Środowa prasa to głównie ciąg dalszy zamieszania wokół reprezentacji Polski i osoby selekcjonera.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Polski związek na pewno stać na zatrudnienie selekcjonera liczącego się na światowym rynku trenerskim. Pod warunkiem że kandydat spełni wymagania PZPN i wcale nie chodzi tylko o pieniądze.
Zatrudnienie cudzoziemca z dużym trenerskim nazwiskiem to oczywiście szanse, ale też zagrożenia, bo trzeba brać pod uwagę, że nie od razu zmieni on mentalność zawodników i nauczy ich grać według własnej wizji, co dobrze pokazują trudne początki w Polsce Beenhakkera.
A jeżeli początek będzie kiepski (a na dzień dobry czekają nas wyjazdowy mecz z Czechami i spotkanie z Albanią w Warszawie w kwalifikacjach do Euro 2024), rekordowo wysoko opłacany selekcjoner od razu znajdzie się w ogniu krytyki, a w związku z tym także ludzie, którzy postanowili go zakontraktować. Jednak im lepszy i bardziej uznany będzie to selekcjoner, tym większe prawdopodobieństwo, że zachowa zimną krew i z ewentualnymi problemami sobie poradzi.
Warto również pamiętać o wartości wizerunkowej takiej decyzji. Ogłoszenie „wielkiego nazwiska” wśród kibiców, mediów i sponsorów będzie dobrze przyjęte. Tak było właśnie w przypadku Beenhakkera, bo spore wrażenie robiła świadomość, że chodzi o człowieka, który zdobywał trofea z Realem Madryt i prowadził m.in. reprezentację Holandii.
W przypadku Sousy podobny efekt w odbiorze społecznym nie zadziałał, bo też nie był trenerem o tak imponującym dorobku. Dlatego teraz działacze – jeżeli już jest rozważany wariant z zagranicznym trenerem – chcą sięgać wzrokiem na wyższą półkę i zarazem uzależniać zawarcie takiego kontraktu od zastrzeżenia, że w sztabie internacjonała znajdzie się miejsce dla kilku polskich asystentów, z którymi będzie realnie współpracował.
Rozmowa z Marcinem Papierzem, redaktorem naczelnym pisma „Asystent Trenera”, autorem książki „Jestem trenerem (człowiekiem).
Jakimi są ludźmi?
Tak samo różnymi, jak różnymi są szkoleniowcami. Przy powstawaniu książki proponowałem udział według określonego klucza – największe znaczenie miało to, jaką relację zbudowałem z tymi ludźmi. Znaliśmy się długo, wzajemnie sobie ufaliśmy, dlatego uzyskałem treści, o które mi chodziło. Wyjątkiem był Antoni Piechniczek, z którym się nie znałem, ale pomógł mi Waldemar Fornalik. Pozostałych trenerów znam osobiście: bywałem u nich w domach, w klubach i na zgrupowaniach. Widziałem, jak pracują i jak zachowują się prywatnie, jak reagują na różne sytuacje. Stąd pomysł, by pokazać ich ludzką stronę. Każdy jest inny, jak mówił Jacek Magiera – są też ojcami, mężami, mają swoje problemy i przeżywają ludzkie dramaty. Jak na przykład Leszek Ojrzyński, który na początku 2020 stracił żonę. O czym zresztą wiele razy opowiadał. Uważam, że porozmawiałem z wartościowymi osobami.
Autoryzowali wywiad?
Tak. Były osoby, które nie zmieniły słowa. Jak Jacek Magiera, odesłał plik z komentarzem: „Jest tak, jak powiedziałem”. Pozostali zmieniali drobiazgi, nikt nie ingerował w treść drastycznie, nie wycofał się ze słów. Wywiady były przeprowadzane w komfortowych dla wszystkich warunkach – na przykład z Markiem Papszunem rozmawialiśmy u niego w domu 23 grudnia 2020 r. Szkoleniowcy się otworzyli, ale później niczego istotnego nie wyrzucili, ani nie zmienili.
Skąd w ogóle pomysł na książkę o takiej tematyce?
Z rozmów i wieloletnich znajomości z trenerami. Poza tym jako osoba tworząca i wydająca pismo „Asystent trenera” miałem i mam dość wyśmiewania polskich szkoleniowców. Pierwsze zdanie wstępu zaczyna się prześmiewczego, kpiarskiego zwrotu: „Polska myśl szkoleniowa”. U nas trener często jest synonimem nieudacznika, a oceniają go osoby niemające o jego robocie zielonego pojęcia, które w większości przypadków nie były w szatni piłkarskiej, nie zarządzały kilkudziesięcioma charakterami różnych zawodników, często o wybujałym ego. Już nie mówiąc o sytuacjach, z którymi szkoleniowcy zmagają się w klubach, w których pracują. Nie, nie robię z nich męczenników, ale chciałem zderzyć się z dotykającym ich hejtem. Mamy trenerów dobrych, bardzo dobrych, ale też słabych lub bardzo słabych. Będę się upierał, że trochę inaczej prowadzi się zespół, do którego co pół roku dochodzi dwóch zawodników, a inaczej taki, z którego co chwila sprzedawani są najlepsi.
Moreo Mannini, były obrońca Sampdorii wspomina Sinisę Mihajlovicia.
ALBERTO BERTOLOTTO: Całe środowisko piłkarskie płacze po śmierci Sinišsy Mihajlovicia, który zmarł w wieku 53 lat po walce z białaczką. Był pan bardzo dobrym przyjacielem serbskiego trenera. Znaliście się od prawie 30 lat.
MORENO MANNINI (BYŁY OBROŃCA SAMPDORII): Tak, od 1994 r., gdy Sinisa przyjechał do Blucerchiatich po dwóch sezonach spędzonych w Romie. Graliśmy razem do 1998 r. Pamiętam, że zaprzyjaźniliśmy się od razu. Był młodszy ode mnie o siedem lat, ale mimo tego już na początku stworzyliśmy dobrą relację. Dzieliłem z nim pokój na różnych zgrupowaniach, spotykaliśmy się także poza boiskiem. Potem opuścił klub i trafił do Lazio, a ja zostałem w Genui. Cały czas utrzymywaliśmy jednak kontakt. I kiedy trenował Bolognę, często się z nim stykałem.
Mieszka pan zresztą w Imoli, mieście znajdującym się blisko Bolonii. Jakie są pana wspomnienia związane z Sinisą?
Piękne. Od razu myślę o tym, że on miał naprawdę silną osobowość. Czasami mu tego zazdrościłem. W związku z tym jako kolega z drużyny mogę powiedzieć, że przy nim czułem się chroniony, ponieważ dla przyjaciela on był gotowy na wszystko. Miał złote serce i nauczył mnie, co oznacza przyjaźń. Pod względem piłkarskim lubił nowe wyzwania. Skoro czuł się mocny, zawsze je przyjmował z wielkim entuzjazmem.
A propos nowych wyzwań – właśnie w Sampdorii Mihajlović zmienił rolę na boisku. W 1995 r. stał się środkowym obrońcą.
To się zdarzyło podczas jego drugiego sezonu w Genui. Pamiętajmy, że rok wcześniej, kiedy trafił do nas, występował jako pomocnik. W 1994 r. nadal grał z nami Pietro Vierchowod. Wówczas drużyna stosowała jeszcze krycie indywidualne. Sinisa zawsze powtarzał nam, że może grać jako stoper obok mnie i Pietro. „Z wami u boku każdy zawodnik jest w stanie obsadzić tę pozycję” – mówił. Rzeczywiście ja i Vierchowod byliśmy szybcy, dawaliśmy radę pilnować napastników. Sinisa natomiast mógłby zaczynać akcje od tyłu dzięki jego kapitalnie ułożonej lewej nodze. I właśnie rok później, podczas meczu z Cagliari w Pucharze Włoch, trener Sven-Göran Eriksson „wymyślił go” jako obrońcę. W międzyczasie zaczęliśmy bronić strefą. Fakt, że zaakceptował tę nową rolę, znaczy, że był otwarty. Nie przez przypadek miał bogatą karierę piłkarską.
Antoni Bugajski o dalszym ciągu afer związanych z reprezentacją.
(…) Motorem działań ciągle był jednak Michniewicz, który w przeciwieństwie do wielu piłkarzy wcale nie traktował premii jako small talk podczas obiadu. Bo wyobrażam sobie, że taki Wojciech Szczęsny mógł o niej rozmawiać równie frywolnie, jak o obietnicy załatwienia powołania do kadry na kolejny mundial dla syna premiera, bo choćby i taki żartobliwy temat przy stole się pojawił.
Michniewicz też obficie żartował, ale w Katarze sprawę rządowej premii zaczął traktować coraz poważniej, a gdy udało się wyjść z grupy, postanowił już działać bardzo konkretnie.
I tutaj warto podać nową informację: po meczu z Argentyną Kamil Potrykus zapytał przebywającego w Polsce Mariusza Chłopika, na jaki „rządowy” adres mógłby przekazać listę osób przewidzianych do wypłaty premii. Jego prośba została spełniona – dostał kontakt mailowy zdaje się do wiceszefowej KPRM.
Trudno o lepszy dowód na to, jak naprawdę Michniewicz i jego najbliższy współpracownik traktowali sprawę premii i czy rzeczywiście miała ona dla nich wymiar jedynie wirtualny, a w czasie zgrupowania stanowiła jedynie temat błyskotliwych żartów i sympatycznej pogawędki z piłkarzami. Takiej w sam raz dla rozładowania atmosfery przed meczem o ćwierćfinał mundialu.
SPORT
Maciej Grygierczyk o zamieszaniu z obecnym selekcjonerem.
Ktoś dziś niesamowicie mija się z prawdą i albo są to w komplecie, bez kategoryzowania, stojące w szeregu jak jeden mąż polskie media, albo jeden Czesław Michniewicz. Ten sam Michniewicz, który nie tak dawno zaprzeczał, że w jego kontrakcie jest 7-dniowa klauzula umożliwiająca związkowi jednostronne przedłużenie współpracy, co jednak okazało się prawdą, choć związek naturalnie z niej nie skorzystał.
Dziś dla przyszłości selekcjonera nie mają już większego znaczenia zrealizowane sportowe cele, za co należy mu się zresztą niski ukłon, ani też dyskusje o stylu gry drużyny, który – co dał do zrozumienia sam Kulesza – pozostawiał do życzenia. Kluczowe jest to, że zawodnicy nie wyobrażają już sobie dalszej współpracy, a niektórzy naprawdę łapali się za głowy, słuchając słów selekcjonera w głośnym wywiadzie z Jackiem Kurowskim w TVP Sport.
To koniec, mleko się wylało, pora zacząć nowe rozdanie. Prawdopodobnie pod wodzą zagranicznego selekcjonera. Jeśli szukać przegranych tej sytuacji, to są nimi po prostu polscy trenerzy – bo dwaj poprzedni rodacy na tym stanowisku zrobili im kiepską reklamę. Co prawda awansowali na Euro, a na mundialu wyszli z grupy, ale styl gry i klimat wokół kadry przekreślał niemal wszystko to, co dobre.
Hubert Kostka na selekcjonerskim stanowisku chciałby „polskiego Scaloni”.
Dochodzimy do reprezentacji Polski. Jak biało-czerwonych ocenić za występ w Katarze?
– Na pewno nie zawiedli. Wyszliśmy z grupy, ale – z drugiej strony – na pewno nie zaprezentowaliśmy jakiegoś wielkiego poziomu. Mogliśmy grać lepiej, z tym się zgadzam, lecz nie można wieszać psów na tej reprezentacji, bo cel został osiągnięty. W fazie pucharowej grając z Francją niewiele byliśmy w stanie zdziałać, nie dała nam szans, ale trzeba w tym wszystkim mieć trochę realizmu. Ta dyskusja, ta taka totalna krytyka, jest moim zdaniem niepotrzebna w tym momencie.
Dyskusja dotyczy głównie selekcjonera Michniewicza i tego, czy powinien zostać, choć jego los jest raczej przesądzony. Jak pan na to patrzy?
– Powinniśmy się w końcu zdecydować na jakąś drogę z selekcjonerami. Pamiętamy, jak to w tym ostatnim czasie wyglądało z Jurkiem Brzęczkiem, potem z Paulo Sousą, a wreszcie z Czesiem Michniewiczem. To jest niepotrzebne. Powinniśmy się zdecydować na coś, co chcemy robić, a najlepiej iść argentyńską ścieżką. Oni postawili tam na młodego trenera. Jeśli już, to też na takiego się zdecydujmy i niech gra nie tylko od jednych mistrzostw do drugich, ale pełni swoją rolę przez dłuży okres. Na pewno nie jestem zwolennikiem ciągłych zmian, bo nie robi to dobrze polskiej piłce i reprezentacji.
Preferuje pan zdecydowanie selekcjonera z kraju, a nie zagranicznego?
– Tak. Zdecydowanie jestem zwolennikiem tego, żeby kadrę prowadził polski szkoleniowiec. Skoro PZPN ma dużo pieniędzy, to niech zatrudnia kogoś z nazwiskiem, ale to do niczego nie prowadzi. Powinno się postawić na młodego i polskiego trenera, jak w przypadku Argentyny i Scaloniego.
FAKT
Szymon Marciniak regularnie dba o świetną formę fizyczną.
Marciniak perfekcjonistą jest nie tylko na boisku. Sumiennie dba o sylwetkę, stosując odpowiednią dietę. – Nie jest jakaś wyjątkowa – kasze, ryże, makarony. Wiadomo, że nie ma mowy o ziemniakach czy frytkach. Odpowiedni system żywienia jest naprawdę istotny, bo w trakcie jednego meczu spala się około 2500 kalorii – zdradził w jednym z wywiadów.
Do tego sporo ćwiczy. Kiedyś odwiedzał głównie siłownię, ale gdy nabrał zbyt dużo masy mięśniowej, przystopował. – Dużo biegam i się biję. Przynajmniej raz w tygodniu ćwiczę muay thai. Biję się serio, bo bić się na niby nie można. Dobrze jest założyć ochraniacz na szczękę i nogi, rękawice na dłonie i pójść na sparing. Można zapomnieć o wszystkim. To pozwala oczyścić głowę – zdradził w rozmowie z serwisem Sportowy24.pl.
Saudyjczycy wreszcie zapłacą Wiśle Kraków zaległe pieniądze.
Saudyjski zespół Al-Tawoon F.C długo zwlekał z płatnościami za byłego piłkarza Białej Gwiazdy Aschrafa El Mahdiouiego (26 l.). Teraz ma się to zmienić. Wisła Kraków wygrała przed Trybunałem FIFA w sprawie należnych jej pieniędzy. Jeśli drużyna z Arabii Saudyjskiej nie przeleje należności, grożą jej m.in. problemy licencyjne. Na konto małopolskiego klubu wpłynie wkrótce ponad milion dolarów z odsetkami! To jedna z rat za transfer, bo całość transakcji wynosiła ponad 2,5 mln dolarów. Dzięki temu klub powinien znaleźć się w choć trochę lepszej sytuacji finansowej.
SUPER EXPRESS
Były selekcjoner kadry siatkarzy Daniel Castellani znał osobiście Maradonę i zapewnia, że Messi jest taki sam.
– Znał pan osobiście Diego Maradonę, giganta, który w 1986 r. doprowadził Argentynę do triumfu.
– Byliśmy w podobnym wieku, z Maradoną spotkaliśmy się pierwszy raz jako nastolatkowie, ja byłem w grupce siatkarzy, on rozpoczynał futbolową drogę. Wspaniały człowiek, taki zwyczajny, lubiący ludzi, doskonale pamiętał dawnych kolegów. Kiedy po latach się zobaczyliśmy, a on był już wielką gwiazdą, od razu mnie rozpoznał, miło rozmawialiśmy o dawnych czasach.
– Jak Messi i spółka kontynuują dzieło wielkiego poprzednika?
– Lionel idzie śladem Diego, ludzie go uwielbiają także dlatego, że jest normalnym gościem, ma wspaniałą rodzinę, a jednocześnie to piłkarski geniusz. Siłą Argentyny jest to, że ma w składzie topowego piłkarza, ale za nim stoi świetny zespół. To perfekcyjna kombinacja. Maradona wyznaczył kierunek, pokazał, jak się walczy, na czym polega charakter piłkarza z Argentyny, kolejne pokolenia mogły z tego czerpać, uczyć się. To spuścizna Diego, którą kontynuuje Messi. Czuło się, że nad Argentyńczykami czuwa duch Maradony.
Włodzimierz Lubański poleca Roberto Martineza na stanowisko selekcjonera polskiej kadry.
– Na giełdzie potencjalnych następców wymienia się nazwisko Roberta Martíneza. Jak pan ocenia jego pracę z reprezentacją Belgii?
– Z Martínezem współpracował jeden z moich byłych kolegów z Lokeren. Zawsze bardzo wysoko oceniał sposób prowadzenia zespołu przez Hiszpana, motywację, stosunki na linii trener-drużyna. Same superlatywy w tej dziedzinie. Ja osobiście zawsze miałem wrażenie – czasem odmiennie niż belgijskie media – że Martínez wie, jak chce grać, że jego selekcja jest dokładnie przemyślana. I reprezentacja to potwierdzała występami na wielkich turniejach. Dopiero Katar okazał się porażką.
– Wina Martíneza?
– Zawodników, których miał do dyspozycji, świat nazywał „złotą generacją”. I ona powinna przywieźć z Kataru medal, jak z Rosji. Przez całą jego kadencję Czerwone Diabły zagrały wiele dobrych spotkań. Ale… trener bramki nie strzeli. Strzelą zawodnicy, którzy muszą wykonać to, co trener przygotuje i przekaże im na odprawie przedmeczowej. Więc najważniejsze jest zrozumienie między selekcjonerem a zespołem, czyli – mówiąc kolokwialnie – porządek w szatni. I Martínez przez całą kadencję ten porządek miał, co zresztą jego reprezentacja potwierdzała występami na wielkich turniejach.
Fot. FotoPyK