Wtorkowa prasa w dalszym ciągu zajmuje się wydarzeniami z ekstraklasowego weekendu i trudno się dziwić.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Nie byłoby sukcesu Lecha, gdyby Maciej Skorża nie ułożył wszystkiego po swojemu.
W kwietniu 2021 roku 50-letni trener roku przejmował zespół rozbity i nieliczący się w walce o jakiekolwiek trofea. Plan był taki, żeby zacząć od scementowania i skompletowania drużyny na nowy sezon, poprzez jak najszybsze zakomunikowanie walki o mistrzostwo Polski na stulecie Lecha. Każdy piłkarz musiał mieć świadomość, że dla Skorży nie ma półśrodków, a walka o „majstra” była antidotum na trudne momenty w sezonie. Takimi były na przykład sytuacje, kiedy trzeba było komunikować dobrym piłkarzom, że nie zagrają w pierwszej jedenastce. Skorża zbyt dobrze pamiętał takie chwile z przeszłości, żeby teraz o to nie zadbać. Można się zastanawiać „jak to możliwe, że profesjonalny piłkarz jątrzy w szatni”? Futbol na wysokim poziomie pokazuje, że może i tu właśnie pojawił się „nowy” Skorża, który doskonale to rozegrał. Wskazujemy bohaterów sezonu.
W dziewiątce wolnych miejsc w naszym zestawieniu (poza Skorżą), znalazła się cała czwórka podstawowych obrońców. Formacja pod batutą Bartosza Salamona, który do czasu marcowej kontuzji rozgrywał fenomenalny sezon. Bez niego trudno sobie wyobrazić skład Lecha. Zaraz po powrocie do Kolejorza, w styczniu 2021 roku, nie było kolorowo. Zwyżka formy nastąpiła na początku obecnych rozgrywek, po solidnie przepracowanym obozie w Opalenicy. Jego występy nie umknęły Czesławowi Michniewiczowi, który powołał go do kadry. Antonio Milić, podobnie jak Salamon, również potrzebował kilku miesięcy na aklimatyzację. W przeciwieństwie do Polaka, Chorwat odchodził z Anderlechtu w niełasce, a kibice belgijskiego klubu nawet gratulowali decyzji o pożegnaniu piłkarza. 28-latek jest drugim stoperem, nad Lubomirem Šatką ma tę przewagę, że jest lewonożny. Poza tym strzelił cztery gole, co jak na środkowego obrońcę jest sporym osiągnięciem.
Wisła Kraków w kolejnym sezonie zagra w I lidze. Przyczyn spadku zasłużonego klubu jest co najmniej kilka.
Brak długofalowej wizji klubu
Gdy na początku 2019 Wisła stanęła przed widmem upadku, w jej ratowanie zaangażowało się wielu ludzi. Dzięki ich wysiłkom udało się utrzymać klub na powierzchni. Jednym z tych, którzy pomagali rozwiązać sprawy pod względem prawnym był były właściciel Legii Bogusław Leśnodorski. W lipcu tamtego roku prezesem Wisły został związany z nim Piotr Obidziński. W kwietniu 2020 roku na stanowisku zastąpił go Dawid Błaszczykowski, który nie miał większego doświadczenia w zarządzaniu klubem sportowym. Cierpliwości zabrakło także do Tomasza Pasiecznego. Były skaut Arsenalu został zatrudniony jako dyrektor sportowy Białej Gwiazdy, ale wytrwał na tym stanowisku zaledwie kilka miesięcy. Po nich zarząd Wisły doszedł do wniosku, że taka funkcja w klubie nie jest potrzebna. – Wiadomo, kto w Wiśle podejmuje realne decyzje transferowe. Żal mi Tomka, bardzo go szanuję, ale tak to musiało się skończyć. Choć dawałem mu pół roku więcej – tak o zwolnieniu Pasiecznego w rozmowie z „PS” mówił Obidziński.
Tylko przesądni kibice Widzewa mogą przed ostatnią kolejką Fortuna 1. Ligi zachować spokój. Dla nich wszystkie znaki na niebie, ziemi i w ligowej tabeli wskazują, że to RTS następnym sezon spędzi w ekstraklasie.
Od III ligi zespół z Piłsudskiego awansuje w określony sposób. Przede wszystkim w każdej klasie rozgrywkowej spędza dwa sezony. Po drugie, okoliczności promocji zawsze są dramatyczne. A to wygrana 3:2 w Ostródzie po golach w końcówce spotkania, a to nerwowe spoglądanie na wynik GKS Katowice, który nie wykorzystał potknięcia łodzian i pozwolił im, mimo porażki, wejść do I ligi. Po trzecie, jeśli RTS ma wskoczyć poziom wyżej, trener musi przetrwać minimum do przedostatniej ligowej kolejki.
Na razie wszystkie te warunki zostały spełnione. I to właściwie jedyne pocieszenie, jakiego mogą sobie szukać fani czterokrotnych mistrzów Polski. Bo argumentów czysto piłkarskich przemawiających za RTS w walce o ekstraklasę, brak. Zespół Janusza Niedźwiedzia kompletnie nie radzi sobie z presją i po wygranych, dość szczęśliwie zresztą, derbach z ŁKS, prezentuje się fatalnie. Porażka 1:4 z Resovią była wyraźnym ostrzeżeniem, że w zespole dzieje się coś złego. Ostrzeżeniem kompletnie zignorowanym przez trenera, który po klęsce na własnym stadionie, przekonywał piłkarzy, że wszystko jest dobrze i drużyna idzie w odpowiednim kierunku. Zawodnicy słysząc te słowa byli w lekkim szoku, ale to uczucie towarzyszy im coraz częściej. Niedźwiedź wyraźnie nie radzi sobie z presją i nerwowo miota się w różne strony, podejmując niezrozumiałe decyzje, co wpływa na atmosferę w zespole. W ostatnich dniach doszło między innymi do ostrej wymiany zdań trenera z Fabio Nunesem. Portugalczyk, który w poprzednich meczach był podstawowym graczem RTS, w Legnicy nie znalazł się nawet w kadrze meczowej.
Rozmowa z Nikolą Zalewskim. Potwierdza, że nigdy nie rozważał gry dla Włoch.
Pojawiła się, choćby raz, myśl, żeby zrezygnować?
Nie, nigdy. Od początku byłem nastawiony na grę w piłkę. Nawet nie wiem, skąd mi się to wzięło, bo ani mama, ani tata nie uprawiali sportu. Ale tak miałem i nie było myśli o rezygnacji. Tym bardziej że odkąd pamiętam, kibicowałem Romie.
Pamięta pan swój pierwszy mecz w życiu na Stadio Olimpico?
Nie, ale pamiętam, że podawałem piłki podczas Roma – Chelsea w Champions League. Wielkie przeżycie. Za to tamto szalone spotkanie z Barceloną w ćwierćfinale, kiedy odrobiliśmy 1:4, oglądałem na telefonie podczas zgrupowania reprezentacji Polski juniorów. To mi też utkwiło w pamięci.
Pierwsze doświadczenia w polskiej kadrze narodowej?
Po prostu bardzo fajne, dlatego nigdy nie chciałem zmieniać reprezentacji. Czuję się w 100 procentach Polakiem i choć miałem oferty występów we włoskiej kadrze, tak naprawdę w ogóle ich nie rozważałem.
Na razie rozegrał pan jeden mecz w dorosłej reprezentacji. Jakie wspomnienia z debiutanckiego zgrupowania?
Bardzo dobre, selekcjoner Paulo Sousa dużo ze mną rozmawiał, koledzy świetnie mnie przyjęli. Wszyscy byli życzliwi, ale najbardziej zaopiekował się mną Piotrek Zieliński z Napoli.
Ostatnio spotkał się pan z nowym selekcjonerem Czesławem Michniewiczem. Będzie kolejne powołanie?
Tak zapowiedział trener. To będzie najlepsza okazja, żeby pokazać się i wywalczyć miejsce w drużynie na mistrzostwa świata.
Ekipie Rangers FC zajęło dziesięć lat, by z czwartego poziomu rozgrywek dojść do finału Ligi Europy.
Na jednej ze stron internetowych można natknąć się na ranking: „transfery, które zniszczyły kluby piłkarskie”. Wśród nich jest Tore Andre Flo, norweski były napastnik Chelsea, który przyjechał do Glasgow w 2000 roku. Rangers zapłacili za niego londyńczykom aż 12 mln funtów, co jak na Szkocję było kwotą astronomiczną. Zresztą jest do dziś, skoro wciąż właśnie ten zakup – a minęło ponad 20 lat – jest rekordowym transferem jakiegokolwiek szkockiego klubu. Dla porównania w tym samym roku Celtic, drugi hegemon z tego kraju, kupił z Chelsea – za połowę sumy co Flo – Chrisa Suttona, zawodnika, który pozostał w Glasgow dłużej i pokazał się z lepszej strony. A przecież suma transferowa to nie wszystko. Norweg otrzymał tygodniówkę w wysokości 38 tysięcy funtów tygodniowo, co uczyniło go najlepiej zarabiającym zawodnikiem w historii Rangersów. A po czasie stał się symbolem tego, co działo się wówczas w niebieskiej części Glasgow.
Kamil Kosowski uważa, że Wiśle Kraków wcale może nie być tak łatwo wrócić do Ekstraklasy.
W I lidze klub nie będzie już płacił tak dobrze, jak w Ekstraklasie i to może zaważyć o odejściu wielu zawodników. Chciałbym, by w Wiśle zostali młodzi Polacy, bo mieli swoje przebłyski. Patryk Plewka, Piotr Starzyński, Konrad Gruszkowski, Serafin Szota czy Dawid Szot – na nich można budować nowy zespół. Z obcokrajowców widziałbym jeszcze Enisa Fazlagicia. I liga jest bardziej fizyczna, tam w dużym stopniu liczą się cechy wolicjonalne, a on potrafi się zastawić, przepchnąć rywala i zrobić sobie miejsce. To, że ktoś nie poradził sobie w Ekstraklasie nie znaczy, że nie poradzi sobie na jej zapleczu. Jest jeszcze Gieorgij Citaiszwili i tu nie mam żadnych wątpliwości. To piłkarz nieprzeciętny w skali polskiej ligi i fajnie, gdyby został w Krakowie. Szanse na to są jednak bardzo, bardzo małe.
SPORT
Raków na ostatniej prostej nie postawił kropki nad “i”.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że w wielu momentach, szczególnie w rywalizacji z niżej notowanymi zespołami, brakowało koncepcji i „wykonawców” wyroku. Nisko ustawiony przeciwnik jest największą zmorą częstochowian. Jeżeli nie byli w stanie przełamać bloku defensywnego, to praktycznie wszystkie zagrania kierowali do Ivana Lopeza, który może coś zrobi. Choć swoje cegły dokładali także Mateusz Wdowiak i Vladislavs Gutkovskis, tak żaden z nich nie był równorzędnym partnerem dla Lopeza. Nie można jednak się dziwić – mimo swoich wad Hiszpan jest jednym z najlepszych zawodników ligi, który w wielu momentach jest w stanie przechylić szalę na korzyść Rakowa. Jak się okazało – to było za mało na tytuł. Dodatkowo trzeba założyć, że w kolejnym sezonie może go zabraknąć, choć włodarze częstochowskiego klubu zrobią wszystko, by go zatrzymać. W takim przypadku Raków będzie musiał ruszyć latem na poważne zakupy z nadzieją, że kolejne ruchy będą skuteczniejsze niż z poprzednich dwóch okienek transferowych. To jednak działania na kolejne tygodnie. Teraz częstochowianie muszą skupić się na rywalizacji z Lechią Gdańsk. Od jej wyniku zależy, czy Raków sięgnie po wicemistrzostwo, czy też spadnie na 3. miejsce.
Odra Opole jest w barażach o Ekstraklasę. Trener Piotr Plewnia ma nadzieję, że jego piłkarze się tym nie zadowolą.
– Gratulacje dla zespołu za pracę, którą wykonał. Wszyscy związani z Odrą mogą z podniesioną głową patrzeć na to, co się dzieje. Zapewniliśmy sobie występ w barażach. Mam nadzieję, że nikt nie wyłączy teraz głowy, stwierdzając, że to już wszystko, co można było osiągnąć – mówi Piotr Plewnia, szkoleniowiec opolskiej drużyny, po efektownym (4:0) niedzielnym występie w Łodzi z ŁKS-em, dzięki któremu nie tylko na kolejkę przed końcem sezonu zasadniczego zapewniła sobie udział w barażach, ale zarazem 5. miejsce. Dziś już wie, że w niedzielę zagra przy Oleskiej z Resovią bez jakiejkolwiek presji, mogąc myśleć o czwartku 26 maja i wyjazdowym spotkaniu z Koroną Kielce w półfinale play offu o ekstraklasę. Koroną, którą 11 dni temu pokonała 3:1 i ekstraklasę, w której Odry nie było blisko 40 lat!
Patrząc na rywali – to oni, a nie opolanie, mają się czego bać. Niebiesko-czerwoni są dobrze dysponowani, nikt nie wymaga od nich awansu, a przeciwnicy nie błyszczą obecnie taką formą i są na znacznie większym musiku. – Baraże to będą zupełnie nowe mecze. Nie mam pojęcia, jak się potoczą. Każdy ma swoje życie, swoją presję. My jesteśmy o tyle w lepszej sytuacji, że tak naprawdę nikt nie liczył, że Odra będzie w barażach. Przed sezonem typowało się zupełnie inne drużyny. Dziś wygląda to inaczej, ale sport jest nieobliczalny. Jeśli ktoś przed sezonem obstawia – to może mu się uda, ale to jedna wielka loteria – dodaje trener Plewnia.
SUPER EXPRESS
Marek Motyka uważa, że Jakubowi Błaszczykowskiemu i tak należy się pomnik.
Motyka – jak wielu innych ludzi z „wiślackim sercem” – dramatyczną końcówkę sezonu i spadek bardzo przeżył. – Wiele godzin przesiedziałem przed komputerem, oglądając powtórki straconych bramek. Do teraz się jeszcze trzęsę, kiedy je widzę – mówi były znakomity obrońca. – Zapewne latem nastąpią spore zmiany w szatni. Na pewno nie trzeba nam tylu obcokrajowców, dla których Wisła to tylko jeszcze jedno miejsce pracy. A dla nas to świętość – dodaje.
Pod hasłem „dla nas” rozumie także właścicieli klubu, w tym Jakuba Błaszczykowskiego. – W najtrudniejszym momencie historii klubu wyciągnął własne pieniądze, by go ratować. Potem zaprosił do współpracy trenerskiej wujka. Mam nadzieję, że wytrzyma ten cios sportowy i zostanie wWiśle. Bo za to, co zrobił –niezależnie od tego spadku – należy mu się pomnik! – emocjonalnie kończy Motyka.
Fot. Newspix