Reklama

Listkiewicz: Tomek jest megadokładny. Ma więcej talentu do bycia asystentem ode mnie

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

04 maja 2022, 08:17 • 16 min czytania 6 komentarzy

Prasa po długim weekendzie to powrót do finału Pucharu Polski i przegląd bieżących wydarzeń. Co warto wyróżnić? Michał Listkiewicz opowiada o swoim synu. – Tomek jest megadokładny. Ma więcej talentu do bycia asystentem ode mnie. Kiedyś sędziowano bardziej na „nos”.

Listkiewicz: Tomek jest megadokładny. Ma więcej talentu do bycia asystentem ode mnie

Sport

Antoni Piechniczek świętuje urodziny. Z tej okazji mówi o tym, co zmieniło się w futbolu.

Co się zmieniło w piłce nożnej przez te ponad 60 lat, od kiedy wszedł pan w świat futbolu?

– W polskiej piłce zmieniło się bardzo dużo. Po pierwsze, sposób finansowania. Iluzją jest to, że piłka jest tak bardzo dochodowa. Większość klubów musi być sponsorowana. Kiedyś tymi sponsorami były państwowe zakłady pracy. Piłkarze klubów górniczych mieli wsparcie zakładów węglowych, Ruch miał wsparcie hutnicze, zawodnicy z Legii czy Gwardii Warszawa przynależeli do wojska czy milicji itd. Aktualnie większość z tych klubów jest prywatna. Dzisiaj w ramach tych struktur organizacyjnych kluby mogą zarabiać olbrzymie pieniądze, jeśli grają na wysokim poziomie i daleko zachodzą w pucharach. Gdyby ktoś regularnie grał w Lidze Mistrzów, zarabiałby tyle, że byłby w stanie utrzymać klub, ale – jak wiadomo – u nas tak się nie dzieje.

A kolejne?

Reklama

– Druga tyczy się oczywiście podejścia do treningu. Akcenty są rozłożone inaczej, piłka się zmieniła. Rzecz jasna mogę z największą satysfakcją powtarzać, że reguły gry są ponadczasowe, ale muszę z pokorą przyjąć wiele zmian, jakie miały miejsce. Dziś pracuje się inaczej niż za mojej kadencji. Po trzecie, reprezentacja nie wyszła najlepiej na transformacji. Ostatni raz wyszliśmy z grupy na mistrzostwach świata w 1986 roku. 36 lat temu. To ogrom czasu i nie możemy być z tego zadowoleni. W tej chwili sytuacja jest o tyle prostsza, że na mundialu startują 32 zespoły, a za moich czasów były 24. Mam nadzieję, że ten niechlubny rekord zostanie przerwany i trenerowi Czesławowi Michniewiczowi uda się awansować. Kolejna rzecz jest taka, że kiedyś do reprezentacji trafiali piłkarze z polskiej ligi, a dzisiaj jest na odwrót. Jeśli chcesz być w kadrze, musisz grać za granicą i wykazać się, że jesteś zawodnikiem podstawowym. Dzisiaj reprezentacja to „legia cudzoziemska”. Zawodnicy grają w różnych krajach, ligach, w różnych systemach, mają różne treningi. Jako że nasi piłkarze tam występują, to w głowie mają zakodowane pewne wartości wyniesione z klubów. W czasie trzydniowego zgrupowania nie jest łatwo poukładać to tak, by oni się zrozumieli. Taka reprezentacja Niemiec ma piłkarzy grających w innych ligach, np. angielskiej, ale zdecydowana większość to zawodnicy z Bundesligi. Podobnie we Włoszech czy Hiszpanii. Te drużyny są oparte o piłkarzach występujących w ligach krajowych i to jest ich atut, że selekcjoner ma ich w zasięgu ręki, a ich filozofia i mentalność są zbliżone. U nas jest to bardzo rozparcelowane.

Były selekcjoner świętował z honorami. Henryk Kula komplementuje go na łamach prasy.

Henryk Kula w imieniu prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej, Cezarego Kuleszy, a także całej śląskiej rodziny piłkarskiej, przekazał solenizantowi życzenia i upominki, a Józef Młynarczyk, Jan Urban i Waldemar Fornalik wspominali najpiękniejsze chwile swojej kariery i polskiej piłki. Najważniejsze było jednak to, że wszyscy jeszcze raz mogli skorzystać z tej niezwykłej mądrości przepełnionej ciepłem i sympatią do drugiego człowieka, bo to jest znak rozpoznawczy Antoniego Piechniczka – znakomitego zawodnika i wybitnego trenera. – Dla mnie i dla wielu Ślązaków Antoni Piechniczek jest jednym z najlepszych trenerów w historii polskiej piłki – mówi Henryk Kula. – To jedyny selekcjoner, który dwukrotnie prowadził biało-czerwonych na mistrzostwach świata, a 40 lat temu doprowadził Polskę do zdobycia trzeciego miejsca na mundialu w Hiszpanii. Chciałbym jeszcze w swoim życiu doczekać takiego osiągnięcia polskiego trenera i wszystkim kibicom serdecznie życzę, a Jubilatowi składam z głębi serca płynące podziękowania za wszystko, co zrobił dla polskiej i śląskiej piłki oraz życzę radości i uśmiechu na każdy kolejny dzień życia.

Lukas Podolski o swojej przyszłości.

Chciałby pan, żeby Górnik w nowym sezonie o coś grał? Żeby był ambitny plan na nowe rozgrywki?

Reklama

– Nie będę mówił jakichś głupot, że musimy o coś grać. Może przy łucie szczęścia byłoby to możliwe. Przed sezonem będziemy mówić, że gramy o puchary, a potem wyjdzie z tego, że będzie gra o 10. miejsce czy o spadek. Tak nie można, bo nie wolno oszukiwać ludzi. Trzeba powiedzieć, jak u nas jest, jak to wygląda. Nie mówię, że jest bałagan. W Niemczech jest tak samo, mój klub – Kolonia – ma taki budżet, że jest w stanie grać o środek tabeli, i o to właśnie gra. My też nie powiemy, że w nowym sezonie gramy o mistrzostwo Polski. Jakbym to powiedział, to sam by pan w to nie uwierzył.

W tym sezonie ma pan sporo bramek i asyst. Jest pan z nich zadowolony?

– Zakładałem sobie przed sezonem, że będzie to w granicach 10-15, no i tak jest (Podolski ma na koncie 7 bramek i 3 asysty – przyp. red.). Ale gdyby nawet było w granicach 20, to też nic by to nie dało. Nie chodzi o to, żeby Lukas Podolski się tutaj rozwijał i pokazywał, notował jakieś wyniki, chodzi o klub, o naszego Górnika, żeby się rozwijał. A to nie jest kwestia miesięcy, lecz lat. To wszystko potrwa. Robimy krok po kroku, idziemy do przodu.  Ale… nie do mnie należy na przykład to, żeby wziąć telefon, zadzwonić, pytać o koparki i zaczynać budować czwartą trybunę. O te rzeczy trzeba pytać inne osoby. 

GKS Tychy po raz kolejny zawiódł. Po zwolnieniu trenera nie wygrał żadnego z pięciu meczów.

Wprawdzie rywale atakowali, a nawet momentami szturmowali bramkę gospodarzy, ale nie potrafili pokonać Nikodema Sujeckiego. O tym jak mocno naciskał zespół Jarosława Zadylaka, który w końcówce posłał w bój wszystkie siły ofensywne, świadczyła jeszcze akcja z 4 minuty doliczonego czasu gry. Wtedy dwa strzały Łukasza Grzeszczyka, uderzenie Macieja Mańki oraz kończąca kanonadę bomba Krzysztofa Wołkowicza nie dotarły do celu i „obrona Częstochowy” przyniosła Skrze upragnione punkty. GKS Tychy natomiast z 8 meczami bez zwycięstwa oddalił się od swojego celu, mając do strefy barażowej 5 punktów straty. 

Jarosław Zadylak: Trudno cokolwiek powiedzieć po tym spotkaniu. Zdominowaliśmy je zarówno w pierwszej, jak i w II połowie. Stworzyliśmy sobie mnóstwo sytuacji bramkowych, nawet stuprocentowych i dlatego nie powinniśmy nawet zremisować, tylko wysoko wygrać. Jest mi bardzo szkoda, bo powinniśmy wywieźć stąd trzy punkty. Nie zdobyliśmy ani jednego, ale jeżeli chodzi o baraże, to dopóki będzie szansa, to będziemy o nie walczyli. Zdajemy sobie jednak sprawę, że nasza sytuacja po ósmym meczu bez zwycięstwa jest bardzo trudna, bo nie wykorzystujemy okazji i nie zdobywamy bramek. 

Grzegorz Kurdziel myśli już o drugiej lidze. GKS Jastrzębie będzie chciał wrócić na zaplecze Ekstraklasy.

Po zwycięstwie na wyjeździe ze Stomilem Olsztyn pojechaliśmy do Bielska-Białej, by zmierzyć się z Podbeskidziem. Skończyło się bezbramkowym remisem, ale to my mieliśmy piłkę meczową, której nie wykorzystał Konrad Handzlik. Kiedy nie wykorzystuje się takich okazji, nie ma szans, by stworzyć serię zwycięstw. Na fali takich wydarzeń zespoły „rosną”. Jeżeli chodzi o moją misję, pracę trenera oceniają wyniki i to się w piłce nie zmieni. Wiem, jaką pracę wykonaliśmy z zespołem, wiem, jakich tutaj ściągaliśmy zawodników pod kątem 2. ligi, bo mieliśmy świadomość, że jesteśmy bardzo nisko w tabeli, a nasze straty punktowe są bardzo duże. Celowo, oprócz takich zawodników jak Fabry, Podhorin, czy Ochronczuk, ściągaliśmy zawodników z 3. ligi, z którymi podpisaliśmy dłuższe kontrakty, by klub był zabezpieczony i przygotowany do gry w 2. lidze. Oczywiście ten zespół będzie potrzebował wzmocnień, chociaż w tej chwili jeszcze nie wiemy, kto odejdzie. To na razie wróżenie z fusów.

Super Express

Ivi Lopez po zdobyciu Pucharu Polski. To pierwsze trofeum w sezonie, ale Hiszpan chce, żeby na jego konto wpadło kolejne.

– Co było kluczem do wygranej?

– Wiedzieliśmy, po co wychodzimy na ten mecz. To było prestiżowe starcie, z kandydatem do mistrzostwa. Byliśmy spokojni, nie graliśmy „pod napięciem”, a dwie bramki w pierwszej połowie utwierdziły nas w przekonaniu, że będzie dobrze. Nawet gol strzelony przez Lecha w drugiej połowie nie wytrącił nas z rytmu i nastawienia, że jesteśmy w stanie to wygrać. Po moim trafieniu byłem już pewny, że puchar jest nasz. Jestem bardzo dumny, że to właśnie ja dostałem nagrodę dla najlepszego piłkarza meczu. Zostałem doceniony w Polsce. To coś, czego nie udało mi się przeżyć w Hiszpanii. Cieszę się, że dostałem szansę w Polsce, w Rakowie i ją wykorzystałem.

– Puchar już macie, to teraz pora na tytuł?

– To moje marzenie, aby po ostatniej kolejce świętować mistrzostwo Polski. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby tak się stało. Do pełni szczęścia brakuje nam właśnie tytułu. Nigdy nie myślałem, że będziemy tak blisko celu. Możemy go zdobyć. Musimy się sprężyć na kolejny mecz, a nie kalkulować, co się może wydarzyć w spotkaniach rywali.

Przegląd Sportowy

Raków Częstochowa “wrócił po swoje”. Ekipa Papszuna zdobyła drugie mistrzostwo kraju.

– Czuję wielką radość i dumę. Nasza droga do triumfu była trudna. W fi nale zespół spisał się… Nie użyję słowa idealnie, ale był blisko tego ideału, bo zarządzał meczem w sposób niemal perfekcyjny. Wiedzieliśmy, z kim gramy i jaką jakość ma Lech. Zdawaliśmy sobie sprawę, że momentami uzyska przewagę i trzeba będzie się bronić. Tuż po rozpoczęciu drugiej połowy szybko straciliśmy gola, lecz drużyna, mówiąc kolokwialnie, nie zgłupiała. Wtedy widać było jej dojrzałość i mądrość. Przetrwaliśmy trudny fragment i skontrowaliśmy na 3:1. Chłopakom należą się wielkie gratulacje! – powiedział trener Marek Papszun podczas konferencji prasowej, w trakcie której do sali wtargnęli jego zawodnicy i zaczęli polewać go szampanem. Kiedy na początku kwietnia broniący pucharu Raków pokonał u siebie w półfi nale Legię Warszawa, wszyscy członkowie zespołu paradowali po boisku w koszulkach z napisem „Wracamy po swoje”. No i wrócili, bo w stolicy powtórzyli sukces sprzed roku, gdy w Lublinie ograli w decydującym boju Arkę Gdynia. Częstochowianie poczuli się pewnie. Dzisiaj ich zwycięstwa w ważnych meczach nie są już niespodziankami, tylko czymś, czego należy się spodziewać. Papszun stworzył doskonale zorganizowany zespół, potrafi ący odnaleźć się w każdych okolicznościach. Raków jest teraz drużyną, od której bije spokój, pozwalający obnażyć wszystkie słabości przeciwników. Za kilkanaście dni ekipa spod Jasnej Góry być może sięgnie również po mistrzostwo. Bajka trwa!

Andrzej Niewulis o meczu finałowym. Czy Raków jest lepszy od Lecha?

W krótkim czasie dwa razy wygraliście ważne mecze z Lechem Poznań. Ma pan takie poczucie, że Raków to teraz najlepsza drużyna w Polsce?

Na pewno czujemy się bardzo mocni. Wiedzieliśmy przed tym spotkaniem, że od pięciu meczów z Lechem dominujemy, nie przegrywamy. Różnie te starcia mogły się potoczyć, bo tam gdzie był remis 2:2, powinniśmy wygrać bez problemu, a ten wygrany w lidze mecz 1:0 mógł się z kolei potoczyć w drugą stronę. Nie przegraliśmy z Lechem od pięciu spotkań i czuliśmy się mocni. Ligowa tabela na razie mówi jasno, kto w tym momencie jest najlepszy w obecnym sezonie. Ta konsekwencja, o której wspomniałem, jest kluczowa i musimy się trzymać tego do końca.

Rozmawialiśmy już o tym kilka razy. Pokonał pan z Rakowem wiele szczebli, pamięta pierwszą ligę. Kiedy przychodził pan do Częstochowy, spodziewał się, że będzie dwa razy z rzędu sięgał po Puchar Polski? I był tak blisko wygrania ekstraklasy?

Nigdy bym się nie spodziewał, że tak szybko dojdziemy do takiego poziomu. Oczywiście miałem cele, zarówno indywidualne, jak i do osiągnięcia z drużyną. Mieliśmy marzenia też po to, aby dojść właśnie do takiego momentu. Nie będę ukrywał jednak, że nie wierzyłem, że tak szybko się to stanie. Wszystko w klubie stoi na najwyższym poziomie. Wciąż czekamy tylko na to, by móc rozgrywać takie mecze u siebie w domu, w Częstochowie. Stadionu takich rozmiarów jak Narodowy oczywiście mieć nie będziemy, ale chcemy, żeby on po prostu wyglądał lepiej. Wtedy wszystko będzie już na absolutnie najwyższym poziomie, bo organizacja klubu już taka jest.

Organizacja Stal Mielec to w tym przypadku obelga dla Stali. Reportaż z tego, jak przygotowano finał Pucharu Polski.

Zdecydowana większość kibiców klubu z Poznania pozostała pod bramą stadionu. Cały sektor za bramką, w której w pierwszej połowie stał Mickey van der Hart, a w drugiej Kacper Trelowski, był w zasadzie pusty. Podczas pierwszej połowy część kibiców Lecha zaczęła lekko szarpać bramy wejściowe na Narodowy. Policja użyła gazu łzawiącego, którym potraktowała również rodziców z dziećmi. Pojawiły się informacje, że jedno z dzieci wymiotowało. Kilka godzin po meczu policja poinformowała, że zatrzymała kilkanaście osób. „Co to za fi nał? Kulesza, co to za fi nał?” – zaintonowali kilka razy podczas meczu kibice Rakowa. Można mieć duże wątpliwości, czy adresat tego okrzyku był odpowiedni, ale jeśli chodzi o treść, trafi li w punkt. Dopiero w końcówce spotkania, głównie za sprawą fanów z Częstochowy, mieliśmy do czynienia z czymś na kształt pozytywnego i nieco dłuższego dopingu. Gdy Lech doprowadził do stanu 1:2, zaczęła go wspierać część neutralnych kibiców, którzy najwidoczniej pragnęli dogrywki. Gdy na 3:1 trafi ł Ivi Lopez, słychać było już tylko fanów częstochowskiego klubu. Tuż po spotkaniu zasłabł ojciec jednego z piłkarzy Lecha. Gdy udzielano mu pomocy medycznej, jeden z fotoreporterów opuścił swoją strefę, by z bliska zrobić zdjęcie, co wywołało wściekłość Dawida Kownackiego i innych zawodników Kolejorza. Doszło do przepychanek, sytuację uspokajał m.in. rzecznik PZPN Jakub Kwiatkowski.

Derby Łodzi w cieniu troglodytów z trybun. Widzew wygrywa, jego kibice zostali ostrzelani fajerwerkami.

– Słowo „strach” nie pasuje ani do mnie, ani do drużyny – mówił przed meczem szkoleniowiec Widzewa Janusz Niedźwiedź. I chyba musiał o tym przypomnieć swoim piłkarzom w przerwie, bo drugą część spotkania zaczęli ze zdecydowanie większą werwą. Tuż po przerwie goście przeprowadzili niezłą akcję, ale Ernest Terpiłowski trafi ł w słupek. I to obudziło też gospodarzy. Kilka minut później dwa razy musiał interweniować Heinrich Ravas. Najpierw uderzał z dystansu Pirulo, a potem po rzucie rożnym próbował Oskar Koprowski, ale znów dobrze bronił bramkarz gości. I kiedy wydawało się, że mecz nabierze tempa, niestety kibice ŁKS którzy ostrzelali sektor gości fajerwerkami. Na szczęście nie doszło do eskalacji i po chwili piłkarze wrócili na boisko. Piłkarze potrzebowali trochę czasu, by wskoczyć na odpowiednie obroty, ale poszło im to na tyle sprawnie, że w końcówce było jeszcze sporo sportowych emocji.

Syn Michała Listkiewicza robi sędziowską karierę. Co mówi o tym jego ojciec?

Jabłko niedaleko padło od jabłoni.

Nigdy nie namawiałem Tomka do sędziowania. Jego mama nigdy nie była „fanką” tego zawodu. Ciągle mnie brakowało w domu, nasze małżeństwo, studenckie i bardzo się kochające, rozpadło się z tego powodu po 11 latach. Stale wyjeżdżałem, wszystko było na głowie Bożeny i w końcu tego nie wytrzymała. Była niezadowolona, że Tomek zapisał się na kurs, a ja nawet o tym nie wiedziałem. Przysięgam. Miał, podobnie jak ja, inklinacje do sędziowania koszykówki. Od tego zaczynał w wieku, bodaj 17 lat. Na kurs sędziego piłkarskiego zapisał się dwa lata później. Podążył identyczną ścieżką co ja. Któregoś dnia zadzwonił kolega i mówi: „Słuchaj, jestem wykładowcą na kursie sędziowskim i na liście jest Tomasz Listkiewicz. To twoja rodzina?”. Odpowiedziałem, że tak. Byłem trochę zły na Tomka, który tłumaczył: „Nie chciałem, żebyś wiedział, bobyś mnie odwodził, choćby ze względu na mamę”. Nie robiłem sobie wielkich nadziei, ponieważ w mojej rodzinie zawód i pasja nie przechodziły z pokolenia na pokolenie. Rodzice byli aktorami, więc chcieli, żebym i ja grał. Nie czułem tego, wolałem sport. Podobnie myślałem o Tomku, że może wybierze coś innego. Początkowo bywało zabawnie – kiedyś prowadził mecz okręgówki w Sochaczewie, którego obserwatorem był mój kolega, dawny sędzia Jurek Kmiecik ze Skierniewic. Po spotkaniu powiedział: „Słuchaj, Tomek, znam ojca i to był porządny arbiter, a ty totalnie spieprzyłeś dzisiejszy mecz”.

Dlaczego Tomek został asystentem, a nie arbitrem głównym?

Za moich czasów nie było podziałów. Raz prowadziłem mecz z gwizdkiem, kiedy indziej z chorągiewką. Przełomem był mundial we Włoszech w 1990 roku. Jechałem do Italii i myślałem: „Byłoby super, gdybym dostał dwa mecze na środku i dwa na linii”. Po fazie grupowej wszyscy już byli głównymi, a ja nie – za to na linii, bez przerwy. Po finale pomyślałem, że w życiu bym się nie zamienił na te dwa jako główny w początkowej fazie i do domu. Nikt by nie zauważył, że ja tam w ogóle byłem. A tak przeszedłem do historii. Później wprowadzono podział i zostałem asystentem, bo uznałem, że w tym jestem lepszy. Wtedy nie było trójek krajowych tylko międzynarodowe, co działało na moją korzyść, bo w Polsce światowy poziom reprezentowałem ja i Piotrek Werner. Ale zawsze jeździłem do innego głównego, z każdym pracowało się inaczej. Teraz Tomek, Szymon i Paweł Sokolnicki plus Tomek Musiał jako techniczny i jeszcze Paweł Raczkowski mają łatwiej. Znają się i wspaniale uzupełniają. Paweł jest wesoły, otwarty, „Liściu”, czyli Tomek to introwertyk. Stale słucha muzyki. Szymon narzeka: „Nie da się z nim gadać, ciągle ma słuchawki na uszach”. Lubi rock, heavy metal i blues. Kiedyś z Armenii przywiozłem mu na prezent wódkę AC/DC. Ma psychikę, która bardziej pozwala mu być dobrym asystentem. Potrafi się maksymalnie skoncentrować na konkretnej robocie. Główny ma sporo czynności społecznych, musi zarządzać meczem, rozmawiać z zawodnikami. Asystent skupia się na obserwacji, musi mieć w głowie stopklatkę i błyskawicznie analizować sytuację. Jego pomyłka bywa dużo bardziej kosztowna od błędu głównego – mówię o niezauważonym faulu w środku pola. Tomek jest megadokładny. Ma więcej talentu do bycia asystentem ode mnie. Kiedyś sędziowano bardziej na „nos”.

Radosław Kałużny i Piotr Wołosik rozmawiają o Rakowie.

Tu akurat do Rakowa przyczepić się nie sposób. To wina miasta, niespecjalnie zainteresowanego sportem i budową
obiektu równie nowoczesnego co klub. Prezydent Częstochowy najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że ma pod nosem świetny znak towarowy i darmową reklamę. I wcale nie chodzi o Jasną Górę, a znakomicie zorganizowany i znany w całym kraju klub piłkarski.

Patrz pan, przed tygodniem rozmawialiśmy o karze, którą klub nałożył na piłkarzy Śląska. Wrocławskim grajkom po laniu 0:4 z Bruk-Betem wstrzymano wypłatę. Przewidywałem, że taka kara prędzej demobilizuje, a nie wyzwala chęć poprawy. Nie pomyliłem się, bo w sobotnim meczu ligowym piłkarze Śląska poruszali się na białostockiej murawie jak na pięknej plaży. A wracając do Rakowa – trener Marek Papszun stworzył zespół bardzo nieprzyjemny dla rywala. Nie było przypadku w zwycięstwach odniesionych w Poznaniu czy na stadionie Pogoni. Drużyna z uporem grała swoją piłkę, nawet jeśli musiała gonić wynik, jak w Szczecinie. A Papszun zimą nie dał się skusić Legii i tego nie żałuje. Pisze historię Rakowa. Nawet najlepiej zorganizowane kluby potrzebują dłuższego czasu, by osiągnąć sukcesy, a w Częstochowie znaleźli patent, by przyszły one naprawdę szybko. Ten sezon jest dla częstochowskiej ekipy wielką przygodą, kto wie – może nawet całego piłkarskiego życia? Bo dublet jest wielce prawdopodobny.

Antoni Bugajski przypomina listę Fryzjera i odpowiada Marcinowi Borskiemu. Były sędzia czuje się przez niego pokrzywdzony.

Po publikacji część osób z listy wytoczyła nam cywilne procesy, ale tylko jeden skończył się wyrokiem na korzyść powoda. Był nim Marcin Borski. Sąd orzekł, że nie udowodniliśmy, iż jego obecność na „liście Fryzjera” była zasadna, więc nakazał nam go przeprosić i zapłacić zadośćuczynienie. Z wyrokami sądu się nie dyskutuje, szanuję tę zasadę. Tymczasem Borskiemu po trzynastu latach jeden fakt najwyraźniej ciągle umyka. Zachowuje się tak, jakby sąd przyznał mu certyfi kat nieskalanej uczciwości połączony z dyplomem genialnego arbitra. Zaczął wymachiwać pisemnym wyrokiem i straszyć, żebyśmy uważali, co będziemy pisać na jego temat, bo znowu będzie zwycięski dla niego proces. Nie ukrywam też, że zżera mnie ciekawość, co Borski robił w tej wronieckiej knajpie, w której urzędował Fryzjer? Czyżby też „bankietował”? E, to niemożliwe. No i wciąż dręczy mnie pytanie, kogo konkretnie tam widział, w jakich sytuacjach? Panie Borski, na litość boską, zaskocz mnie pan wreszcie cywilną odwagą i podaj nazwiska, skoro już zacząłeś ujawniać, a nie że tylko aluzje o „powabnych hostessach”… 

fot. FotoPyK

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

6 komentarzy

Loading...