W piątkowej prasie dominuje temat szerokiej kadry Czesława Michniewicza.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Radosław Majdan komentuje wybory Czesława Michniewicza
Coś pana zaskoczyło przy okazji powołań?
Ten dzień nie wywoływał we mnie żadnych emocji. Nie wiedziałem, ile nazwisk wyczyta selekcjoner, ale gdy usłyszałem, że aż 47, mniej więcej wiedziałem, kogo można się spodziewać. Wiele z nich było dla mnie oczywistych. Prawdziwe emocje czekają nas 10 listopada, kiedy selekcjoner ogłosi 26-osobową kadrę na turniej. Najbardziej zaskoczyło mnie powołanie Patryka Dziczka, Maika Nawrockiego i Radosława Majeckiego. Od tego pierwszego wyżej cenię Damiana Dąbrowskiego z Pogoni. Trener powiedział, że z nim nie pracował, że zna go z ligi i w Ekstraklasie się wyróżnia, ale zweryfikowały go europejskie puchary i dwumecz z Bröndby. Tamten futbol okazał się dla niego za szybki. O Dziczku można powiedzieć to samo, ale puchary nie miały go kiedy zweryfikować. Niedawno nie był nawet podstawowym zawodnikiem Piasta… Jeśli pojedzie na mundial, to będzie dużą sensacją. Dla mnie Dąbrowski jest w lepszej formie. Maik przebojem wdarł się do Legii, poprzedni sezon u Czesława Michniewicza zaczynał na ławce, ale się przebił w meczach, w których trener wystawiał zmienników. Obaj to melodia przyszłości, ale może nominacja będzie dla nich motywacją do ciężkiej pracy. Jeśli chodzi o Majeckiego, to dziwię się, bo dopiero od niedawna gra w klubie i nie dał wielu argumentów do powołania.
Kogo by pan wziął na mundial z kandydatów nieoczywistych?
Może Michała Skórasia, bo lewa strona jest problemem kadry. Zobaczymy, czy Arek Reca i Tymek Puchacz będą teraz grali. Pierwszy doznał kontuzji, drugi ma kłopoty w Unionie Berlin, ale w Pucharze Niemiec zdobył ostatnio bramkę. Na razie na lewej stronie mamy tylko Nicolę Zalewskiego.
10 listopada spodziewa się pan wybuchów?
Sądzę, że będzie jakieś nieoczywiste nazwisko. A wśród pominiętych znajdzie się piłkarz, który całkiem niedawno wydawał się pewniakiem.
Przykra historia Marcina Cebuli
W listopadzie ubiegłego roku Cebula doznał urazu w meczu z Pogonią (0:0). Zimą przechodził rehabilitację. Na początku marca klub poinformował o zabiegu artroskopii kolana, któremu poddał się zawodnik. Wydawało się, że wszystko będzie już zmierzać ku dobremu. Na boisku pojawił się po raz pierwszy 6 kwietnia, w doliczonym czasie gry zmieniając Iviego Lopeza w półfinałowym starciu Pucharu Polski z Legią (1:0). Cztery dni później dostał 10 minut w starciu ze Śląskiem Wrocław (1:1). W dłuższym wymiarze ostatni raz w barwach Rakowa zagrał 16 kwietnia przeciwko Termalice w Niecieczy (3:0). W 58. minucie zmienił Fabio Sturgeona. Później wchodził jeszcze na końcówki w meczach z Pogonią i Górnikiem Łęczna. Koszmar związany z kontuzjowanym kolanem niestety powrócił.
– Po zabiegu pojawiło się trochę komplikacji. Konieczna była jego poprawka w klinice w Rzymie, bo nie wszystko poszło tak, jak powinno. Właściwie trzeba go było ponowić. W tym roku Marcin właściwie nie grał. Prześladuje go permanentny pech, bo jak na złość teraz jeszcze przyplątała mu się infekcja. Dopadł go jakiś wirus, ciągle ma pod górkę. Mam nadzieję, że wykuruje się i w okresie przerwy zimowej będzie mógł już normalnie z nami trenować. Mam nadzieję, że najgorsze jest za nim. Teraz będzie wchodził w trening indywidualny – wyjaśnia trener Papszun. 6 grudnia urodzony w Staszowie zawodnik skończy 27 lat. Zapewne najbardziej wyczekiwanym prezentem byłby dla niego jak najszybszy powrót na boisko oraz do dyspozycji sprzed kontuzji. Na razie niestety trudno wskazać termin, kiedy może to nastąpić. – Też chciałbym wiedzieć, kiedy Marcin wróci. W połowie września przeszedł zabieg nerwu w biodrze. Na dzisiaj nie jest jeszcze niestety nawet w poważniej szym treningu – szczerze przyznaje szkoleniowiec Rakowa. Na szczęście zawodnik znajduje się pod stałą opieką klubu i jak na długość rozbratu z piłką stara się utrzymywać pozytywne nastawienie.
Jakub Łukowski nie czuje się gwiazdą Korony
Powrót do Ekstraklasy po kilku sezonach wychodzi panu całkiem nieźle. Jest pan najlepszym strzelcem zespołu.
Pod względem indywidualnym jestem zadowolony, choć te aspekty zespołowe są dla mnie zdecydowanie najistotniejsze. Na pewno cieszę się, że wróciłem do Ekstraklasy. Każdego ofensywnego zawodnika napędzają bramki, asysty i jestem zadowolony, że te liczby u mnie są. Natomiast zawsze najważniejsze jest i będzie dobro drużyny. Zawsze lepiej trafić do zespołu, który osiąga dobre wyniki, a wiadomo, że ciężej o liczby w ekipach, które mają w danym momencie problemy ze zdobywaniem punktów. Każdy piłkarz ma ambicje, aby cały czas się rozwijać i grać w jak najlepszych klubach. Myślę, że ten start mam fajny, ale nie można osiąść na laurach. Moim celem jest, żeby jak najdłużej to kontynuować. Chcę w jeszcze większym stopniu pomagać drużynie.
Mam wrażenie, że podczas absencji Bartosza Śpiączki oczy kibiców Korony zwrócone są właśnie w pana stronę. Czuć presję bycia jednym z liderów zespołu?
Presji jako takiej nie odczuwam. Myślę, że ta rola rozkłada się na cały zespół. To nie jest tak, że skoro w obecnym momencie sezonu mam najwięcej bramek w drużynie, to znak, że to tylko moja zasługa. Na każdą bramkę pracuje cały zespół. Wiadomo, zdarzają się sytuacje, w których indywidualności przesądzają o wyniku meczów, ale w dużej mierze to właśnie gra zespołowa ma kluczowe znaczenie. Przykładem może być np. żmudna, niekiedy niewidoczna praca obrońców w defensywie. Wiadomo, że oni nie będą strzelać tylu bramek, ile piłkarze ofensywni, ale są tak samo ważni w tym zespole. Nie uważam się za gwiazdę Korony. Można nawet jednak stwierdzić, że mam tyle samo zdobytych trafień, ile Bartek (Bartosz Śpiączka – przyp. red.), bo ostatnią bramkę w meczu z Jagiellonią to nawet trudno liczyć. (śmiech) W statystykach jest, ale osobiście jej nie uwzględniam. Jeśli jakaś presja się u mnie pojawia, to pozytywna, budująca, bo wiem, że wiele osób na mnie liczy. Znam swoje umiejętności i zdaję sobie sprawę, że mogę w dużym stopniu pomóc drużynie.
Od inauguracji sezonu borykacie się w zespole z kontuzjami. W spotkaniu z Zagłębiem zagrał pan na prawym skrzydle, najwięcej występuje jednak na lewym. Na jakiej pozycji czuje się pan najlepiej?
Nie ma to dla mnie większej różnicy. To też zależy, przeciwko jakiej drużynie gramy, jaka jest taktyka na mecz. Naprawdę jest bardzo dużo zmiennych. Przykładowo w inauguracyjnym spotkaniu z Legią zagrałem jako ten drugi napastnik, podwieszony. W I lidze takich rywalizacji rozegrałem sporo. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby być na tym boisku i pokazywać się z jak najlepszej strony. Czy trener wystawi mnie na prawej lub lewej stronie, czy na pozycji drugiego napastnika – nie ma to dla mnie znaczenia, bo bardzo dużo zależy od rywala, stylu i naszego planu. Najważniejsze, żeby grać i czerpać z tego radość.
Paweł Zieliński widzi same plusy przeprowadzki do Łodzi
Gdy w czerwcu ubiegłego roku odchodził pan z Miedzi, oficjalny komunikat był bardzo konkretny: „Paweł Zieliński nie zaakceptował propozycji umowy nowego kontraktu z klubem”. Potwierdza pan tę wersję?
Z mojej perspektywy wyglądało to trochę inaczej. Docierały do mnie z klubu sprzeczne informacje. Najpierw przekazano mi, że czas się pożegnać, że formuła się wyczerpała i nie wiążą ze mną przyszłości. Potem trenerem został Wojtek Łobodziński i próbował mnie przekonać, żebym jednak nie odchodził, ale wówczas byłem już dogadany z Widzewem. Nie chciałem wychodzić na jakiegoś patałacha, który coś obiecał w nowym klubie, a później nagle się z tego wycofuje. Powiem najkrócej, gdy Miedź w ostatniej chwili próbowała ratować sytuację, było już za późno. Muszę tutaj zaznaczyć, że nie mam do tego klubu żadnego żalu. Rozstaliśmy się w zgodzie i do tej pory darzymy się szacunkiem.
Co pana przekonało, aby przenieść się akurat do pierwszoligowego Widzewa?
Widzew planował awans do Ekstraklasy, no i ma fantastyczny stadion, który kibice regularnie wypełniają.
Właśnie ten fakt mógł być też argumentem przeciw, bo wiadomo, jak to bywa z presją w dużych klubach. Gdy idzie, jest super, ale gdy nie ma wyników, rozliczenia przychodzą bardzo szybko.
Marka klubu oraz to, w jakim kierunku on się teraz rozwija, były dla mnie magnesem. W Widzewie czuję się naprawdę piłkarzem. Wychodzę na przedmeczową rozgrzewkę i atmosfera przypomina tę z dobrych zachodnich klubów. Kibice Widzewa żyją piłką. Zawsze dopingują, niezależnie od tego, czy jest dobrze, czy źle. Teraz wygrywamy, więc panuje sympatyczna atmosfera, ale ma pan rację – jeżeli nie będzie wyników, kibice z pewnością zaczną się frustrować i takie ciśnienie może plątać nogi. Trzeba umieć się z tym mierzyć, to jest profesjonalny futbol. Cieszę się, że mając ponad 30 lat, mogę jeszcze czegoś takiego doświadczać.
Trudne momenty Mauridesa
Po dwóch golach strzelonych w doliczonym czasie gry meczu ostatniej kolejki przeciwko Śląskowi Wrocław (2:0), które dały Radomiakowi wyczekiwaną wygraną, pobiegł pan cieszyć się do kibiców. To nie było przypadkowe, prawda?
Chciałem pokazać, że to wszystko jest dla nich. Wcześniej przegraliśmy trzy kolejne spotkania, nie strzelając żadnego gola, za to tracąc aż sześć. Wiem, że naszych kibiców bardzo to bolało, oni zresztą trochę to okazywali. Ale rozumiałem ich frustrację.
Nie rozpoczął pan tego meczu od pierwszej minuty. Z przodu zaczęli Luis Machado i Lisandro Semedo. Wyglądało to trochę tak, jakby Radomiak grał bez klasycznego napastnika i miał opierać się na szybkich atakach, ale to nie zdało egzaminu.
Mecz zacząłem na ławce, ale nie miałem z tym jakiegoś wielkiego problemu. Dla mnie tego typu sytuacje to po prostu motywacja do jeszcze cięższego treningu. Ci, którzy zagrali ze Śląskiem w pierwszym składzie, dobrze prezentowali się na treningach. Trener podjął taką decyzję i musiałem ją uszanować. Radomiak to zespół, w którym wszyscy wzajemnie pomagamy sobie wygrywać i osiągać określone cele. Gdy przegrywaliśmy u siebie z Koroną, później z Legią w Warszawie, a następnie z Rakowem, Cracovią i Lechem, czuliśmy się źle. Przede wszystkim ja, bo należę do zawodników, którzy bardzo przeżywają porażki i po nich długo nie mogą do siebie dojść. Mecz ze Śląskiem był wyjątkowo ważny. Nie rozegraliśmy specjalnie dobrego spotkania, ale potrafi liśmy strzelić dwa gole w końcówce.
To był drugi raz w tym sezonie, kiedy trafia pan do siatki w końcówce, przesądzając o zwycięstwie Radomiaka. Tak samo było w czwartej kolejce, kiedy w zasadzie w ostatniej akcji spotkania w Białymstoku przeciwko Jagiellonii zdobył pan bramkę na 2:1. Tuż po końcowym gwizdku zaczął pan wtedy płakać. Dlaczego?
Skumulowały się różne emocje. Przez pewien czas nie czułem się dobrze sam ze sobą. W moim życiu działo się wiele negatywnych rzeczy. Miałem pewne problemy w Brazylii, z którymi nie do końca sobie radziłem, sam też popełniałem błędy. Bywało, że nie czułem się najlepiej i mówiłem szkoleniowcom: „Boli mnie coś, nie mogę grać”. Trener Mariusz Lewandowski i jego współpracownicy bardzo mi pomogli, bo kiedy usłyszeli, że czuję się gotowy do gry na sto procent, bardzo mi zaufali. A ja wiedziałem, że muszę zrobić wszystko, by pomóc Radomiakowi.
Wojciech Strzałkowski, członek zarządu Jagiellonii opowiada o swojej roli w klubie
Ile lat funkcjonuje pan już w polskiej piłce?
Do Jagiellonii wszedłem w 2003 roku, więc w czerwcu minęło 19 lat.
Jak to możliwe, że po tak długimokresie działalności w futbolu dla przeciętnego kibica jest pan postacią anonimową?
Mimo że jestem głównym akcjonariuszem Jagiellonii, to mało udzielam się medialnie, nie zależy mi na rozgłosie. Na piłce nożnej można zbudować czy poprawić wizerunek, ale ja nie mam takiej potrzeby. Politykiem nigdy nie byłem i nie będę, moja rozpoznawalność istnieje na poziomie lokalnym, białostockim.
Ale jest pan rozpoznawalny jako biznesmen, nie człowiek sportu.
Wolę słowo przedsiębiorca. Biznesmen kojarzy mi się z bardzo bogatym, nieco zarozumiałym Amerykaninem, nieczułym na ludzi, bezwzględnym. Ja nie zaliczam siebie do takich osób. Poza tym wolę używać polskich słów.
Jak zdefiniowałby pan więc swoją rolę w Jagiellonii?
Moim głównym obowiązkiem przez 19 lat było powoływanie i odwoływanie prezesów. Wydaje mi się, że robiłem to całkiem nieźle. Powiedziałem to trochę żartobliwie, ponieważ tych obowiązków jest znacznie więcej, a do podstawowych należą kontrola, nadzór oraz wspieranie zarządu we wszystkich istotnych decyzjach oraz procesach.
To pan wymyślił Cezarego Kuleszę?
Nie, ja nie wymyśliłem Cezarego Kuleszy. Czarek już wcześniej dobrze funkcjonował w środowisku piłkarskim i znał się na futbolu, sam przecież był zawodnikiem, ale to faktycznie ja zaprosiłem go do klubu. Usłyszałem o nim dobre słowa, ludzie mówili, że zna się na piłce. Postawiłem na niego. Ale ilu było wtedy przeciwników! Ja jednak wiedziałem, że ten facet ma charakter. Potwierdziło się. W 2008 roku przyszedł do klubu, to jego pomysłem było zatrudnienie Michała Probierza, wtedy jeszcze nie tak znanego szkoleniowca. To za Cezarego Kuleszy i Michała Probierza Jagiellonia odnosiła największe na owe czasy sukcesy, czyli zdobyła Puchar Polski, następnie Superpuchar oraz wicemistrzostwo Polski. Czarek przede wszystkim znał się na piłce, ja się na niej nie znam. Mam pojęcie o przedsiębiorczości, znam się na finansach, na prowadzeniu organizacji, na ludziach, budowaniu relacji. Ale na futbolu średnio. Dlatego, choć mógłbym być prezesem od 19 lat, nigdy sobie tej funkcji nie powierzyłem.
SPORT
Janusz Kudyba zapowiada najbliższą kolejkę Ekstraklasy
Zaczniemy nietypowo. Wprawdzie rozgrywki PKO BP Ekstraklasy jeszcze nie osiągnęły półmetka, ale dla jakich zespołów zarezerwowałby pan miejsca „na pudle” na zakończenie sezonu?
Patrząc na obecną tabelę, Raków Częstochowa nie jest przypadkowym liderem. Jego właściciel Michał Świerczewski w studiu telewizyjnym powiedział, że zespół trenera Papszuna jest zobligowany do walki o mistrzostwo Polski. Nie mam wątpliwości, że częstochowianie będą w trójce, ale czy na pierwszym miejscu, tego nie wiem. Rezerwuję również na podium miejsce dla Lecha, który idzie w dobrym kierunku. Sezon zaczął w słabym stylu, lecz mozolnie odrabia straty. W tym zespole drzemie ogromny potencjał, który może w każdej chwili eksplodować. Trzecia do towarzystwa jest Legia Warszawa, który zawsze walczy o najwyższe cele. Trener Runjaić pokazał w Pogoni swoją wartość, a w Warszawie ma znacznie większe możliwości organizacyjne i potencjał ludzki.
W najbliższej kolejce jaki mecz – pańskim zdaniem – jawi się jako szlagier?
Zapewne wielu fachowców postawiłoby na mecz Legii z Pogonią, ale ja opowiadam się za pojedynkiem Stali Mielec z Wisłą Płock. Oba zespoły do tej pory wykonały świetną robotę. Mnie imponuje zwłaszcza trener Adam Majewski, który świetnie ułożył swój zespół. Jeden układa puzzle w 10 minut, inny potrzebuje na to trzech godzin. Trenera Majewskiego zaliczam do tej pierwszej kategorii. Ale „nafciarze” nie stoją na straconej pozycji, mają w swoich szeregach takich zawodników jak Davo, czy będący w życiowej formie Rafał Wolski.
Największe rozczarowanie w rundzie jesiennej? Lechia Gdańsk?
Nie jestem zaskoczony niskimi notowaniami gdańszczan, bo znam podłoże konfliktu trenera Tomasza Kaczmarka z Flavio Paixao, czy Michałem Nalepą. Moim zdaniem Lechia pod wodzą nowego trenera, Marcina Kaczmarka, wyjdzie z opresji obronną ręką. Dla mnie największy zawód sprawił do tej pory Piast Gliwice. Znając jednak trenera Waldemara Fornalika, poradzi sobie w tej kryzysowej sytuacji. Nieraz Piast miał kłopoty, ale szkoleniowiec zawsze potrafił je zażegnać.
Kamil Biliński chce obronić tytuł króla strzelców pierwszej ligi
O bronić tytuł króla strzelców w rozgrywkach ligowych na pewno nie jest łatwo, ale nie ma wątpliwości, że łatwiej tego dokonać na najwyższym poziomie aniżeli na jego zapleczu. Zresztą wystarczy spojrzeć na klasyfikację najlepszych snajperów wszech czasów w naszej ekstraklasie. Sześciu piłkarzy w historii zdobywało tytuł co najmniej dwa razy z rzędu. Do tego grona należą: Teodor Anioła (3 razy z rzędu), Gerard Cieślik, Włodzimierz Lubański (4 razy z rzędu), Andrzej Jarosik, Kazimierz Kmiecik (3 razy z rzędu) i Paweł Brożek. A co, jeżeli chodzi o zaplecze naszej ekstraklasy? Tylko dwa razy zdarzyło się, aby zawodnicy wygrywali klasyfikację co najmniej dwukrotnie po kolei. Manfred Urbas z Unii Racibórz dokonał tej sztuki trzy razy z rzędu w latach 1958-60. Następnie Marian Norkowski, gracz Polonii Bydgoszcz, był wcześniej królem strzelców ekstraklasy, wygrał klasyfikację najlepszych snajperów ówczesnej II ligi w 1963 i 1964 roku.
Nie przez przypadek przed meczem Podbeskidzia Bielsko-Biała z Wisłą Kraków wspominamy czasy tak
zamierzchłe. Wprawdzie do końca zmagań na zapleczu ekstraklasy w tym sezonie pozostało jeszcze wiele spotkań, ale po ostatniej kolejce – po raz pierwszy w tym sezonie – prowadzenie w klasyfikacji pierwszoligowych strzelców objął Kamil Biliński. Przypomnijmy, że „Bila”, mimo słabszej pod względem skuteczności wiosny, w ubiegłym sezonie praktycznie dominował w klasyfikacji. Bywało, że miał 4-5 bramek przewagi nad resztą stawki i nie mówimy o początku sezonu. W końcówce rozgrywek gonić go próbował Szymon Sobczak, ale napastnik Podbeskidzia dogonić się nie dał i triumfował z dorobkiem 19 trafień. Biliński został drugim, po Valerijsie Szabali, piłkarzem drużyny spod Klimczoka z koroną króla strzelców I ligi, a dodajmy, że Robert Demjan był w sezonie 2012/13 królem strzelców ekstraklasy.
Czy w starciu z Wisłą Kraków kapitan Podbeskidzia powiększy swój dorobek,a co za tym idzie, umocni sięna czele klasyfikacji strzelców pierwszoligowych? Dotąd przeciwko Wiśle grało mu się tak sobie. Był jednak taki mecz, który z pewnością wspomina bardzo dobrze. Bronił wówczas barw Śląska Wrocław, a jego drużyna wygrała 5:1. Biliński strzelił gola i zaliczył dwie asysty. Tamten mecz, rozegrany przeszło sześć lat temu, miał miejsce przy Reymonta, a więc tam, gdzie jutro Podbeskidzie zagra z Wisłą.
SUPER EXPRESS
Mateusz Wdowiak wierzy w mistrzostwo Polski
Pięć punktów przewagi nad strefą pościgową. Czujecie presję, że to musi by ten sezon?
Mamy świadomość swojej siły. Świadomość, że jesteśmy zgrani oraz że kilka lat ten projekt trwa iidzie do przodu. Na pewno inne drużyny też celują wmistrza, jak Legia, która niemal zawsze walczy o tytuł. Do stawki dołączył Lech, który wygrywa mecz za meczem. Wiadomo, że oni będą mieli ciężej, grając na dwóch frontach, jest też mocna Pogoń. Nie rozdawałbym jeszcze medali, dużo meczów nam zostało.
Ten projekt trwa, a od lat kieruje nim Marek Papszun. Raków pod tym względem stał się wyjątkowy.
Możemy inspirować inne zespoły w ekstraklasie i myślę, że mogą się
na nas wzorować. Uważam, że Raków pokazuje, że można. Mimo niedociągnięć infrastrukturalnych itd., bo wiadomo, że to nie jest na dobrym poziomie. Natomiast organizacja, dobór odpowiednich ludzi… wszyscy mamy wspólny cel igramy do jednej bramki. Takie rzeczy mogą inspirować. Ludzie
worzą ten klub imożliwość jego rozwoju, a nie samo miejsce. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy, nie mając odpowiedniej infrastruktury, ale na początku muszą być ludzie. Jak są cel i pasja, to można zajść daleko.
Jak w Częstochowie dbacie o atmosferę w szatni? Oprócz osiągania dobrych wyników…
Ostatnio za muzykę odpowiada Vladan Kovacević. Po meczu z Lechią puszczał taneczne remiksy. Jakieś bałkańskie rzeczy, tylko trzy osoby to rozumiały i się świetnie bawiły (śmiech). Andrzej Niewulis na pewno jest dobrym duchem drużyny, Tomas Petrasek również, jest tutaj jeszcze kilka innych osób. Mamy kilku liderów, którzy trzymają szatnię od strony rozrywkowej, mentalnej i organizacyjnej. To nasza siła, nowi liderzy również się kreują. Jest kilka osób, które są trzonem tej drużyny, ale są też ludzie, którzyaspirują.
Kibice pochwalają decyzję Lewandowskiego o transferze do FC Barcelony
Czy Robert Lewandowski popełnił błąd, przenosząc się z Bayernu Monachium do Barcelony? Na takie pytanie odpowiedzieli Polacy w sondażu przeprowadzonym przez Instytut Badań Pollster na zlecenie „Super Expressu”. Zdecydowana większość respondentów uważa, że „Lewy” podjął dobrą decyzję.
Zdecydowana większość zapytanych w sondażu respondentów uważa, że Lewandowski dobrze zrobił, odchodząc z Bayernu. W sumie aż 75 proc. odpowiedziało, że „Lewy” nie popełnił błędu (40 proc. – raczej nie popełnił, 35 proc. – zdecydowanie nie popełnił). Przeciwnego zdania było 25 proc. (12 proc. – zdecydowanie popełnił błąd, 13 proc. – raczej popełnił).
FAKT
Dariusz Dziekanowski komentuje powołania Michniewicza
Myślę, że odbyło się to na takiej zasadzie, że wszyscy, którzy w ostatnim roku raz prosto kopnęli piłkę, znaleźli się w tym gronie . Można się zastanawiać, czemu został pominięty Rafał Wolski albo Damian Dąbrowski. Poza nimi trudno jednak kogokolwiek jeszcze wymienić. Powołania dostali również piłkarze, o których formie trudno coś konkretnego powiedzieć.
Nie chciałbym się ekscytować, kto w tej kadrze jest dwudziesty, a kto trzydziesty piąty. Mnie interesuje, kto będzie grał w pierwszej jedenastce, to jest najważniejsze. Tyle że nawet to nie jest w stu procentach do przewidzenia. Nadal nie wiemy na przykład, czy w mundialu zagramy trójką w obronie, czy w innym zestawieniu. Dylematów jest wiele i myślę, że Michniewicz sam jeszcze nie zdecydował. Dla mnie nadal nie mamy reprezentacji.
Kluby Ekstraklasy chcą oszczędzać na prądzie. Mecze w samo południe?
Narzekania na termin mundialu słychać z każdej strony. Ale nie od prezesów ekstraklasowych klubów. Dla nich zimowe mistrzostwa oznaczają ulgę w budżecie. Przy szalejących cenach energii przerwa w rozgrywkach od połowy listopada do ostatniego weekendu stycznia pozwoli sporo zaoszczędzić. – Kluby od listopada musiały być w gotowości, by podgrzewać boiska. Przy obecnej aurze i terminie mundialu można się spodziewać, że nie będzie trzeba tego robić przez dłuższy czas. A to naprawdę spora oszczędność – mówi nam Marcin Stefański, dyrektor operacyjny Ekstraklasy SA.
Oczywiście to nie oznacza, że podgrzewanie płyt będzie można wyłączyć aż do końca stycznia. Kiedy piłkarze wrócą na boiska, murawa musi być w dobrym stanie, więc grzać trzeba, ale rzadziej. A każdy grosz się liczy. Gdy pytaliśmy w klubach, ile więcej będą musiały wydać w tym roku ze względu na wzrost cen, padały odpowiedzi liczone w milionach złotych, od trzech do nawet ośmiu.
Ekstraklasa chce, by od stycznia do końca marca sobotnie mecze, które miały być rozgrywane o 20.00, przenieść na 12.30. Jeśli zgodzi się na to Canal+, mecze wieczorne wrócą dopiero w kwietniu. Co jeśli rzeczywistość przerośnie prognozy? Na razie nikt nie chce tego głośno powiedzieć, ale wtedy zapewne do góry pójdą ceny biletów. Choć kluby zaprzeczają, możliwe, że kryzys odbije się też na kieszeniach kibiców.
Fot. FotoPyk