Piątkowa prasa to solidna dawka wprowadzająca do nowego sezonu Ekstraklasy.
PRZEGLĄD SPORTOWY
W 2014 roku Widzew został skazany za długi i nieprawidłowości w działaniu spółki. Wyrok był surowy: degradacja. Dziś RTS po długiej przerwie wraca na salony.
A była to droga długa i kręta, zakończona zresztą piękną klamrą kompozycyjną. Bo gdy Widzew z hukiem zlatywał z Ekstraklasy w 2014 roku, przegrał 22 maja z Podbeskidziem Bielsko-Biała 0:3. 22 maja 2022 roku Widzew wygrał z Podbeskidziem Bielsko-Biała 2:1 i wrócił do najwyższej klasy rozgrywkowej. Z jednej z lóż awans RTS oglądał Przemysław Klementowski, drugi prezes klubu po 2015 roku, kiedy zaczęła się odbudowa Widzewa po porzuceniu go przez Sylwestra Cacka. To Klementowski wprowadzał RTS w nową erę. Za jego prezesury otwierano nowy stadion. – Kiedy robiłem przelew do urzędu skarbowego z zysku ze sprzedaży karnetów, ręka mi drżała. Trzy razy sprawdziłem, czy wpisałem dobry numer konta, ale trzeba było zapłacić, więc kliknąłem – wspominał.
Po meczu z Podbeskidziem zadowolony patrzył na radość piłkarzy i kibiców przez szybę SkyBoxa. – Spełniło się moje marzenie – powiedział krótko w trakcie kurtuazyjnej rozmowy. Ale tak naprawdę to tylko pierwsza część jego marzenia się ziściła. W drugiej była mowa o oglądaniu Widzewa w europejskich pucharach, a do tego jeszcze kawałek. Ale już znacznie mniejszy niż jeszcze te pięć lat temu, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, a prezes odebrał nas z dworca Łódź Fabrycza i wpakował do czarnego auta z przyciemnianymi szybami, by za chwilę wywieźć poza miasto w kierunku Gutowa, gdzie trenował wtedy zespół prowadzony przez Przemysława Cecherza. Kiedy Klementowski zobaczył nasze zdziwione miny, rzucił tylko żartem: – Panowie, spokojnie, nie każdy łysy to gangster.
I prowadząc, zaczął opowieść o tym, jak to jest stać na czele odradzającego się klubu. – Wszyscy chcą tylko pisać maile. Nikt nie chce rozmawiać, wyobrażacie to sobie? Nie lubię maili. Denerwują mnie, zabijają kontakt. A tu w kółko tylko słyszę: mail, mail, mail – narzekał z uśmiechem płynnie przechodząc do anegdot o piłkarzach, którzy może nie wysyłali maili, ale sprawiali kłopoty innego rodzaju. Na przykład jeden z zawodników urządził w wynajmowanym przez klub mieszkaniu ostrą libację, na którą zaprosił znajomych z drużyny. Panowie bawili się tak dobrze, że wyważyli drzwi. Za zniszczenia trzeba było oczywiście zapłacić i jeszcze świecić oczami przed właścicielami. W momencie zakończenia imprezy skończył się też proceder wynajmowania mieszkań dla zawodników.
Największym zagrożeniem nie jest dziś kadra drużyny z Łazienkowskiej, może być nim brak cierpliwości legijnej społeczności – ocenia były trener warszawskiego zespołu Aleksandar Vuković, który patrzy z boku na ruchy swojego byłego klubu i wbrew ogólnej narracji twierdzi, że jest on mocnym kandydatem do zdobycia mistrzostwa Polski.
IZABELA KOPROWIAK: Naprawdę pan uważa, że Legia jest mocnym kandydatem do zdobycia mistrzostwa Polski?
ALEKSANDAR VUKOVIĆ: W tym momencie może i nie jest to popularne stwierdzenie, ale trzymam się swoich przekonań. Kiedy w przeszłości słyszałem, że Legia na sto procent sięgnie po tytuł, nieraz mówiłem, że jest to przesada, że nie można podchodzić do tego w ten sposób, że jest na to skazana. Teraz, po jednym słabym sezonie, nie chcę popadać w drugą skrajność. Wciąż mówimy o klubie, który w ciągu ostatnich dziesięciu lat siedem razy zdobywał mistrzostwo Polski. Przez ostatni rok wydarzyło się wiele złego, ale pamiętajmy, że było też kilka rzeczy nieosiągalnych ostatnio dla innych drużyn w naszej lidze, czyli kilka meczów na wysokim poziomie w fazie grupowej Ligi Europy. Dlatego odważną tezą jest dziś dla mnie twierdzenie, że Legia nie ma szans na odzyskanie tytułu. I nie mówię, że zespół z Łazienkowskiej na pewno tego dokona, ale że z obecnym potencjałem ludzkim, z 15–18 mocnymi zawodnikami jak na polską ligę, z bardzo dobrym trenerem na ławce, może się liczyć w tej walce. Rywalizuje z przeciwnikami w jego zasięgu, tak samo jak we wcześniejszych latach.
Duży potencjał to bardzo ogólne stwierdzenie. Co konkretnie jest siłą Legii?
Dla mnie wcale to nie jest ogólne stwierdzenie, a bardzo ważna kwestia. Patrzę na tę kadrę i sądzę, że jeden napastnik, którego Legia najprawdopodobniej jeszcze sprowadzi, to jest to, co ją dzieli, by za chwilę być faworytem do wygrania ligi. Ważny jest brak ubytku jakiegokolwiek ważnego zawodnika z ostatniego okresu. Ma ludzi, którzy już zdobywali tytuł, jest nowe otwarcie, nie ma dramaturgii ostatniego sezonu. Największym zagrożeniem nie jest dziś kadra, może być nim brak cierpliwości legijnej społeczności. Jeżeli ta drużyna dostanie czas, wsparcie, stać ją na wiele. Gdyby grała w Bundeslidze, nie miałaby szans na mistrzostwo kraju. Jednak w polskiej Ekstraklasie jak najbardziej jest to realne. Jako trener zawsze wpajałem piłkarzom myślenie, abyśmy się nie wywyższali, ale z drugiej strony nikogo z góry też nie uważali za lepszego od nas.
Nie ma dużych strat poza atakiem, gdzie przede wszystkim będzie brakowało Tomaša Pekharta.
Ale sprowadzono Blaža Kramera, który grał w dobrej drużynie w lidze szwajcarskiej, wydaje się, że nie jest byle jakim zawodnikiem. Myślę, że na Łazienkowską trafi jeszcze jeden napastnik. To, co przeżywałem od grudnia w Legii, nazwałbym wyścigiem górskim. Jechaliśmy wciąż pod wysoką górę, a mimo to wyniki, jakie osiągaliśmy wiosną, dałyby nam miejsce w czubie tabeli, gdyby ta pokazywała tylko rundę rewanżową. Teraz nastąpi nowe otwarcie, Legia rozpocznie ten wyścig z tego samego miejsca, co pozostali, już nie musi się wspinać, na razie to płaska droga. Wierzę, że to pomoże tej drużynie, która została odświeżona. Doszło do niej kilku nowych zawodników. Jedynym znakiem zapytania w Legii jest w tym momencie dla mnie obsada bramki. Wierzę, że będzie dobrze, ale nie mam takiej pewności. Miszta, Tobiasz i Hładun dopiero muszą udowodnić, że są gotowi, aby stać się ważnym punktem tego zespołu. Przed nimi sezon prawdy. Na wszystkich innych pozycjach są piłkarze, wobec których nie mam takich wątpliwości, jest przynajmniej jeden na każdej pozycji, który daje dużą jakość.
Byli trenerzy Artura Rudki przekonują, że to dobry bramkarz i słaby mecz przeciw Quarabagowi go nie załamie.
– Jestem pewien, że się po tym podniesie – mówi nam Serhij Rebrow, były słynny napastnik reprezentacji Ukrainy, który prowadził Artura Rudkę w Dynamie Kijów. – Na koniec sezonu powiecie, że to był dobry bramkarz – dodaje Stephen Constantine, były trener Pafos, gdzie grał, zanim trafił do Lecha.
– Łatwo winić bramkarza, gdy przegrywasz 2:5 w dwumeczu, ale grało dziesięciu innych piłkarzy, co oni robili? Artur przyzna się do błędu. Niektórzy piłkarze obwiniają innych, on nie, weźmie na siebie odpowiedzialność. Potrzebuje czasu na aklimatyzację – mówi Constantine.
– Ważne, co trener zrobi. Jeśli powie, że przegraliśmy przez bramkarza, to mu nie pomoże. Mam jednak nadzieję, że tak nie będzie robił. Ja tego publicznie nie mówię, gdy zawodnik rozumie wsparcie, wtedy jest lepiej – dodaje.
W Zabrzu nie chcieli powtórki z zimy, kiedy Górnik był mało zdecydowany na transferowym targu. Zaczęli dobrze, ale później pojawił się zastój. Na razie klub zakontraktował czterech nowych zawodników – trzech z nich w poprzednim sezonie było rezerwowymi.
Kevin Broll
Górnik latem pożegnał się z Grzegorzem Sandomierskim i szukał nowego bramkarza. Przymierzano się do związanego z tym klubem w przeszłości Tomasza Loski, obecnie piłkarza Bruk-Betu Termaliki, ale zwolennikiem tego transferu nie był Urban. Gdy rozstano się z tym szkoleniowcem, w klubie zajęci byli poszukiwaniem nowego trenera. Temat nowego bramkarza zszedł na dalszy plan. Ostatecznie już po zatrudnieniu Bartoscha Gaula zdecydowano się na innego zawodnika – sprowadzono Kevina Brolla, który poprzedni sezon rozegrał jako bramkarz Dynama Drezno w 2. Bundeslidze.
26-latek urodził się w Mannheim, a jego rodzina pochodzi z Tarnowskich Gór. Broll dobrze mówi po polsku, co miało znaczenie, gdy rozważano jego kandydaturę. Po zgrupowaniu górników w Opalenicy można powiedzieć, że zadomowił się w ekipie z Zabrza, a po sparingach wiadomo, że często go będzie słychać na boisku. W spotkaniu z Worskłą Połtawą przy rzucie wolnym dla rywali zauważył, że Aleksander Paluszek źle się ustawił. Wyszedł z bramki, ustawił go tam, gdzie według niego powinien stać i chwilę później trafił w niego rywal. Wśród atutów tego bramkarza można wymienić grę nogami.
Maciej Stolarczyk nie zamierza grać nudnej piłki w Jagiellonii.
PIOTR WOŁOSIK: Zdiagnozował pan chorobę, która toczy Jagiellonię od kilku sezonów?
MACIEJ STOLARCZYK: Od pewnego czasu piłkarzom nie udaje się wspiąć na wyżyny indywidualnych umiejętności i wspólnego osiągnięcia wyższego celu. Gdy kryzys trwa zbyt długo, w zawodnikach może odezwać się zwątpienie. Ale po pracy, którą wykonali podczas zgrupowania w Opalenicy, z czystym sumieniem mogę przyznać – to są naprawdę dobrzy gracze. Mam na myśli ich podejście do obowiązków. A po takich piłkarzach, jak Jesus i Marc (Imaz oraz Gual – przyp. red.) widać, że mają umiejętności „ponadligowe”.
Według mnie pańskim najważniejszym zadaniem jest zwalczenie zniechęcenia w drużynie, która ostatnie kiepskie sezony kończyła na odległym miejscu, miniony na dwunastym, najgorszym od lat, oraz pokonanie znużenia wśród kibiców. Są wyraźnie zmęczeni stagnacją Jagi.
Wiem, co zastałem. Tego rozczarowania nikt w Białymstoku nie ukrywa – współwłaściciele klubu, pracownicy, kibice z którymi się spotkałem, a także zwykli mieszkańcy. Jagiellonia w nieodległych czasach miała miejsce w czołówce tabeli. Tu wszyscy pamiętają tamte chwile i czekają na ich powrót. Wiem, że to pachnie banałem, ale chcę, byśmy po meczu mogli powiedzieć, że drużyna dała z siebie maksa, że nacieszyliśmy oko ludzi, którzy przyszli nas obejrzeć. Przeciwnik może niekiedy okazać się lepszy, ale niech nie będzie to efektem naszej beznadziejności czy braku zaangażowania. Pracujemy nad tym, by drużyna dołożyła do realizacji celów krótkoterminowych wygrywanie meczu za meczem. A wyznacznikiem naszego postępu niech będzie coraz lepsza frekwencja na trybunach. Jeśli tak się stanie, to znaczy, że zmierzamy we właściwym kierunku. Postaramy się, by ludzie, którzy przyjdą na stadion, chcieli na niego wrócić. Nudnymi spektaklami tego nie osiągniemy. Życzę sobie, byśmy na 90 minut potrafili oderwać ich od codzienności, przenieśli na ten czas w efektowną rzeczywistość. To inny kraj, inna kultura, ale jakiś czas temu urzekła mnie atmosfera w Monachium przy okazji meczu Bayernu. Podkreślam, że przy okazji. Sam mecz – wiadomo, jego klimatu nikomu nie trzeba opisywać, ale te zapchane knajpki wokół stadionu, ta tradycja, kiedy przy piwku i kiełbasce ludzie się nakręcają. A to wcale nie kończy się z gwizdkiem, bo po nim w okołostadionowych miejscach odbywa się omówienie wydarzenia, które zabrało ich w inny wymiar. Tak jak dobry film, sztuka w teatrze. Byłoby fantastycznie, gdyby u nas podobnie stało się z piłką.
Ma pan jakieś wspomnienia związane z Białymstokiem?
Kilka. Pamiętam stadion z jedną trybuną, bo resztę budowano, i kładkę, którą maszerowało się do prowizorycznej szatni w baraku. Następne wspomnienie jest bolesne. Z moją Pogonią Szczecin, w której pełniłem rolę asystenta trenera Dariusza Wdowczyka, przyjechaliśmy na ekstraklasowy mecz. W Białymstoku trafiliśmy na święto – uroczyste otwarcie nowiutkiego stadionu. Komplet, przeszło 20 tysięcy kibiców. Napędzona Jagiellonia rozniosła nas 5:0. To wspomnienie teraz do mnie wróciło, a świadczy o tym, że w tym mieście jest ogromny potencjał. Mam nadzieję, że tylko chwilowo był uśpiony, a nam uda się go obudzić.
Chwila z… Izą Koprowiak. Tym razem przepytana została autorka wywiadów z piłkarzami i trenerami.
Zdarza ci się słyszeć coś, co sama uznajesz za zbyt mocne i nawet tego nie spisujesz, żeby nie zaszkodzić rozmówcy?
Jeśli ktoś mówi „powiem tylko tobie”, to po prostu nie spisuję. Ale czasem w trakcie rozmowy okazuje się, że to nie jest tylko dla mnie. Wtedy autoryzacja jest dla mnie pomocą, bo czasem gubię się w tym, co mogę a czego nie mogę.
Tę rozmowę będziesz autoryzować i dużo wytniesz?
(10 sekund milczenia). Widzisz, dziwnie być po drugiej stronie. Kiedyś już się w tej roli znalazłam i miałam poczucie, że sens został uchwycony, ale moje wypowiedzi nie są napisane moim tonem, że są zabarwione emocjami autora. Ja to rozumiem, bo gazeta nie jest z gumy. Kiedy odpowiadam ci na pytanie w 3000 znaków i musisz zrobić z tego 500, może to brzmieć, jakbym odpowiadała bardzo wprost, a to nie w moim stylu, bo dla mnie świat nie jest czarno-biały. Wiem jednak, że to jest bardzo trudne, by spisując czyjeś odpowiedzi, oddać w tym tego człowieka, a nie siebie. Znalezienie się po drugiej stronie mocno mi to uświadomiło, cenna lekcja.
Nie to, co tobie wydaje się ważne w tym, co powiedział, tylko to, co on za takie uważa.
Tak. I czasem niestety to musi być dłuższe, nie jest chwytliwą „klikaczką”, ale jeśli to skrócisz, to już nie będzie ten człowiek. Wiem, że czasem, kiedy zaczynam mówić na jakiś temat, trudno wyklarować z tego sprecyzowaną myśl.
Autoryzacja jest kontrowersyjna, ale dla mnie jest zabezpieczeniem, że dobrze oddałam to, co ktoś chciał przekazać, a z drugiej strony ktoś bierze odpowiedzialność za to, co powiedział. I już nie będzie mógł do mnie zadzwonić i wyprzeć się swoich słów, jak kiedyś Radek Mynař, który powiedział mi, że obronę mają mocną, ale z ofensywą jest problem, a przed drużyną zaparł się, że to zmyśliłam. Zadzwonił, mówiąc: „Odp… się od Polonii, nikt więcej z tobą nie porozmawia”.
Byłam nowym, zagubionym dzieciakiem w środowisku, w dodatku jako kobieta nieprzyzwyczajona do tego, żeby mężczyzna tak do mnie mówił. Mam przeprosić? Ale za co przepraszać? To był egzamin, którego nie potrafiłam zdać. Wiedziałam tylko, że nie mogę pokazać słabości. Tamta sytuacja nauczyła mnie zakładania maski w tej pracy, a dziś myślę inaczej. Bo dlaczego nie mogę być słaba? Powiedziałabym dziś: słuchaj, to co robisz, jest dla mnie bardzo przykre i mnie to boli. Co by się stało, gdybym zareagowała prawdą? Potem kilka miesięcy chodziłam na Polonię i nikt ze mną nie rozmawiał. Było mi tak cholernie ciężko i przykro, ale nie mogłam tego pokazać, tak czułam, przecież byłam w pracy.
Szłam, udawałam pewną siebie, że po mnie to spływa, wracałam do domu i płakałam, dzień w dzień wyłam. Nie sądzę, żeby to było dobre. Piłkarze zakładają maski, a ja mam wrażenie, że wszyscy je zakładamy. Po spotkaniu autorskim rozmawiałam z bliską osobą i mówiłam o tym, jak bardzo się stresowałam. Usłyszałam, że kompletnie nie było tego po mnie widać, że byłam tak pewna siebie. A ja czułam się małą, roztrzęsioną dziewczynką, która najchętniej by stamtąd uciekła.
Ja uważam, że było to bardzo widać. Że byłaś wycofana, jak nie ty, że w fotelu siedziałaś tak głęboko, z głową bardzo z tyłu, żeby być trochę dalej od tych wszystkich ludzi.
Tylko że my się bardzo długo znamy, a jeśli ktoś nie zna mnie jeszcze od tej strony, to widzi, że biorę mikrofon, wiem co powiedzieć, wychodzę, witam się. A to w ogóle nie jest prawda! Nie w tym sensie, że udaję i nie chcę się z ludźmi witać, ale cholernie się tego boję. Tylko że dzięki tej świadomości, co sama czuję w środku głęboko, mam poczucie, że kiedy naprzeciwko mnie siedzi pewna siebie osoba, to głęboko jest co innego schowane. Odczuwam, co tam w człowieku jest i mam ochotę się do tego dokopać. Do tych miękkich bebechów.
Przez lata Roberto Alves był zawodnikiem słynnego szwajcarskiego klubu, ale, jak przekonują tamtejsi dziennikarze, odszedł z niego, bo gdy został dość wcześnie zdjęty z boiska z powodu złej gry, wściekły rzucił koszulką, co nie spodobało się trenerowi. W ubiegłym sezonie był w najlepszej formie w życiu. Wiele osób jest zaskoczonych, że taki zawodnik trafił do Radomiaka. Szwajcar na pewno ma umiejętności, by zostać gwiazdą Ekstraklasy.
(…) Do klubu z Zürichu trafił jako nastolatek. Zaproszono go na testy, które miały składać się z trzech etapów ale już w pierwszych dniach zachwycił trenerów. „Podoba nam się, jak grasz. Bierzemy cię, nie potrzebujemy kolejnych sprawdzianów” – usłyszał. Od początku ustawiano go jako ofensywnego środkowego pomocnika albo na skrzydle. To dwie pozycje, na których, w zależności od potrzeby i taktyki na mecz, ma teraz grać w Radomiaku. – Miałem dwóch idoli. Pierwszym był Cristiano Ronaldo, u którego ceniłem przede wszystkim niezwykłą mentalność. Drugi to Ricardo Quaresma. Niesamowicie imponowało mi to, z jakim luzem gra w piłkę i co potrafi wykonać na boisku: te zagrania zewnętrzną częścią stopy, czy popularna „rabona”, czyli dośrodkowania albo strzały krzyżakiem. Dla Quaresmy futbol to była rozrywka. Ja też uważam, że my, piłkarze, powinniśmy bawić kibiców, ale czasami trenerzy denerwowali się, gdy pozwalałem sobie na zbyt wiele – tłumaczy Alves.
W Grasshopper występował do sezonu 2019/2020, choć był też w tym czasie wypożyczany do FC Wil i Winterthuru. Piłkarzem pierwszego składu stał się, gdy klub z Zürichu występował na drugim szczeblu rozgrywek. Zdaniem szwajcarskich dziennikarzy, na jego przyszłe losy mocno wpłynęło zdarzenie z 23 sierpnia 2019 roku. Grassopper grał u siebie z Winterthurem, mecz zakończył się remisem 2:2. Trener gospodarzy, Uli Forte, już w 37. minucie zdjął Alvesa z boiska. Nie chodziło o kontuzję, tylko o grę, z której szkoleniowiec nie był zadowolony. Roberto miał wtedy z wściekłości rzucić koszulką, co sprawiło, że niedługo później przeniósł się właśnie do Winterthuru, ale tym razem na zasadzie transferu definitywnego. – Zgadza się, podobne zdarzenie miało miejsce, ale według mnie nie było przyczyną mojego odejścia, tym bardziej, że po meczu wyjaśniliśmy sobie wtedy wszystko z trenerem. Odszedłem, bo byłem młody i potrzebowałem więcej regularnej gry – mówi dziś o tej sytuacji pomocnik Radomiaka.
Do soboty ma się wyjaśnić przyszłość Roberta Lewandowskiego. Czasu jest coraz mniej, a znaków zapytania bardzo dużo.
W Bayernie chcą mieć jasną sytuację i nie za bardzo wyobrażają sobie zaprezentowanie drużyny z Lewym w składzie po to, żeby dzień czy dwa później miał ją jednak opuścić. Niemcy są zorganizowani i jeśli prezentują zespół na kolejne rozgrywki, to taki, jaki do nich przystąpi. Oczywiście możliwe są jeszcze jakieś roszady w składzie, ale będą dotyczyły zawodników drugiego szeregu, a nie gwiazd. Te mają się pokazać w sobotę, w nowych strojach, które kibice będą mogli też od razu kupić.
Czy w tym gronie będzie Lewandowski? Na to pytanie nie ma na razie odpowiedzi. Nasz napastnik co mógł zrobić w sprawie odejścia, to zrobił, a teraz może tylko czekać. Przede wszystkim na sensowną ofertę Barcelony. Ta Barcelona, która tak bardzo ponoć pragnie naszego napastnika, robi wiele, żeby kibice odnieśli jednak inne wrażenie. Bo zamiast wyłożyć konkretne pieniądze, w Katalonii na razie tylko mówią, jak bardzo im zależy na Polaku, ale nie idą za tym czyny.
Bo jak zrozumieć pierwszą propozycję złożoną Bayernowi i wynoszącą raptem 30 mln euro? To nie są poważne pieniądze za Lewego. W stolicy Bawarii słusznie uznali, że taka oferta to kiepski żart i nawet nie odpisali na maila. I nie ma się co dziwić, bo za 30 mln euro kupuje się piłkarzy kilka razy gorszych. A tu chodzi o jednego z najlepszych zawodników świata!
Tak do końca trudno zrozumieć, co kombinują Katalończycy. Jeśli rzeczywiście chcieliby Polaka tak bardzo, jak deklarują, to już dawno złożyliby satysfakcjonującą ofertę, a nie podbijali propozycję o kilka mln euro i dokładali bonusy, które są jak los na loterii. I w Bayernie cierpliwie czekają na sensowną propozycję. Bo nie ulega wątpliwości, że wszystkich męczy już obecna sytuacja. W tym serialu aktorzy czerpią coraz mniej przyjemności z występowania, ale nie mają innego wyjścia. Do czasu, aż nastąpi ostateczna decyzja.
Ciągłość to odpowiednie słowo, żeby opisać sposób, w jaki kluby Serie A dokonały wyboru trenerów na nowy sezon.
Nie ma żadnych wątpliwości – piętnaście z dwudziestu drużyn zaliczających się do włoskiej ekstraklasy zatwierdziło ponownie tego samego szkoleniowca. Tak zachowało się aż dziewięć z dziesięciu najlepszych zespołów poprzednich rozgrywek: wśród nich tylko Hellas Verona zatrudnił nową osobę na to stanowisko.
Rok temu sytuacja była zupełnie inna, ponieważ tylko Milan oraz Atalanta nie zmieniły „szefa”. Można więc powiedzieć, że ekipy z czołówki calcio rozpoczęły przygotowania do nowych rozgrywek, kontynuując pracę (w większości przypadków) zaczętą przed rokiem. I ta specyficzna sytuacja często owocuje dobrymi wynikami.
Milan, mistrz Włoch, polega ponownie na Stefano Piolim, pracującym w klubie od listopada 2019 roku. W zdobyciu scudetto odegrał kluczową rolę. Nie było sensu go zmieniać. Inter będzie nadal prowadzony przez Simona Inzaghiego, wybranego na to stanowisko latem 2021 roku. Dzięki trenerowi Nerazzurri osiągnęli sukces w Pucharze Włoch i walczyli z Milanem o scudetto do końca sezonu.
SPORT
Sprawa jest poważna, a prace zaawansowane. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, czwarta trybuna na stadionie w Zabrzu zostanie
otwarta na początku 2025 roku.
Oczywiście najpierw trzeba będzie zburzyć historyczną trybunę zachodnią, pozostałość po starym stadionie. Zgoda na to pojawiła się na początku tego roku. Zanim jednak na teren wjadą buldożery i koparki, trzeba będzie przenieść stanowiska telewizyjne, które tymczasowo będą znajdować się na nowej trybunie wschodniej. – Od tego musimy zacząć, bo stanowiska kamer i kabina komentatorska znajdują się na starej trybunie. W kolejnym kroku tę trybunę zachodnią będziemy burzyć – podkreśla Dębicki.
Istnieje już także konkretny zamysł, jak ma wyglądać brakujący element Areny Zabrze. Na poziomie 0 znajdą się szatnie, zaplecze meczowe i muzeum sportu zabrzańskiego. Na poziomie 1 będzie klub biznesowy i bistro czynne nie tylko w czasie spotkań. Na poziomie 2 będą loże i biura, a na poziomie 3 znajdą się pomieszczenia i stanowiska dla dziennikarzy. Jaka będzie pojemność trybuny? – Wyniesie ok. 8 tysięcy, a dokładnie zostanie to określone po sporządzeniu przez wykonawcę projektu warsztatowego, gdzie znajdzie się rozmieszczenie krzesełek – zdradza prezes stadionowej spółki, co oznacza, że ogólna pojemność obiektu przekroczy 32 tysiące.
Fajna liga niezadowolonych ludzi. Komentarz Macieja Grygierczyka przed startem I ligi.
Nawet 50 dni nie minęło od zakończenia poprzedniego sezonu, ukoronowanego pasjonującym finałem baraży między Koroną i Chrobrym, a już zaczynamy następny. Mniej więcej rok temu w tym samym miejscu porównywaliśmy Fortuna 1. Ligę do 2. Bundesligi – też pełną uznanych firm, klubów z bogatą historią. A teraz? Teraz to dopiero! Sam fakt, że na zapleczu ekstraklasy zagrają dwa z czterech najbardziej utytułowanych polskich klubów – Ruch wrócił tu od dołu, a Wisła od góry – mówi sam za siebie. Postronny obserwator powie, że przed nami arcyciekawy sezon. Uczestnik doda, że bardzo trudny. My przepowiemy, że będzie to bardzo fajna liga… niezadowolonych ludzi. Spójrzmy na kluby: wiele z nich z tradycjami, ambicjami, pieniędzmi, infrastrukturą. Nowoczesne stadiony stoją w Łodzi, Bielsku-Białej, Krakowie, Gdyni czy Tychach, budują się w Nowym Sączu, Sosnowcu i Katowicach. Nie dla każdej I-ligowej firmy wystarczy miejsca w czołówce, w magicznej szóstce.
Nie uszczęśliwi się wszystkich, nie uszczęśliwi się nawet większości. Dlatego – znów odwołamy się do porównania z Bundesligą – chyba powoli taka będzie rola PZPN, Ekstraklasy SA czy Pierwszej Ligi Piłkarskiej, by z dwóch najwyższych szczebli w Polsce uczynić docelowo wspólny produkt; tak, jak ma to miejsce za naszą zachodnią granicą, gdzie choćby prawa telewizyjne sprzedaje się wspólnie. Różnica w medialności uczestników elity a jej zaplecza nieco się zaciera, a przepaść finansowa pozostaje i będzie to kłuć w oczy coraz bardziej.
FAKT
Startuje Ekstraklasa.
Poprzedni sezon rozbudził nadzieję. Rywalizacja o mistrzostwo Polski była pasjonująca. Wyścig Lecha z Rakowem i Pogonią oglądało się bardzo dobrze i pozostaje mieć nadzieję, że do tej trójki dołączą kolejni chętni na medale. Konkurencja rozwija, a akurat to jest nam bardzo potrzebne, co boleśnie pokazały mecze Kolejorza z Karabachem. Rozgrywki na najwyższym szczeblu w Polsce wyglądają dobrze, aż do momentu, gdy wyjdziemy poza własne podwórko.
Skoro na nie wracamy, pojawia się szereg pytań. Przede wszystkim: kto zostanie mistrzem? W pierwszym szeregu kandydatów dumnie stoją Lech, Raków i Pogoń i to raczej między nimi rozstrzygnie się walka o złoto. – Walczymy o mistrzostwo – mówią bez ogródek w Częstochowie i nie są to zapowiedzi bez pokrycia. Raków jest chyba najlepiej prowadzonym polskim klubem, więc nic dziwnego, że apetyty są ogromne. Ze Szczecina dobiegają dokładnie takie same głosy, a Kamil Grosicki (34 l.) deklaruje wprost: – Chcę tu zrobić coś historycznego – mając na myśli pierwszy złoty medal mistrzostw Polski dla Portowców.
SUPER EXPRESS
Przedsezonowa rozmowa z Sebastianem Milą.
„Super Express”: – Lech nie podbił Ligi Mistrzów, a czy będzie w tym sezonie rządził w lidze?
Sebastian Mila: – Europa znów okazała się za mocna dla mistrza Polski. Jednak o nasze podwórko w przypadku Lecha jestem spokojny. Wydaje się, że to wciąż najmocniejszy zespół w ekstraklasie i główny kandydat do tytułu. W mojej opinii w lidze nie zdejmie nogi z gazu. W poprzednim sezonie Kolejorz zasłużenie sięgnął po mistrzostwo. Nie było ono przypadkowe. Dlatego stawiam na Lecha.
– Kto może przeszkodzić Kolejorzowi?
– Od razu nasuwa się, że będzie to Raków, który się nie osłabił. Poza tym przecież to właśnie częstochowianie najmocniej w poprzednich rozgrywkach naciskali na Lecha. Dwa wicemistrzostwa z rzędu oraz triumfy w Pucharze Polski pokazują, że jest tam stabilizacja. Nie można zapominać też o Pogoni. Podobał mi się styl tego zespołu, który potrafił dominować, dobrze oglądało się Portowców.
Ivi Lopez chce mistrzostwa z Rakowem.
„Super Express”: – Jakie wyzwania postawił pan przed sobą?
Ivi Lopez: – Moje najważniejsze marzenie się nie zmieniło. Chcę zostać mistrzem Polski. Ostatnio się to nie udało, choć byliśmy bardzo blisko, aby tego dokonać. Posmakowałem innych nagród, ale najbardziej w tej kolekcji brakuje mi tytułu.
– Raków dwa razy zajmował drugie miejsce. Teraz czas na złoto?
– Mamy argumenty, potencjał i dobrą drużynę, która udowodniła, że stać ją na walkę z faworytami. Nie odstawaliśmy od nich. Nabraliśmy doświadczenia. Nic się u nas nie zmieniło. Są ten sam trener i drużyna. Wierzę, że w tym sezonie Raków znów się rozpędzi. Cały czas jest głodny ima apetyt na kolejne sukcesy.
Fot. FotoPyK