Sobotnia prasa to Superpuchar Polski i tematy ligowe.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Tradycyjnie tydzień przed startem ekstraklasy, mistrz zmierzy się ze zdobywcą Pucharu Polski w meczu o Superpuchar. Lech po raz siódmy czy Raków po raz drugi? Pomiędzy oboma klubami iskrzy od poprzedniego sezonu i tym razem atmosfera również jest gęsta.
Sezon 2022/2023 jeszcze się nie rozpoczął, a oba kluby znów, delikatnie mówiąc nie pałają do siebie miłością. Tym razem kością niezgody jest termin meczu o Superpuchar, który wybitnie nie pasuje poznaniakom z powodu walki w 1. rundzie elim. Ligi Mistrzów z Karabachem Agdam. Lech chciał mecz przełożyć, Raków nie chciał o tym nawet słyszeć: – Takie tematy są niepoważne. Ten mecz zamyka tak naprawdę tamten sezon i rozgrywanie go później, pewnie w środku tygodnia byłoby deprecjonowaniem tych rozgrywek, a także całej naszej ligi – stanowczo odpowiada trener Marek Papszun.
Dla Lecha najważniejsze w tym momencie jest wyeliminowanie Azerów, dlatego trener John van den Brom zapowiada występ w mocno zmienionym składzie. – W meczu z Rakowem na pewno wystąpi zupełnie inna drużyna – rozwiał wątpliwości po wygranym 1:0 starciu z Azerami. Co na to charyzmatyczny opiekun częstochowian? – Oczywiście, że zagramy najmocniejszym składem, to jest mecz o trofeum. Słyszałem, że trener Lecha mówił, że ma dwie wyrównane jedenastki, więc nie powinien mieć problemów, żeby w tej sytuacji również wystawić najmocniejszą. My nie mamy dwóch równorzędnych jedenastek, ale mamy stabilny skład. Drużyna jest zgrana i głodna gry o kolejne cele – odpowiada Papszun z nutą złośliwości.
Paweł Wszołek o swoim niepowodzeniu w Unionie Berlin.
Wrócił do Berlina na krótko – przebywał z Unionem tylko osiem dni. Rozpoczęło się od intensywnych testów, treningów, trzeciego dnia doszło do jego rozmowy z trenerem Ursem Fischerem. To był kluczowy moment.
– Dowiedziałem się, że Union wciąż będzie grał ustawieniem 1-5-3-2, bez wahadłowych, bez skrzydłowych. Kiedy o tym usłyszałem, powiedziałem szczerze, że nie chcę znów przeżywać tego, co przed rokiem, że jeśli ponownie nie dostanę szansy, na którą uważam, że zapracowałem, to chcę zmienić klub na taki, gdzie będę grał. Trener to przyjął, powiedział, że mnie rozumie – relacjonuje swój powrót do Berlina Wszołek.
Nie ukrywa, że przeżył tę historię dość mocno, że ostatnie tygodnie były dla niego trudne – Z jednej strony to dla mnie osobista porażka, ale z drugiej wiem, że zrobiłem wszystko co mogłem, by tę szanse otrzymać – stwierdza i po chwili dodaje: – Nie będę rozpamiętywał Unionu. Nie dostałem tam szansy, trudno, choć naprawdę uważam, że mogłem im sporo dać.
Nowy obrońca Korony Kielce Saša Balić opowiada, jak został oszukany w Rumunii, dlaczego odszedł z Zagłębia Lubin i jakie ma plany na zakończenie kariery.
JAROSŁAW KOLIŃSKI: Jak długo zna pan dyrektora sportowego Korony Kielce Pawła Golańskiego?
SAŠA BALIĆ (obrońca Korony): Poznaliśmy się latem 2015 roku w rumuńskim klubie Targu Mures. Sprowadził nas trener Dan Petrescu: jego na prawą, mnie na lewą obronę. Po pierwszym meczu sezonu poszliśmy na piwko i tak się zaczęła nasza znajomość. Pawła mogę nazwać swoim przyjacielem. Nasze żony świetnie się dogadują, a dzieci wspólnie bawią.
Czyli o miejsce w składzie Korony może być pan spokojny.
Oczywiście że nie. O to muszę powalczyć na boisku. Faktem jest jednak, że Paweł od dawna chciał mnie sprowadzić do Korony. Dzwonił do Zagłębia Lubin w mojej sprawie już rok temu. Dzwonił potem jeszcze w grudniu, następnie w lutym. Ostatecznie zostałem w Zagłębiu, ale po ostatnim sezonie zdecydowałem się przyjąć ofertę z Kielc. I to mimo że miałem dwa razy lepszą finansowo propozycję z Iranu. Skoro dałem słowo, nie mogłem go złamać. Chcę w ten sposób spłacić dług wobec Pawła za wszystko, co dla mnie zrobił. Przez pewien czas był moim agentem. Tak bardzo sobie ufaliśmy, że oficjalnie nie mieliśmy podpisanej żadnej umowy o współpracę. Nigdy się nie zawiodłem. To dzięki Pawłowi trafiłem do Zagłębia Lubin, gdzie przeżyłem najlepszy czas w karierze.
Za to najgorszy obaj przeżyliście w Targu Mures.
Jak wspomniałem, namówił nas Petrescu. Jego zatrudnienie w klubie z perspektywy czasu uważam za ruch czysto marketingowy, mający na celu nakłonienie piłkarzy do podpisania kontraktów. Jego magia działała. Jak dzwoni do ciebie taka postać, nie odmawiasz. Ja też nie odmówiłem. Dali mi bardzo dobrą umowę i wykupili bilet lotniczy do Austrii, gdzie zespół przebywał na zgrupowaniu. W drodze na lotnisko zadzwonił do mnie mój przyjaciel Stefan Nikolić i powiedział, żebym za żadne skarby tam nie szedł, bo klub nie ma pieniędzy. Na najbliższym rondzie zawróciłem więc i pojechałem do domu.
Wieczorem odebrałem telefon od dyrektora sportowego, pytał, gdzie jestem. Odpowiedziałem, że nigdzie nie lecę, bo Targu nie ma pieniędzy. Zapewniał, że to nieprawda, a że brzmiał przekonująco, ostatecznie podpisałem kontrakt. Niestety, popełniłem ogromny błąd. W sumie otrzymałem może dwie pensje. Po latach wygrałem nawet z nimi sprawę w FIFA, ale reszty wypłaty i tak nie odzyskałem, bo klub ogłosił bankructwo.
Z Jerzym Brzęczkiem znają się jak łyse konie. Kiedyś razem ratowali Raków, teraz wspólnie próbują przywrócić dawny blask „Białej Gwieździe”. – Kraków zasługuje na wielką Wisłę – mówi Krzysztof Kołaczyk, były prezes Rakowa, a obecnie dyrektor akademii Wisły.
Minęło trochę czasu od zakończenia poprzedniego sezonu, za chwilę rozpocznie się nowy. Gdzie z perspektywy czasu widzi pan największe błędy, które zadecydowały o spadku Wisły?
Nie do końca jest to pytanie do mnie, bo ja przede wszystkim zajmuję się akademią. Moim zdaniem był to jakiś ciąg wydarzeń, nie tylko z ostatniego sezonu. Trzeba podkreślić, że bardzo dużo pracy zostało wykonanej w Wiśle pod wieloma aspektami. Ta część sportowa wiosną nam nie wyszła, nad czym bardzo ubolewamy. Zbiegło się naprawdę wiele nieszczęśliwych wydarzeń, bo moim zdaniem Wisła na wiosnę naprawdę grała momentami dobrą piłkę, brakowało jednak skuteczności i charakteru w kluczowych momentach. Staramy się trzymać głowy wysoko w górze i pozytywnie patrzeć w przyszłość.
Powszechnie wiadomo, że jest pan przyjacielem z Jerzym Brzęczkiem. Jak on zniósł ten spadek? Bo dla byłego trenera kadry na pewno był to cios.
To Jurek musiałby na to sam odpowiedzieć. Ja mogę się tylko domyślać, że musiało to w nim mocno siedzieć, bo wszyscy to ciężko znieśliśmy. Do ostatniego momentu nie dopuszczaliśmy myśli, że może się to wydarzyć, ale gdzieś w tyle głowy taka obawa jednak była. Jak znam Jurka, to podejrzewam, że już na drugi dzień miał milion myśli w głowie jak się po tym podnieść, zmotywować zawodników. On nawet w najtrudniejszej sytuacji nie pozwoliłby sobie na to, żeby spuścić głowę, od razu szuka rozwiązań co zrobić, aby jak najszybciej wrócić na dobre tory.
Czołowe kluby Premier League błyskawicznie ruszyły na zakupy, a transferowych hitów nie brakuje. Gwiazdą kolejnego z nich będzie Raheem Sterling.
Scenariusza poprzedniego sezonu Premier League nie sposób było przewidzieć. W końcu jeszcze w ostatniej kolejce rozgrywek toczyła się walka o utrzymanie i grę w europejskich pucharach. Co więcej, kolejne starcie Manchesteru City z Liverpoolem o mistrzostwo Anglii trwało się aż do ostatnich minut sezonu. Oba zespoły udowodniły, że odjechały reszcie stawki, a już na początku okna transferowego dokonały solidnych wzmocnień. Na transfer Erlinga Haalanda, The Reds odpowiedzieli zakontraktowaniem Darwina Nuneza, który ma sprawić, że kibice na Anfield szybo zapomną o odejściu Sadio Mane. Do tego dochodzi jeszcze transfer Kalvina Phillipsa do zespołu mistrzów Anglii. Na rynku nie próżnują też inne czołowe kluby.
Do tej pory najwięcej działo się w Tottenhamie. Antonio Conte świetnie rozpoczął pracę ze Spurs, a gdy jego drużyna wywalczyła miejsce gwarantujące grę w Lidze Mistrzów, Włoch otrzymał od władz klubu zapewnienie, że otrzyma środki na przeprowadzenie niezbędnych wzmocnień. 52-latek musiał wyjść z założenia, że chce dysponować dwiema równie mocnymi jedenastkami i na ten moment do klubu z północnego Londynu za darmo trafili już Ivan Perišić i Fraser Forster, a do tego wydano niemal 100 milionów euro na Yvesa Bissoumę i Richarlisona. Potwierdzony został też już transfer Clementa Lengleta i nic nie wskazuje na to, że to koniec.
SPORT
Rozmowa z Fabianem Piaseckim, nowym napastnikiem Rakowa.
Za panem dość trudny sezon. Patrząc z jednej strony świetna runda w Stali, ale później pojawiły się problemy w Śląsku. Skąd one wynikały?
– Trudno powiedzieć. Myślę, że brak zaufania do mnie i moich umiejętności. W Stali byłem w dobrej formie. Gdy wróciłem do Śląska, to jako cały zespół wyglądaliśmy słabo w pierwszych meczach. Przegrywaliśmy je, ja wówczas dostawałem szanse. Nie „zatrybiło” to tak, jak powinno. Cały zespół był pod formą. To później się za nami ciągnęło aż do końca sezonu.
Takie falowanie i spadanie. Kiedy trafiał pan do Rakowa, to przeczytałem w sieci komentarze kibiców Śląska, że jest pan dużym wzmocnieniem… dla wrocławian. Nie czuł się pan z tym źle, że fani w ten sposób oceniali pana grę?
– Szczerze, to nie ruszają mnie takie komentarze. Nie czytam takich rzeczy. Są na świecie ludzie, którzy chcą wyładować swoje negatywne emocje. Jeśli im to pomaga to, okej – ich wybór. Mnie to nie rusza. Wiem na co mnie stać. Chcę to pokazywać na boisku i, mówiąc kolokwialnie, zamknąć buzie tym wszystkim osobom, które piszą takie rzeczy.
O pana przenosinach było głośno już pół roku temu, jednak ostatecznie do transakcji nie doszło. Dlaczego?
– Powodów było kilka. Stal miała opcję wykupu. Nie pamiętam dokładnie kwoty. Pewne było tylko to, że nie była w stanie jej zapłacić. Wówczas do gry wszedł Raków. Ustalenia ze Śląskiem były takie, że jeżeli przyjdzie inny klub i wyłoży tyle samo, co Stal miała zapisane w umowie, to przystaną na tę ofertę. Raków taką złożył. Jak się okazało później, Śląsk chciał, jak się nie mylę, dwa razy więcej niż było pierwotnie ustalone. Wtedy Raków się wycofał i myślę, że dobrze zrobił. Teraz byłem do wyciągnięcia, myślę, że za mniejszą kwotę niż wtedy. Uważam, że każda ze stron jest zadowolona. Trafiłem do zespołu, który gra o najwyższe cele, w którym mogę się rozwijać i stać się jeszcze lepszym zawodnikiem.
Maciej Sadlok o swoim powrocie do Ruchu Chorzów i ośmiu sezonach spędzonych w Wiśle Kraków.
„Do końca życia się z tym nie pogodzę” – tak powiedział pan o spadku Wisły. Minęło 1,5 miesiąca. Rany choć trochę się zabliźniły?
– Myślę, że to już zawsze będzie dla mnie temat ciężki do przetrawienia. Spaść z ekstraklasy – to nic fajnego, a co dopiero z takim klubem jak Wisła… Wierzyłem do samego końca, że nam się uda, a na zakończenie 8-letniej przygody w Krakowie przytrafiło się coś takiego. Po tylu sezonach, tylu trudnych okresach, które w Wiśle przeżyłem, na koniec przyszło spaść. To boli mnie najbardziej – że odchodzę w momencie degradacji i mimo chęci naprawienia tego, nie dostałem już na to szansy. Takie były jednak decyzje trenera (Jerzego Brzęczka – dop. red.) i ja to szanuję.
Czyli zadeklarował pan wolę przedłużenia kontraktu z Wisłą?
– Wyraziłem swoją opinię na ten temat. Powiedziałem, że skoro byłem częścią drużyny, która spadła, to chcę naprawić to, co wspólnie spieprzyliśmy. Byłem gotów wypić to piwo, którego nawarzyliśmy. Trener zadecydował inaczej. Respektuję to.
W Chorzowie też będzie na panu spoczywać duża odpowiedzialność. Każdy wiele będzie sobie obiecywał po powrocie Sadloka?
– Zdaję sobie z tego sprawę, przychodząc tu. Na moje doświadczenie wszyscy będą liczyć. Po to klub ściągnął mnie, bym pomógł drużynie w nowym sezonie. Trudnym sezonie. Ruch jest po dwóch awansach i trzeba mieć świadomość, że nie będzie już łatwo o seryjne zwycięstwa. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by było dobrze. Pierwszy krok jest taki, by się wyleczyć, być w 100 procentach gotowym do grania. Nie mogę się już tego doczekać. Bardzo żałuję tej kontuzji. Chcę jak najszybciej znaleźć się w pełni zdrowia, by na boisku brać odpowiedzialność za to, co dzieje się z Ruchem.
SUPER EXPRESS
Kamil Grosicki o nowym kontrakcie.
„Super Express”: – To chyba nie przypadek, że przedłużenie kontraktu ogłoszono w dniu ważnego meczu…
Kamil Grosicki: – Fajnie, że doszło do tego w dniu, gdy zaczynaliśmy przygodę w pucharach. Rozmowy z prezesami zacząłem dwa miesiące temu. Po ostatnim meczu sezonu ligowego przekazałem, że chcę zostać w Pogoni na dłużej, a oni przedstawili wstępnie swoje stanowisko. Po wakacjach i moim powrocie z kadry spotkaliśmy się i negocjacje były krótkie. Dogadaliśmy się tak samo szybko jak rok temu, gdy wracałem do Pogoni.
– Ale przed kilkoma tygodniami pojawiły się informacje, że masz propozycje z zagranicy. Brałeś to pod uwagę? I skąd były te propozycje?
– Było zainteresowanie klubów z zagranicy, m.in. z MLS, ale nie było żadnej oferty. Pojawiały się różne doniesienia, bo taki jest świat mediów. Spodziewałem się, że po udanym ostatnim sezonie może być zamieszanie wokół mnie, jak bywało w przeszłości. Dlatego od razu po ostatnim meczu z Termaliką powiedziałem szefom Pogoni, że chciałbym tu zostać. Chciałem uciąć wszelkie spekulacje, żeby nie myśleć, co będzie się działo ze mną w przyszłości. Chcę cieszyć się grą w piłkę, nie myśleć o niczym innym, tylko pomagać drużynie realizować cele. A do tego prezes Mroczek obiecał, że jeśli będę grał jak w poprzednim sezonie albo lepiej, to będziemy jeszcze co rok siadali do rozmów i przedłużali kontrakt (śmiech).
Fot. Newspix