W piątkowej prasie dużo tematów reprezentacyjnych, mało ligowych.
PRZEGLĄD SPORTOWY
W każdym meczu kadry pod wodzą Czesława Michniewicza kluczowe role odegrali zmiennicy.
Patrząc na grę kadry za jego kadencji, moc rzeczywiście płynie z ławki. W towarzyskim meczu w Szkocji Wyspiarze zagrali bardzo serio i twardo. Nie minęło pół godziny, a boisko musiał opuścić kontuzjowany Arkadiusz Milik. Zastąpił go Krzysztof Piątek i dosłownie w ostatniej akcji meczu napastnik Fiorentiny został sfaulowany w polu karnym. Po chwili sam wykonał „jedenastkę” – nie pomylił się i zmiennik uratował remis.
Pięć dni później Michniewicz trochę zaskoczył, sadzając na ławce Grzegorza Krychowiaka w arcyważnym finale barażu o awans do MŚ ze Szwecją. Defensywny pomocnik, wcześniej przez lata nieschodzący z boiska filar zespołu u kilku poprzednich selekcjonerów, nie do końca był gotowy do gry od początku. Miał zaległości wynikające z tego, że po agresji Rosji na Ukrainę, odszedł z Krasnodaru i dopiero kilka dni przed początkiem marcowego zgrupowania zadebiutował w AEK Ateny.
Decyzję selekcjonera przyjął jak należy, ze zrozumieniem, bo wiedział, że pojawi się na murawie. I tak było – w przerwie zmienił Jacka Góralskiego i po niespełna dziesięciu minutach wyprzedził w polu karnym Jespera Karlströma, który sfaulował 31-letniego Polaka. Robert Lewandowski pewnie wykonał „jedenastkę”, Polska prowadziła 1:0 i już nie dała sobie wydrzeć kwalifikacji do mundialu. W tamtym mecze na boisku pojawił się jeszcze tylko jeden nowy zawodnik – Adam Buksa znalazł się na murawie w 89. minucie i była to zmiana taktyczna, bo Polska prowadziła już 2:0.
Na szczęście dla polskiego futbolu Jakub Kamiński w porę porzucił uprawianie akrobatyki.
Niezwykła dojrzałość mentalna w tak młodym wieku bierze się także z tego, że wiele już przeszedł. Przeprowadzka z domu rodzinnego do internatu Lecha Poznań w wieku 13 lat to nic w porównaniu z tym, co wydarzyło się w marcu 2020 roku. Wtedy zmarła jego mama. Kamiński wyszedł na mecz z Górnikiem Zabrze, nie mówiąc kolegom o swojej tragedii. Dopiero po spotkaniu klub wystosował komunikat o stracie bliskiej mu osoby.
Choć po strzelonym golu w meczu z Walią nie wzniósł rąk, jego cieszynka i tak w pewnym sensie była hołdem dla zmarłej mamy. Śp. pani Jolanta wraz z mężem Pawłem zachęcali synów, by poszli w ich ślady. Kuba i Kacper zdobyli nawet kilka medali w zawodach wojewódzkich w akrobatyce.
Kamiński, wchodząc do wielkiej piłki, wielokrotnie podkreślał, że wzorem dla niego tak na boisku, jak i poza nim jest Jakub Błaszczykowski. Aczkolwiek jeśli chodzi o styl gry, jest jedna zasadnicza rzecz, która odróżnia ich od siebie. W przeciwieństwie do 108-krotnego wybitnego reprezentanta Polski, idealna pozycja dla Kamińskiego to lewe skrzydło. Zdarzało się też, że w trakcie meczów Kolejorza zmieniał stronę na prawą, a u byłego trenera Dariusza Żurawia występował także jako prawy obrońca. Jednak to na lewej flance jest najbardziej pożyteczny dla zespołu.
Cezary Kulesza po meczu z Walią.
Ocena tego meczu byłaby inna, gdyby nasi piłkarze byli bardziej skuteczni. Czego jeszcze zabrakło kadrowiczom Michniewicza?
Z pewnością brakowało precyzji przy wykończeniu tych najlepszych okazji, szczególnie w pierwszej połowie, kiedy doskonałe szanse mieli Piotr Zieliński i Robert Lewandowski. Blisko był też Adam Buksa. Ważne dla nas było jednak to, że drużyna cały czas dążyła do strzelenia gola, kreowała kolejne sytuacje. Nie ma co ukrywać, że tempo szczególnie w pierwszej połowie nie było jakieś zachwycające, ale trzeba zrozumieć, że to dopiero pierwsze spotkanie po zakończonym sezonie, a piłkarze muszą odnaleźć swój rytm.
Postawił pan Czesławowi Michniewiczowi za cel utrzymanie w najwyższej dywizji Ligi Narodów. A z jakiego łącznego dorobku będzie pan zadowolony po wszystkich czerwcowych meczach?
Zobaczymy, w jakich okolicznościach zostaną rozegrane te spotkania. Trudno mówić o liczbie punktów w sytuacji, gdy jesteśmy dopiero po pierwszym starciu. Uważam natomiast, że nawet nie będąc stawianym w roli faworyta w spotkaniach z Belgią czy Holandią, mamy szansę na punkty. Czerwiec jest bardzo specyficznym okresem gry w piłkę dla wszystkich reprezentacji i myślę, że my, jako Polska, możemy to wykorzystać w starciu z teoretycznie mocniejszymi rywalami.
Stracił ojca w młodym wieku. Grał w starych korkach. Trenerzy bali się, że rywale zrobią mu krzywdę. Odwiedziliśmy Białą Podlaską, by posłuchać o drodze Sebastiana Szymańskiego do reprezentacji Polski.
Z trenerem Storto i Mateuszem Jarzynką, który w TOP 54 występował przez lata w jednej drużynie z Szymańskim, spotykamy się w budynku klubowym. Pod nim stoi autokar, do którego wsiada kilkadziesiąt osób, ubranych w barwy Legii. W Białej Podlaskiej niemal każdy człowiek interesujący się piłką jest kibicem tej drużyny. Gdy wychodzimy na jedno z boisk, nasi rozmówcy wskazują jeden z najbliższych bloków. — Tam z rodziną mieszkał Sebastian. Na najbliższe boisko miał kilkadziesiąt metrów – opisują.
Ojciec Szymańskiego, gdy mógł, przychodził na treningi i mecze syna. Nie było to jednak łatwe, bo przez długi czas pracował we Francji. Gdy drużyna rocznika 1998, w której występował też Sebastian, istniała przez około rok, szef ojca zasponsorował zespołowi pierwsze profesjonalne stroje: żółto-czarne, firmy ZINA, w które chłopcy ubierali się z dumą. Mama Sebastiana, pani Maria, często oglądała treningi, chodząc po okolicy z pieskiem. Po śmierci męża musiała utrzymać piątkę dzieci. Ludzie z osiedla, którzy znają Szymańskich, mówią, że było im bardzo ciężko, ale matka robiła wszystko, by dzieci, w tym najmłodszy Sebastian, dorastali w jak najlepszych warunkach. Pani Maria, podobnie jak przy okazji tekstu o synu, który ukazał się na naszych łamach w 2017 roku, nie chce rozmawiać. — Sebastian bardzo wiele jej zawdzięcza, ale to niezwykle skromna i pracowita kobieta, która nie pragnie poklasku – słyszymy na osiedlu.
Rocznik 1998 był pierwszym w TOP 54, w którym chłopcy rozpoczęli grę od pierwszej klasy podstawówki. Zaczynali od siódmego roku życia, ale Sebastian przyszedł na nabór jako sześciolatek. Dostał się. — Był najmłodszy i najmniejszy, ale od samego początku cechował go niesamowity charakter, zawziętość i świetna lewa noga. Trochę baliśmy się, by na boisku nikt nie zrobił mu krzywdy, bo był bardzo wątły – wspomina Storto. Szkoleniowiec pamięta też, jak przed jednym z meczów ze starszymi rywalami, w którym jego zespół wydawał się być na straconej pozycji, to właśnie najmniejszy Sebastian mówił z pasją w głosie: “Trenerze, lejemy ich!”.
Piotr Włodarczyk, były napastnik reprezentacji Polski i mistrz kraju z Legią Warszawa, ocenia występ Polaków w meczu z Walią i przede wszystkim analizuję sytuację w ataku naszej kadry.
PIOTR CHŁYSTEK: Z taką grą jak w meczu z Walią nasza drużyna zdoła ukąsić Belgów i Holendrów?
PIOTR WŁODARCZYK (były napastnik reprezentacji Polski): Tak, pod warunkiem, że będzie jej też sprzyjać szczęście (śmiech). Mecz z Walią nie był porywającym widowiskiem. W pierwszej połowie Polacy mieli dwie sytuacje do zdobycia bramki, w drugiej dwa gole strzelili. Było jednak widać po rywalach, że nie chcą, by stało im się coś złego, bo przecież za kilka dni czeka ich barażowe starcie z Ukrainą, którego stawką będzie awans do mundialu. Walijczycy zagrali bez największych gwiazd, ale i nasi piłkarze chwilami wyglądali na takich, którzy woleliby chyba pojechać na urlop niż na zgrupowanie. Najbliższe spotkania w wykonaniu Biało-Czerwonych nie muszą być wybitne, ale raczej nie obawiam się tego, co wydarzy się jesienią. Wtedy wszyscy będą w gazie, w środku sezonu i można liczyć, że znajdą się w optymalnej formie.
Podobała się panu koncepcja trenera Czesława Michniewicza na starcie z Walijczykami? Ten układ z Adamem Buksą i Robertem Lewandowskim w ataku oraz Piotrem Zielińskim za ich plecami zdał egzamin? Warto korzystać z takiego planu w przyszłości?
Myślę, że tak. Szczególnie wariant z dwoma napastnikami może być korzystny, co pokazał Adam Nawałka. Za jego kadencji zobaczyliśmy, że system z duetem atakujących w przypadku naszej drużyny się sprawdza. Oczywiście Lewy ma pewne miejsce w składzie. A kto przy nim? Może tam grać Arkadiusz Milik, Krzysztof Piątek czy tak jak wczoraj Adam Buksa, który potrafi utrzymać się przy piłce.
Jeszcze kilka lat temu Słowacy porównywali go do Stanislava Lobotki, a działacze klubu liczyli miliony na klubowym koncie. Teraz jest piłkarzem Wisły Płock. Z aspiracjami do gry w reprezentacji. Martin Sulek, 24-letni Słowak, ma być odpowiedzią na słabą grę defensywną Wisły Płock.
Sulek urodził się w Trenczynie. To właśnie w miejscowym klubie AS Trenczyn zaczynał swoją piłkarską karierę. W pierwszej drużynie zadebiutował już w wieku 17 lat. Stoper został rzucony na głębokie wody, bo wyszedł w pierwszym składzie na mecz z jedenastokrotny mistrzem Słowacji Slovanem Bratysława. Spotkanie zakończyło się bezbramkowym remisem, a Sulek zrobił wielkie wrażenie na trenerach. Od tej pory na stałe zagościł w wyjściowej jedenastce swojego zespołu. Obrońca stał się kluczowym piłkarzem w układance trenera Martina Seveli, który był wtedy szkoleniowcem biało-czerwonych. Jak się okazało sezon 2015/16 był historycznym dla klubu, który drugi raz z rzędu, a zarazem w historii, zdobył dublet. Trenczyn sięgnął po krajowy puchar pokonując w finale Slovan.
– W sezonie 2015/16 pokazał się ze świetnej strony. Został okrzyknięty przełomowym zawodnikiem słowackiej ekstraklasy oraz solidnym talentem. Pomimo młodego wieku wyglądał na pewnego siebie. Dobrze odbierał piłkę, a dodatkowo przyczyniał się do akcji ofensywnych zespołu – mówi dziennikarz.
Dobra postawa pozwoliła mu zadebiutować w pierwszej reprezentacji Słowacji. Sulek rozegrał zaledwie dwa mecze towarzyskie z kadrą Ugandy i Szwecji. Jego zespół przegrał obydwa spotkania, jednak dla 18 latka było to ogromne wyróżnienie. Później był kapitanem kadry do lat 19, z którą między innymi dwukrotnie rywalizował z Polską. Słowacy wygrali obydwa spotkania 1-0. Najpierw w ramach meczu towarzyskiego, a następnie eliminacji do mistrzostwo Europy w których ostatecznie zespół Sulka nie wziął udziału. Nowy stoper płocczan najwięcej występów zanotował w zespole do lat 21, którego swego czasu był kapitanem. Ponownie ze swoją kadrą nie udało mu się zagrać na żadnej wielkiej imprezie, jednak był tam pierwszoplanową postacią, dzięki czemu nabierał doświadczenie.
SPORT
Andrzej Niedzielan o reprezentacji.
Co się podobało, a co nie w meczu z Walią?
– Podobał się wynik, podobali się Kamiński i Świderski, podobał się momentami Grabara, a nie podobała mi się gra.
Do czego można przyczepić się najbardziej?
– Grająca w drugim garniturze Walia zdominowała nas piłkarsko. Pokazywała wyższość techniczną, operowanie piłką, technikę użytkową, która u nas ciągle kuleje. Widzimy, jak nasi z piłką przy nodze momentami się męczą, a w perspektywie meczów z Belgią i Holandią, gdzie gra pozycyjna jest na jeszcze wyższym poziomie, to nie ma o czym mówić. Zobaczymy też, jak najbliżsi rywale do nas podejdą – czy zagrają na sto procent, czy… niekoniecznie.
A co powie pan o ustawieniu zaproponowanym przez Czesława Michniewicza, czyli 4-4-2 praktycznie bez skrzydłowych?
– Taktykę ustala się pod zawodników, jakich się ma. Nie byłem zwolennikiem grania trzema stoperami i wahadłowymi przy tym, co mamy. „Wahadło” musi być bardzo szybki, dynamiczny, bardzo dobrze grający jeden na jeden i doskonale dośrodkowujący, a piłkarzy o takiej charakterystyce nie mamy. Mamy zawodników na pozycję skrzydłowych, z Walią pokazał to choćby Jakub Kamiński. Jeżeli wyzbędzie się kompleksów, stresu meczowego, bojaźni, to jest w stanie zrobić różnicę i ten chłopak ma potencjał na klasycznego skrzydłowego, a la Grosicki z najlepszych czasów. Moim zdaniem ustawienie 4-4-2, w którym zagraliśmy w środę, jest dla naszej kadry optymalne.
Raków Częstochowa rozpoczyna polowanie na nowego napastnika.
Częstochowianie na pewno nie będą chcieli podejść do nowego sezonu jedynie z duetem napastników. Trwają poszukiwania nowych zawodników, którzy byliby w stanie podnieść poziom i rywalizację na „dziewiątce”. W ostatnich tygodniach w mediach pojawiły się dwa nazwiska związane z ekstraklasą.
Mowa o Tomasu Pekharcie i Fabianie Piaseckim. W obu przypadkach negocjacje nie będą należały do najłatwiejszych. Pekhart pod względem warunków fizycznych pasowałby idealnie do koncepcji trenera Marka Papszuna. Rosły Czech (194 cm wzrostu) świetnie nadałby się do gry w polu karnym, dodatkowo jest bramkostrzelny. W dwa lata zdobył 34 bramki dla Legii. Trzeba jednak pamiętać o tym, że większość z nich zdobył w mistrzowskim sezonie (24). Poprzednie rozgrywki nie były dla niego już tak udane, ponadto jest to już zawodnik wiekowy (33 lata skończył pod koniec maja). Ponadto jego oczekiwania finansowe będą wysokie. Niewykluczone także, że Pekhart pozostanie zawodnikiem Legii.
Piasecki z kolei całkiem dobrze radził sobie w barwach Stali Mielec, do której był wypożyczony ze Śląska. W połowie sezonu wrócił na Dolny Śląsk. Ten ruch nie okazał się pozytywny dla obu stron, gdyż runda wiosenna była w jego wykonaniu słaba. Zdarzało się, że napastnik wchodził na murawę w samej końcówce spotkania. Trudno więc przewidzieć, czy w Częstochowie byłby w stanie rozwinąć skrzydła. Dodatkowo Śląsk oczekuje za swojego zawodnika aż 800 tysięcy euro, co również może odstraszyć Raków od transferu.
Konferencyjna rozmówka z trenerem Podbeskidzia, Mirosławem Smyłą.
Czy element boiskowego wyrachowania był tym, czego zabrakło Podbeskidziu na wiosnę?
– Tak naprawdę to mogę się wypowiadać tylko na temat pięciu ostatnich kolejek. Cel, czyli wejście do baraży, nie został osiągnięty. Dla mnie to jednak nie był cel, bo jeżeli wchodzi się do baraży, to chce się je wygrać. Kluczowym momentem w tych pięciu kolejkach był według mnie mecz z Zagłębiem Sosnowiec, który odbył się… zbyt szybko. Wiem, że dziwnie to brzmi, ale pod względem fizjologii mieliśmy zaledwie 2,5 doby przerwy pomiędzy meczami z Sandecją Nowy Sącz i Zagłębiem właśnie. To powinny być minimum 72 godziny. Ktoś może mi teraz powiedzieć „przestań gadać głupoty”, ale w futbolu tak właśnie jest i powinno być wręcz obwarowane przepisami. Sosnowiec przyjechał ze świeżą krwią, naładowany i dobrze przygotowany pod względem motorycznym. My męczyliśmy się w tym spotkaniu. Gdybyśmy zdobyli punkt, to wszystko mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej. Wygraliśmy na Chrobrym. Z Arką Gdynia mieliśmy dwie piłki meczowe. To był taki moment, w którym wszystko mogło się jeszcze wydarzyć. Gdybyśmy wygrali, to na Widzew pojechalibyśmy nieco inaczej nastawieni pod względem mentalnym. W 30 minucie tego spotkania setki kibiców krzyczały do mnie. „Mirek, przestań biegać. W Głogowie jest już po wszystkim”. Walczyliśmy jednak do końca.
Z czego pan jest zadowolony, jeżeli chodzi o końcówkę tego sezonu?
– Około 55-60 minuty spotkania 18 tysięcy kibiców na stadionie Widzewa… milczało, bo zespół grający o bezpośredni awans do ekstraklasy bronił się w swojej szesnastce. Psychika ma kolosalne znaczenie. W ten sposób buduje się pewność siebie. Falistość w grze Podbeskidzia w tym sezonie jest odpowiedzią na pytanie, dlaczego sezon skończył się takim, a nie innym wynikiem sportowym. To wszystko mogło się, jakimś fartem, zakończyć barażami, ale brakowało stabilności i systematyczności. Zabrakło nam również rozłożenia odpowiedzialności na większą liczbę zawodników. Kilka takich aspektów się pojawia, nad którymi intensywnie, wraz ze sztabem szkoleniowym, debatujemy. Nie mamy urlopów. Przygotowujemy okres przygotowawczy, bo chcemy, żeby nastąpił postęp. W Podbeskidziu nie ma być rewolucji, tylko ma nastąpić ewolucja. To jest celem samym w sobie. Zarówno w przygotowaniach, jak i w tworzeniu lepszej atmosfery w zespole.
SUPER EXPRESS
Uwaga, Jan Tomaszewski kogoś chwali. Oczywiście po drodze też krytykuje.
„Super Express”: – Jest pan zadowolony czy wściekły po meczu z Walią?
Jan Tomaszewski: –Popełnione zostały dwa błędy. Po pierwsze, nie można było wystawić debiutanta w bramce, bo nie wiadomo, jak się zachowa. Dostaliśmy frajerską bramkę i dużą winę ponosi Grabara, który źle się ustawił. W defensywie graliśmy bardzo dobrze, natomiast w ofensywie – nie. Lewandowski powinien grać sam w ataku, jak w klubie. A nie w duecie z Buksą!
– A było coś dobrego?
– To, że selekcjoner grał szesnastoma zawodnikami, bo tak powinien postąpić w Katarze. Podobał mi się też Kamiński. Ja tego chłopaka wcześniej za bardzo nie widziałem, ale to, co on pokazał w meczu z Walią, jaką ma szybką nogę i potrafi strzelić spod kolana… Przy tej bramce, to on chciał tak strzelić, zrobił frajerów w lewo i w prawo.
Początki Kamila Grabary.
Stadion Wawelu Wirek otoczony jest śląskimi familokami. – O, tu zaczynał Kamil – Piotr Buchcik, który w klubie działa od czterech dekad, a na boisko patrzy z okien rodzinnej kamienicy, wskazuje arenę treningową ze sztuczną trawą. Piętnaście lat temu nawierzchnia była zupełnie inna. – Resztki ziemi mieszały się z piaskiem, żwirem i trocinami – wspominał tamte lata sam Grabara. Nic dziwnego, że czasami wracał do domu z potłuczonymi kolanami i pokrwawionymi łokciami. Już wtedy, jako dziewięciolatek ćwiczący ze starszymi o dwa lata kolegami, nie uznawał kompromisów: pełne zaangażowanie albo dajmy sobie spokój… – Był młodszy, ale podejściem i umiejętnościami wywalczył sobie mocną pozycję w szatni – mówi Karol Maciejok, który, choć ma brązowy medal MP juniorów z Górnikiem, już nie kopie piłki, za to fedruje pod ziemią. – Kamil jako jedyny z tamtej ekipy jeszcze gra. I to jak! – dopowiada.
Fot. Newspix