Poniedziałkowa prasa oferuje ciekawe refleksje Marka Wasiluka, selekcjonerskie spotkania Czesława Michniewicza i kilka innych rzeczy.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Czesław Michniewicz szuka natchnienia w rozmowach z poprzednimi selekcjonerami.
– Nie ma szkoły selekcjonerów, dlatego człowiek nie może nauczyć się pracy na tym stanowisku w teorii, dowiedzieć się, jakich błędów nie popełniać. Czerpać można jedynie z wiedzy i z doświadczeń osób, które na imprezie mistrzowskiej już były, dlatego takie spotkania są bardzo dobrym pomysłem – uważa Engel, wyczulony na stwierdzenie, jakoby miał doradzać trenerowi kadry.
– Selekcjonerowi się nie doradza. On sam doskonale wie, co robić. To po prostu była bardzo ciekawa rozmowa o tym, czego i w jakiej sytuacji powinno się unikać, aby osiągnąć jak najlepszy wynik – stwierdza i na tym kończy. Zastrzega, że rozmowa odbyła się w cztery oczy i jej treść nie powinna wychodzić na zewnątrz.
Engelowi po bardzo nieudanych mistrzostwach świata w 2002 r. wypominano rozbudzone nadzieje, pompowanie balonika stwierdzeniami, że Biało-Czerwoni jadą tam po złoto. – Dziś sytuacja wygląda inaczej. W mediach zachowany jest spokój, widać rozsądne podejście do tego, co nas może czekać. Główny cel został przed selekcjonerem postanowiony bardzo nisko w porównaniu do naszych grupowych rywali. Bo zarówno Argentyna, jak i Meksyk oraz Arabia Saudyjska mają naprawdę duże ambicje. My podchodzimy spokojnie i bardzo słusznie – stwierdza Engel. – Zobaczyłem przed sobą człowieka wręcz wyluzowanego, więc sądzę, że jest dobrze przygotowany – opowiada o spotkaniu, które odbyło się 23 października.
Przed czym może przestrzec obecnego trenera kadry? – Przed samym sobą. Selekcjoner, czy tego chce, czy nie, to ma naciski na różne tematy, również dotyczące wyboru piłkarzy. Może słuchać wszystkich, ale nie powinien ulegać żadnym wpływom. Grunt to mieć spokojne sumienie – stwierdza były trener drużyny narodowej.
Antoni Bugajski o Sebastianie Kowalczyku, który ciągle jest trochę niespełnionym talentem.
Jasne, że jego piłkarskie życie mogło potoczyć się znacznie lepiej. Był (jest) krnąbrny, charakterny i lubi postawić na swoim. To może przeszkadzać w funkcjonowaniu w grupie, ale bywa też motorem do rozwoju. Kowalczyk od dawna po swojemu postrzegał świat, mam wrażenie, że akurat w Pogoni nie stawiał nikomu egzystencjalnego pytania „jak żyć?”, nie szukał filozoficznych i wychowawczych wskazówek ani w szatni, ani u trenerów, co tych ostatnich mogło irytować. Już jako nastolatek w publicznych wypowiedziach poruszał kwestię wiary katolickiej, która mimo czyhających zagrożeń i pokus pozwalała mu utrzymać właściwy kurs. Raczej nie robił tego na pokaz, w każdym razie nie wyglądał na dewota – zwyczajnie chodził co niedziela na mszę świętą, pamiętał o znaku krzyża przed wejściem na boisko. Niby rytualne zachowania, lecz jeżeli wykonuje się je ze świadomością znaczenia, stają się czymś bardzo istotnym.
„Zawsze noszę różaniec albo łańcuszek komunijny, który dostałem od prababci. Czułem spojrzenia kumpli z zespołu, gdy w szatni zdejmowałem różaniec, całowałem krzyż i odkładałem go na wieszak” – mówił w rozmowie z dziennikarzem weszlo.com już cztery lata temu. Twierdził, że najlepszym psychologiem jest Bóg, ale ze swoim odkryciem nikomu się nie narzucał. „Każdy wierzy na swój sposób. Jak mam problem, to sobie z Nim pogadam. A jak nie mam, to chociaż podziękuję za każdy kolejny dzień” – tłumaczył w tym samym wywiadzie.
Rozmowa z Markiem Gołębiewskim, który w Chrobrym Głogów chce odbudować swoje nazwisko.
Można już powiedzieć, że w Głogowie znalazł trener swoje miejsce na ziemi?
Nie ukrywam, że kiedy dostałem propozycję pracy w Chrobrym, to bardzo się ucieszyłem, bo wiedziałem, że jest to miejsce, gdzie mogę odbudować swoje nazwisko. Po udanej pracy w Skrze i drugiej drużynie Legii przyszedł czas na krótki epizod przy Łazienkowskiej w Ekstraklasie. Kiedy nie udało mi się podnieść zespołu, wiele osób uważało, że jestem bardzo słabym trenerem. Jak dziś na to patrzę, to wiem, że w tamtym momencie nie było łatwo prowadzić pierwszą drużynę Legii. Złożyło się na to wiele aspektów, ale nie ma już teraz co rozbierać tego na czynniki pierwsze. Chrobry wydał mi się bardzo fajnym projektem i – jak widać – na razie się to sprawdza. Oczywiście zachowuję przy tym wielką pokorę, bo w piłce wszystko się może wydarzyć. Mam bardzo ciekawy zespół, tworzymy zgraną grupę ludzi, która na początku szukała ścieżki do zdobywania punktów. Wdrożyliśmy pomysł na grę, który na początku przedstawiłem zawodnikom. Zaczyna to przynosić efekty i zgadzam się, że jest to bardzo fajne miejsce. Trenerzy dostają tam większy komfort pracy, niż wynosi średnia w Polsce.
Powróćmy na chwilę do Legii. Czy stając raz jeszcze przed takim wyborem, podjąłby trener taką samą decyzję?
Ci, którzy znają się trochę na piłce, wiedzieli, w jakim momencie była wtedy Legia. Czasami też zwyczajnie brakuje szczęścia. Często przegrywaliśmy bardziej mentalnie niż piłkarsko. Mieliśmy przewagę w posiadaniu piłki, więcej okazji od przeciwników, ale kiedy straciliśmy bramkę, nie potrafiliśmy się podnieść. Po tym wszystkim pseudoznawcy myśleli, że to wszystko jest moją winą. Od początku tamtego sezonu trener Michniewicz, ja, a potem Aleksandar Vuković mieliśmy twardy orzech do zgryzienia. Na szczęście Vuko dobrze przygotował zespół w styczniu i zawodnicy w końcu odpalili. Trzeba też dodać, że Legia została nieco wzmocniona. Myślę, że każdy trener w Polsce chciałby poprowadzić stołeczną drużynę, mi było to dane i, broń Boże, tego nie żałuję. Mogę się tylko bardzo cieszyć, że tego dostąpiłem. Szkoda tylko, że nie zdobyliśmy wtedy więcej punktów. W Chrobrym chcę odbudować swoje nazwisko i pokazać, że takim złym trenerem to ja nie jestem. Wszystko jednak weryfikuje boisko.
Jakie rady dla młodych piłkarzy ma Marek Wasiluk? Dlaczego zmiażdżyły go oczekiwania kibiców Cracovii? Czy powołanie do reprezentacji może dołować?
Zmiażdżył mnie transfer do Cracovii. Klub dopiero się budował, a moje przyjście określano hitem. W tym sensie, że nigdy wcześniej Cracovia nie zapłaciła tyle za piłkarza. Zresztą ten transfer był też wyjątkowy dla sprzedającej mnie Jagiellonii, bo wtedy w Białymstoku rzadko zarabiali tyle na piłkarzach. Mówiło się o milionie złotych. Skoro tyle zapłacono, to miałem dryblować, strzelać po trzy gole w meczu, gdy kompletnie nie miałem do tego predyspozycji. Nie miało znaczenia, czy grałem lepiej czy gorzej. Oczekiwania kibiców Cracovii były duże, zbyt duże i to one mnie miażdżyły. Ciążył ten milion. Później przeszukiwałem nawet wszelkie możliwe źródła, by znaleźć informację, że kwota była mniejsza. Nie udało się. W klubie oceniano mnie jako drewniaka. Jeszcze nie wyszedłem na rozgrzewkę, a już w tunelu słyszałem, że się nie nadaję. Takie okrzyki z trybun były normą. W każdym klubie istnieje mniejsza lub większa loża szyderców i nie oszukujmy się – zawodnik takie rzeczy słyszy. Możesz udawać, że nie, ale zawsze dociera, gdy cię wyśmiewają. Do tego profesor Filipiak skomentował, że z Piotrkiem Polczakiem tworzymy najlepszy duet stoperów w Polsce. Ciągnęło się to za mną. Nawet dziś, gdy wrzucam wpis na Twitterze, pojawiają się komentarze: „Z Polczakiem to był dopiero duet”.
W momencie wyjazdu z rodzinnego domu nakłada się wiele spraw – samodzielność, presja środowiska, przeorganizowanie życia, poznanie nowego miasta, nowych ludzi. Dużo się tego robi. Był rok 2008. Media społecznościowe dopiero raczkowały, powstała za to strona Weszło. Agresywna, wyśmiewająca piłkarzy. Zostałem jednym z ich pierwszych bohaterów. Dostawałem takie pociski, że generalnie, mówiąc szczerze, ciężko było się ogarnąć i o tym nie myśleć. Wychodziłem na mecz z nastawieniem „Tylko nie zrób błędu, nie odwal czegoś głupiego, bo od razu będzie pojazd po tobie”, zamiast skupiać się na tym, co dobrego mogę zrobić. Uwierzcie, że ciężko grać z takim balastem.
Dariusz Dziekanowski tym razem nostalgicznie przy okazji 1 listopada.
Na koniec kilka słów z okazji Święta Zmarłych. To czas, w którym często na szpaltach gazet czy portalach internetowych wspominamy tych, którzy odeszli niedawno, albo tych sławnych, od których odejścia mija okrągła rocznica. Na warszawskich Powązkach organizowane są wycieczki młodych piłkarzy na groby, m.in. Kazimierza Deyny. Dziś chciałbym jednak przypomnieć o piłkarzu, a potem trenerze, na którego pogrzeb siedem lat temu przyszła garstka ludzi: było dwóch czy trzech kibiców, jego syn Adrian, byłem ja, jedyny podopieczny z Gwardii Warszawa. Nie było pompy, nie było przedstawicieli władz klubów, w których pracował, jak również przedstawicieli PZPN czy MZPN.
Piszę o Henryku Szczepańskim, byłym kapitanie reprezentacji Polski, w której rozegrał 45 meczów. Pana Henryka spotkałem jako 16-latek, gdy trafiłem pod jego opiekę w Gwardii – najpierw w rezerwach, potem w pierwszej drużynie. Jako piłkarz na szerokie wody wypłynął, będąc zawodnikiem ŁKS. Ciekawostką z jego życia jest fakt, że wystąpił w nieformalnej Reprezentacji Warszawy (w której zagrali wówczas m.in. Edward Szymkowiak, Edmund Zientara, Roman Korynt, Lucjan Brychczy) w meczu… na otwarcie stadionu Camp Nou, przeciwko Barcelonie. Spotkanie odbyło się przy udziale 100 tysięcy kibiców. Gospodarze wygrali 4:2. Henryk Szczepański od 2015 roku spoczywa na warszawskim cmentarzu Północnym. Jest cały czas w mojej pamięci i tam pozostanie – zarówno jako wspaniały piłkarz, jak i trener, a przede wszystkim: dobry człowiek…
Jerzy Dudek uważa, że Xavi zawalił Barcelonie mecz z Bayernem.
Z Bayernem (0:2) Barca przegrała, ale zagrała najlepsze spotkanie w tej edycji. Wszystko skończyło się tak naprawdę w rewanżu z Interem (3:3) na Camp Nou. Trzeba też podkreślić, że środowe starcie z Bayernem (0:3) przegrał Xavi, który ewidentnie źle zarządził tym dniem. Wspólne oglądanie meczu Interu z Viktorią z pewnością nie pomogło zawodnikom w rozegraniu meczu na odpowiednim poziomie mentalnym. To było widać, że piłkarze nie dojechali na czas.
Ze swojego doświadczenia pamiętam, że jako zawodnicy chcieliśmy jak najpóźniej przyjeżdżać na stadion, aby jak najmniej czasu spędzać na medytowaniu i nic nierobieniu. To musi być szybka organizacja, zachowanie pewnej dynamiki pozwala uniknąć znużenia. Można to zrzucić na karb braku doświadczenia Xaviego. Jest młodym trenerem, był świetnym zawodnikiem, ale w roli szkoleniowca popełnia błędy. Trochę mi to przypomniało nasze podejście do meczu z Węgrami za Paulo Sousy na Stadionie Narodowym. Zamiast budować pewność siebie, wygrać z silnym rywalem, Xavi zdecydował inaczej, co było widać po postawie całej drużyny. Inna rzecz, że Bayern rozegrał świetne zawody.
SPORT
Michał Zichlarz zachwycony powrotem do formy Lukasa Podolskiego.
Widzę korelację między tym, co było jesienią zeszłego roku, a co ma miejsce teraz. „Poldi” teraz też miał swoje kłopoty. Uraz kolana, przeziębienie, spora przerwa. Doszedł jednak do siebie, a dzięki jego grze Górnik znowu zaczyna łapać wiatr w żagle. Świadczą o tym dwa kapitalne gole w pucharowym meczu z GieKSą przy Bukowej, no i popis w piątkowym meczu z Widzewem.
Nie ma w lidze zawodników pokroju Podolskiego! Dla takiego „szpilera” jak on warto wybrać się na stadion osobiście, żeby zobaczyć jak gra, co robi z piłką i jakich wyborów dokonuje. Zawsze są one dobre, nawet w trudnych sytuacjach potrafi znaleźć jakieś wyjście. Facet w czerwcu skończył 37 lat, mógłby odcinać kupony od swojej legendarnej kariery, być ekspertem w jednej czy drugiej telewizji, mądrzyć się na wszelkie sposoby, ale dobrze. że dalej gra i chce to robić, ku uciesze fanów – nie tylko Górnika. Podolski to jeszcze stara szkoła, lepiony ze starej i dobrej piłkarskiej gliny, zawodnik, któremu uganianie się za futbolówką dalej sprawia radość.
FAKT
W Wawelu Wirek wspominają początki Kamila Grabary.
– Jak był mały to już się wyróżniał. Był wysoki, gibki, bardzo pewny siebie. Potrafił też mocno uderzyć. Grając na bramce, leciał pod drugie pole karne i strzelał rzuty wolne – wspomina Buchcik. – Co najważniejsze, miał mocny charakter. Nic go nie załamywało. Jak bramkę puścił, to nie ma, że o niej myślał, tylko cały czas parł do przodu – dodaje.
Nastoletni Grabara trafił w Wawelu na odpowiednich ludzi, którzy odegrali wielką rolę na początku jego kariery. W przypadku zawodnika Kopenhagi był to nieżyjący już trener bramkarzy Jan Gosławski. – Wiedział, na czym polega sztuka bramkarska i pozwalał „rosnąć” Kamilowi – wspomina Buchcik.
SUPER EXPRESS
Tylko weekendowa młócka.
Fot. Newspix