czyli to nie jest tak, że siadasz i komentujesz?
Presja jest, bo zdajesz sobie sprawę, że ludzie to oglądają i chcesz dobrze wypaść, ale potrafię ją odrzucić. Wcześniej miałem tak samo jako piłkarz. Były ważne mecze, gdzie się człowiek trochę denerwował, ale słyszysz pierwszy gwizdek i od razu zapominasz o presji. Poza tym miałem okazję pracować na tych mistrzostwach z bardzo dobrymi komentatorami. Pomogło też, że ten mundial był po prostu ciekawy. Wszystkie mecze – nawet te bezbramkowe – były bardzo dobre. Nie panowała nuda. Nie pamiętam spotkania, w którym bym patrzył na zegarek i zastanawiał się, ile zostało do końca. A często jest tak, że w meczu nic się nie dzieje i nie wiadomo, o czym mówić. W Katarze bardziej patrzyłem na zegarek i myślałem, jak szybko zleciał ten mecz.
Jak oceniłbyś warunki, w jakich przyszło wam pracować?
Można mówić na temat FIFA wiele negatywnych rzeczy, ale tam na miejscu wszystko było idealne. Mile zaskoczyło mnie, że Telewizja Polska miała najlepsze stanowisko na każdym stadionie we wszystkich meczach. Być może FIFA uszanowała to, że TVP od bardzo dawna ma prawa do transmisji MŚ. Nawet beIN Sports, którzy rzecz jasna mogą dostać wszystko, czy amerykański FOX, nie mieli takich stanowisk jak my. Siedzieliśmy zawsze nisko, na samym środku, co dla komentatora jest ważne.
Były dyrektor sportowy Spezii i szef skautów Sampdorii opowiada o Polakach, których sprowadzał.
Odszedł pan ze Spezii kilka miesięcy temu, ale warto podkreślić, że odkrył pan Jakuba Kiwiora. W jaki sposób?
Znałem go, od kiedy występował w reprezentacji Polski U-18 oraz U-19. Zawsze znajdował się na czołowych miejscach na mojej liście. Latem 2021 roku w MŠK Žilina zdawano sobie sprawę, że nadszedł czas, aby go sprzedać. Słowacki klub, nawiasem mówiąc, świetnie wyczuwa te momenty. W lipcu 2021 roku miałem pierwsze kontakty z agentami Kiwiora, ale powiedziałem im, że jeszcze nic nie mogę zrobić. Zapowiedziałem jednak, że odezwę się w sierpniu, jeśli będę miał możliwość sfinalizować transfer. No i ostatecznie tak się stało. Kuba trafił do nas pod koniec sierpnia, uczestniczył w pierwszym treningu i wydawało się, że… gra we Włoszech od dziesięciu lat. Naprawdę! Widać, że rozumie, jak się rozwija futbol. Zaprezentował się tak, jak gdyby był zawodnikiem wychowanym w akademii Ajaksu czy Barcelony.
Nie jest pan więc zaskoczony tym, że Kiwiorem interesują się wielkie europejskie kluby.
Nie, wręcz przeciwnie. Moim zdaniem im bardziej wzrasta poziom techniczny gry, tym lepiej ten chłopak sobie radzi. Dla niego wszystko staje się wtedy łatwiejsze. Ma cechy, które mu w tym układzie sprzyjają. Nie widzę go jako pomocnika, a jako obrońcę. W schemacie z czwórką graczy. On oraz Mateusz Wieteska będą w przyszłości środkowymi obrońcami reprezentacji Polski.
Co zrobiłby pan na miejscu Kiwiora, gdyby zawodnikowi pojawiła się możliwość odejścia ze Spezii w zimowym oknie transferowym?
Na jego miejscu zostałbym w klubie do końca sezonu. Może dodać do swojego CV następnych 15–20 spotkań w Serie A. Zdobyłby bezcenne doświadczenie.
Michael Kostka wychował się w Niemczech i grał w tamtejszych kadrach juniorskich. Ale pierwsze seniorskie występy zaliczył w Miedzi.
Do Legnicy Kostka trafił za namową Wojciecha Łobodzińskiego. Były reprezentant Polski wprowadził Miedź do Ekstraklasy, ale na początku sierpnia podziękowano mu za pracę. – Miałem oferty z innych polskich klubów. W grze były m.in. Jagiellonia Białystok i Warta Poznań. Po rozmowie z trenerem Łobodzińskim przekonałem się do Miedzi. On nakreślił plan mojego rozwoju i to mi się spodobało. Legnica jest pięknym miastem, blisko są góry, a ja uwielbiam zimą jeździć na nartach. To oczywiście nie miało większego znaczenia. Przy transferze kierowałem się perspektywami rozwoju i regularnej gry – opowiada Kostka.
Obrońca posiada podwójne obywatelstwo i ma za sobą występy w dwóch reprezentacjach młodzieżowych. Gdy miał 14 lat, szansę w naszej kadrze i U-15 dał mu Marcin Dorna. Później jednak Kostka zdecydował się na grę dla Niemiec. – Chciałem zobaczyć, gdzie czuję się lepiej i gdzie mi się bardziej podoba. Dlatego w pewnym momencie zdecydowałem się na niemiecką młodzieżówkę. Kiedy w niej występowałem, był jeden telefon z PZPN, ale bez konkretów. Z wyborem seniorskiej reprezentacji problemu już nie mam. Moi rodzice urodzili się w Polsce, zostałem wychowany po polsku i będę się cieszył, jak kiedyś dostanę powołanie i szansę ponownej gry w kadrze Biało-Czerwonych – mówi.
Ksiądz, który stoi na czele klubu piłkarskiego to sytuacja na pewno niecodzienna. Od wielu lat Paweł Guminiak udowadnia, że jest to możliwe w Olimpii Elbląg.
Obejmując blisko 10 lat temu funkcję prezesa Olimpii Elbląg, spodziewał się ksiądz, że ta przygoda będzie trwać tak długo?
Można powiedzieć, że w Olimpii jestem nawet dłużej, bo 10 lat niedługo minie od połączenia dwóch Olimpii w Elblągu, które postanowiły budować swoją markę razem. Ten mój czas związany z piłką jest o wiele dłuższy. Jako człowiek, który związał się z Elblągiem, bo jestem tu już 25 lat, chciałem te swoje piłkarskie pasje tu umiejscowić i realizować.
Faktycznie jestem z piłką związany już dość długo. Złożono mi przed laty taką propozycję i myślę, że wiele udało się zrobić. Przede wszystkim trzeba było zamknąć w Olimpii te rzeczy, które ciągnęły się latami. Wiele tematów trzeba było wyprostować, klub oddłużyć. Dzisiaj wróciliśmy moim zdaniem do właściwego funkcjonowania i można z nadzieją i optymizmem patrzeć w przyszłość. Być może nadchodzi w końcu ten czas, gdy będziemy mogli realnie myśleć o awansie do I ligi.
Czy fakt, że prezes Olimpii jest księdzem, czasem przeszkadza w prowadzeniu klubu? Choćby w rozmowach ze sponsorami, spotkał się ksiądz z niechęcią z tego tytułu?
Moim zdaniem trzeba umieć oddzielić jedno od drugiego. Z tymi, którzy są przychylni i szanują postać księdza, na pewno rozmawia się łatwiej. Czasami faktycznie jest to utrudnienie, bo ktoś może mieć inne spojrzenie na świat, albo jest wrogo nastawiony. U nas ta formuła funkcjonuje już od wielu lat i raczej nie spotkałem się z wrogością.
Piłkarze często, szczególnie przed najważniejszymi meczami wznoszą modlitwy, które mają im pomóc w wygranej. Co ksiądz o tym myśli, bo Pan Bóg jednak chyba musi zachowywać bezstronność?
Elementy duchowe czy religijne przed ważnymi wydarzeniami w życiu każdy przeżywa indywidualnie. Piłkarze, którzy są bardziej wierzący, mogą to traktować jako element przygotowań w nadziei, że pomoże to odnieść zwycięstwo. Muszę się przyznać, że osobiście czasami też stosuje ten element, ale staram się to robić bardzo rzadko. Śmieję się, że korzystam z tej pomocy w sytuacjach już naprawdę podbramkowych.
(…) W środowisku piłkarskim Paweł Guminiak ma opinię człowieka pracy, który inicjuje wiele działań. Jest pan prezesem stowarzyszenia druga liga. Czy są jakieś nowe pomysły, które pomogłyby na wiosnę bardziej spopularyzować rozgrywki II ligi?
Pracujemy nad tym już od dłuższego czasu. Ważnym momentem było połączenie wszystkich klubów w stowarzyszenie. Dzięki temu mamy większą siłę oddziaływania na wiele środowisk. Udało się pozyskać firmę eWinner, która została sponsorem tytularnym rozgrywek, jeden mecz w każdej kolejce jest pokazywany w ogólnodostępnej telewizji TVP Sport.
Ponadto wszystkie mecze kolejki można oglądać w specjalnej aplikacji. Wartość marketingowa II ligi zdecydowanie wzrosła. Przeprowadzaliśmy badania, które pokazały, że rozwinęło się to naprawdę mocno. To wszystko sprawia, że od przyszłego sezonu może pojawić się jeszcze silniejszy sponsor rozgrywek. To pomogłoby klubom w realizacji wielu planów.
Do sukcesu w Katarze trochę nam zabrakło. Ja nie toleruję minimalizmu – mówi o naszej kadrze Andrzej Mastalerz, popularny aktor i były piłkarz.
Nieuchronnie zbliżamy się do tematu kadry narodowej.
Wiedziałem, że to nastąpi.
Jaki jest pana głos w dyskusji pod tytułem: czy awans do 1/8 finału mistrzostw świata po 36 latach to sukces Polski, czy nie?
Może pan napisać, że w tym momencie Andrzej Mastalerz ciężko westchnął…
A co powiedział po westchnieniu?
Jako człowiekowi wychowanemu na kadrze Kazimierza Górskiego, Jacka Gmocha i Antoniego Piechniczka, na sukcesach pucharowych Górnika, Legii i Widzewa trudno mi to uznać za sukces. Muszę jednak zaznaczyć, że wyrosło w Polsce pokolenie naznaczone traumą trzech meczów, na których osobiste doświadczenie mundialowej historii się kończy. Moja generacja ma bogatsze piłkarskie przeżycia, więc pewnie jest też bardziej wybredna dzisiaj w ocenie i oczekiwaniach.
Inaczej mówiąc, należy pan do pokolenia kibiców reprezentacji, którzy wiedzą, że na mundialu z Argentyną można przegrać 0:2 zupełnie w innym stylu.
Ma pan rację, tej porażki Polski z Argentyną w finałach MŚ w 1978 roku, kiedy też została mistrzem świata, aż nie wypada porównywać z katarską. Czuję, że to ja mam rację i wszyscy ci, którzy mówią, że jednak do sukcesu na ostatnim mundialu trochę nam zabrakło. Twierdzę tak również dlatego, że ja nie toleruję minimalizmu. Jeżeli w trakcie gry wchodzi Artur Jędrzejczyk, żeby bronić wyniku 0:2, bo o awansie może decydować liczba żółtych kartek, ja tego nie rozumiem, to jest poza moją mentalnością. I tu jest pytanie, które bardzo mnie nurtuje. Czy my myślimy perspektywicznie i będziemy chcieli osiągnąć coś więcej, czy już zawsze będziemy zadowalali się czymkolwiek? W moim stosunku do świata zadowalanie się czymkolwiek nie istnieje i jest nie do przyjęcia. Wiem, że teraz mogę być odbierany, jak starszy pan, którego spotkałem w dzieciństwie i opowiadał mi o mundialu w 1938 roku, golach Ernesta Wilimowskiego, ale to jest nasza historia, nie możemy się od niej zupełnie odrywać.
I jaka jest ta nasza historia?
Taka, że kiedyś graliśmy pięknie w piłkę, mieliśmy jedną z najlepszych drużyn świata. Jesteśmy 40-milionowym narodem i nie potrafimy wygenerować kilkunastu zawodników, którzy osiągnęliby taki poziom, aby rywalizować z najlepszymi? Nie opowiadam, że mamy być mistrzami, ale chodzi mi, mówiąc najkrócej, o coś więcej niż pokazaliśmy w Katarze.
SPORT
Jak znaleźć nowego Beenhakkera? – zastanawia się Maciej Grygierczyk.
Dziś polska reprezentacja potrzebuje kogoś takiego, kim był Beenhakker w 2006 roku. Człowieka z trochę innego piłkarskiego świata, mającego na koncie sukcesy w największych zagranicznych klubach. Jeden z jego asystentów, Bogusław Kaczmarek, przed katarskim mundialem opowiadał mi, jak pojechali osłabieni na Euro 2008, bo z gry w kadrze zrezygnował Radosław Sobolewski. Radosław Sobolewski! To dobra ilustracja, jak zmieniła się polska drużyna narodowa. Jacy piłkarz dziś w niej grają, jakie kluby reprezentują. Teraz o takiego światowca, jakim był Beenhakker przed 16 laty, nieporównywalnie trudniej.
Aktualnie reprezentanci mieli w swoich karierach styczność z absolutnie topowymi szkoleniowcami. Oczywiście – nie wszyscy, nawet nie większość, ale szatnia kadry oddycha dziś płucami swych liderów. Pula potencjalnych selekcjonerów, którzy byliby dla tych płuc dobrym tlenem, którzy uchodziliby za prawdziwy autorytet, którzy byliby z jeszcze lepszego albo przynajmniej porównywalnego do nich świata, jest ograniczona. Na naszym rynku kogoś takiego nie widzę, może jedynie namiastkę takiego kandydata stanowiłby Jan Urban. Dlatego proces wyboru selekcjonera uważam dziś za tyleż szalenie istotny, co bardzo skomplikowany. Raz – że PZPN musi być na kogoś takiego stać. Dwa – ten ktoś musi być jeszcze zainteresowany pracą w Polsce i to może być nawet trudniejsze niż zorganizowanie funduszy.
Były kadrowicz Henryk Wawrowski uważa, że w kadrze rządzą piłkarze.
Czesław Michniewicz nie jest już szkoleniowcem reprezentacji Polski. To dobrze czy źle?
– Szczerze mówiąc, to mam mieszane uczucia, bo co by nie powiedzieć o tym szkoleniowcu, to swoje cele czy swój cel osiągnął, choć jasne, zawsze może być lepiej. Przez tyle lat graliśmy na mistrzostwach i nie wychodziło, nie wychodziliśmy z grupy, teraz w Katarze się udało, a mimo to traci pracę.
Dlaczego?
– Jego największym problemem było to, że nie panował w tej reprezentacji, w tej drużynie, w której najwięcej do powiedzenia ma Lewandowski ze spółką i to oni układają skład, a trener jest tam czy był na dokładkę. To moje odczucia, to moja obserwacja. Chyba nie miał wiele do powiedzenia przy ustalaniu składu, a jeżeli tak, to brał Lewandowskiego, Glika, Szczęsnego i Krychowiaka i oni decydowali. Każdy inny trener, który by wyszedł z grupy na mistrzostwach świata, to byłby chwalony, a tutaj jest inaczej. W tym wypadku dają też chyba o sobie znać te naleciałości z przeszłości, czyli te telefony, „Fryzjer” itd. To zaszkodziło.
Co dalej?
– Wiadomo, zawsze jest możliwość zmiany na stanowisku trenera. Pytanie tylko na kogo? Ja zawsze będę twierdził i mówił, że powinien to być polski szkoleniowiec, ale który powinien sobie dobrać taki sztab ludzi, którzy są z nim, a nie przeciwko. Nie powinno się iść w tym kierunku, że jest ktoś z Zachodu i bierze swoich ludzi, biorąc za wszystko duże pieniądze. Ja przy tej okazji jeszcze raz zapytam: po co nam te wszystkie szkoły trenerskie? Przecież ci co je pokończyli, to nie pracują nawet w klubach ligowych, gdzie trenerami też jest wielu „obcokrajowców – jeleni”. No ale jeżeli PZPN jest bogaty, to może dawać dużo pieniędzy na zatrudnienie jakiegoś kolejnego zagranicznego szkoleniowca.
Rozmowa z Andrew Douek-Pirotte, byłym dziennikarzem, a teraz trenerem z Argentyny.
Patrzył pan na ten finałowy mecze z chłodną głową, jako trener czy raczej jako kibic „Albicelestes”? Sam byłem w Katarze, widziałem cztery mecze z udziałem wasze reprezentacji i jak niesamowicie reagowali fani drużyny prowadzonej przez Lionela Scaloniego.
– Oglądałem ten mundial zazwyczaj analizując strukturę drużyn i poszczególne pojedynki pomiędzy zawodnikami, jak to wszystko funkcjonuje w trakcie gry. Ale podczas meczów Argentyny, i Polski też, to powiedziałbym, że 50 procent jako trener i 50 procent jako zapalony kibic (śmiech).
Jest pan zaskoczony tym wynikiem argentyńskiej reprezentacji? I co pana najbardziej zaskoczyło jeżeli chodzi o nowego mistrza świata?
– Kiedy rozmawiałem z wami przed rozpoczęciem mundialu, stwierdziłem, że Argentyna ma duże szanse, ponieważ jest silniejsza jako drużyna niż w 2018 roku, chociaż poszczególne gwiazdy, takie jak Messi i Di Maria, mogą już nie być w najlepszej formie. Więc nie powiedziałbym, że jestem zaskoczony wygraną Argentyny, ale byłem zaskoczony tym, jak dobrze Scaloni dostosował skład drużyny do każdego meczu po porażce w tym pierwszym grupowym meczu z Arabią Saudyjską. Od samego początku nie spodziewałem się, że zagra 1-4-3-3 przeciwko Francji z Di Marią, a sposób, w jaki Argentyna dominowała przez 75 minut sprawił, że musiałem ukłonić się przed sztabem szkoleniowym i zawodnikami. Potem gra się załamała. Wszystko zależało od indywidualności, gdzie Francja była silniejsza i wygrywała większość pojedynków, żeby ostatecznie prawie wygrać. Na szczęście Lionel Messi i Emiliano Martinez mieli kilka kluczowych akcji czy interwencji, dzięki którym Argentyna zdobyła trzecie mistrzostwo świata.
FAKT
Michał Listkiewicz o następnym mundialu.
Następny mundial, za cztery lata, będzie bardzo różnił się od zakończonych w niedzielę mistrzostw w Katarze. Przede wszystkim w turnieju, który odbędzie się w Ameryce Płn. zagra o połowę drużyn więcej – aż 48. Na razie nie jest znany format rozgrywek i nie wiadomo, ile będzie grup ani ile będą liczyły drużyn. Do wyboru, przynajmniej na razie, są dwa warianty. W jednym ma być aż 16 grup po trzy drużyny, w drugim w grupie zostają jak dotąd cztery zespoły, ale grup będzie nie osiem, tylko 12. Pierwszego wariantu trochę obawia się Michał Listkiewicz (69 l.).
– To może spowodować, że ostatnie mecze w tych trzydrużynowych grupach będą poligonem doświadczalnym dla rezerwowych itd. Jest też ryzyko, że znając inne wyniki, drużyny mogą się dogadywać. Podejrzewam, że przede wszystkim będzie to takie nudne na początku. Jak taki faworyt wygra dwa mecze, to potem wystawi drugi skład, nie będzie się przykładał, mogą się pojawić jakieś manipulacje – mówi były szef polskiego futbolu.
SUPER EXPRESS
Marek Papszun o świętach.
– Święta Bożego Narodzenia to dla mnie wyjątkowy, magiczny czas – mówi trener Papszun. – Mam wtedy okazję spędzić go z rodziną, odwiedzić najbliższych. Wiem, że trzeba na moment wyhamować, odłączyć się od pracy, a uwagę przekierować na rodzinę. Dlatego chciałbym nieco się wyłączyć. Jednak w mojej profesji to bardzo trudne. Wiadomo, że żyję klubem i piłką non stop – tłumaczy.
W domu szkoleniowca z przystrojeniem choinki nie czeka się do Wigilii. – Ubieranie choinki to moja domena – wyjawia. – Zawsze to było na mojej głowie: od momentu wybrania, zakupu, do przystrojenia i założenia lampek. Jednak tak się ostatnio złożyło, że całą procedurą musiała się zająć żona, ale jak zawsze spisała się na medal. Muszę przyznać, że przejmuje coraz więcej moich obowiązków związanych ze świętami. Jestem usprawiedliwiony, bo byłem z zespołem na zgrupowaniu w Holandii.
Fot. FotoPyK