Piątkowa prasa jest wyjątkowo ciekawa. Interesujące wywiady i analizy, a nawet wątki historyczne.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Dawny as kadry Ukrainy Serhij Rebrow zapowiada, że jest gotowy walczyć za kraj i dziękuje Polakom.
Rosjanie nie zdobyli Kijowa. Ukraińcy bronią się bardzo dzielnie i chyba agresorzy nie spodziewali się takiego oporu?
Nie tylko Rosjanie tego nie oczekiwali. Każdy dawał nam dwa-trzy dni, ale pokazaliśmy, że bronimy całej Europy. Teraz inne kraje pomagają nam, dostarczając ciężką broń. Nie prosimy o żołnierzy, o ludzi, by nas bronili, ale właśnie o to. Jesteśmy krajem, który chce wolności. Wcześniej apelowaliśmy o zamknięcie nieba, teraz ważna jest broń. Mamy szansę na zwycięstwo, z pomocą Europy i jej ciężką bronią możemy tego dokonać.
Polski o to nie trzeba mocno prosić, bo od początku inwazji wspiera Ukrainę.
To bardzo miłe. Polska ma silną pozycję na arenie międzynarodowej i ją wykorzystuje, aby nam pomagać. Nie powiem, że to coś nowego, Polacy zawsze byli z nami.
Poza tym nasz kraj dał gościnę już ponad dwóm milionom uchodźców.
Nie tylko Polska ich przyjmuje. Na Węgrzech, mimo prorosyjskiej postawy władz, też są. Mam tam znajomych i wiem, jak wielu ludzi im pomaga. Mołdawia też dała schronienie wielu uchodźcom. Polska jest jednak najlepsza, nie tylko przyjmuje ludzi, ale i pomaga nam na inne sposoby.
Maciej Wilusz grał i w Lechu, i w Rakowie. W finale Pucharu Polski trzyma kciuki za “Kolejorza”, a samemu zamierza już zająć się czymś innym.
(…) Jestem człowiekiem, który dużo rozmyśla, ale przychodzi po prostu moment, gdy nagle trzeba powiedzieć “koniec”. Tak było tym razem, choć złożyło się na to bardzo wiele rzeczy. Teraz to ja mogę oglądać byłych kolegów już z trybun.
Pojawiły się jakieś ciekawe oferty po rozwiązaniu umowy z Rakowem?
Tak, ale mówiłem przede wszystkim o tym, że znów chciałbym wyjechać. Nie chciałem zostawać w Polsce. Chyba, że otrzymałbym ofertę ze Śląska Wrocław, gdzie grałem na wypożyczeniu. W tym okresie bardzo się męczyłem z kolejnym urazem, który nie był wyjątkowo skomplikowany. Śląsk to mój klub i myślałem o tym, że dobrze byłoby tutaj zostać i zobaczyć, jak to dalej będzie. Oferty, które przychodziły z zagranicy nie były złe, ale każda wiązała się z tym, że musiałem okazać paszport covidowy. To było dla mnie blokadą, bo mam pewne zdanie na ten temat. Jestem ogólnym przeciwnikiem narzucania czegokolwiek. Uznałem, że albo ktoś zdecyduje się na mnie bez tych wszystkich zobowiązań, które były szaleństwem albo nie. Nie miałem zamiaru brać w tym udziału. Każda propozycja zagraniczna była podszyta takim samym zapytaniem, a i z czasem były coraz gorsze zapytania. Uznałem, że nie ma sensu w to dalej brnąć.
Sytuacja Zagłębia jest bardzo trudna, ale zarząd wierzy, że Piotr Stokowiec utrzyma lubinian w elicie. Plany mogą pokrzyżować jego byli piłkarze z Lechii Gdańsk.
Na zwolnienie Stokowca w Gdańsku zanosiło się od dłuższego czasu. Zdaniem doświadczonych zawodników Lechii chemii pomiędzy nim a szatnią, nie było już w sezonie, w którym Lechia zdobyła Puchar Polski. Według większości, wówczas przegrano mistrzostwo, a nie zdobyto brązowy medal. Choć piłkarze ani razu nie poszli do zarządu z prośbą zmiany szkoleniowca, to najdelikatniej mówiąc, nie przepadali za nim. Najczęstszym zarzutem wobec 49-latka był brak szczerości, w bezpośrednich rozmowach z zawodnikami miał mówić jedno, a za ich plecami drugie. Nastąpił efekt kuli śnieżnej, bo gdy podobne odczucia miała cała szatnia, jasne się stało, że wkrótce musi dojść do rozłąki, w pewnym momencie atmosfera stała się toksyczna. Zresztą wielu byłych zawodników nie kryła antypatii do szkoleniowca.
– Jest kłamcą i oszustem. Nie potrafi powiedzieć tego, co chce, tylko zrzuca to na kogoś innego. Tą osobą był głównie prezes. Z nim miałem wszystko wyjaśniać, a wiedziałem, że to wszystko jest po stronie Stokowca. Abstrahując od treningów, które prowadził Smolarow i były okej, umiejętności trenerskie jakieś są, choć jak teraz oglądam Zagłębie to nie do końca się przekłada, ale osobowość to jedna z najgorszych, jakie poznałem – to najświeższa wypowiedź Sławomira Peszki, który często wbija szpilki Stokowcowi. Można wręcz odnieść wrażenie, że każda rozmowa z byłym skrzydłowym reprezentacji musi zawierać pytanie o relacje z 49-latkiem. Peszko nie był w tej krytyce odosobniony, piłkarzy, którzy w podobny sposób wyrażają opinie, Stokowiec nazwał nawet „grupą bankietową”.
– Widać, że nasza ekipa trenerowi Stokowcowi ewidentnie nie pasowała. Rozbił ją całą, wszyscy musieli rozstać się z Lechią, piłkarze odchodzili, choć na różnych zasadach. Trudne decyzje powinno się przekazywać prosto w oczy. Można rozstać się z klasą i w cywilizowany sposób. W tym przypadku tej klasy ewidentnie zabrakło. Ja od prezesa Mandziary słyszałem, że odesłanie mnie do rezerw jest decyzją sztabu szkoleniowego, natomiast trener Stokowiec twierdził, że jest to decyzja klubu – mówił w rozmowie z „PS” Błażej Augustyn.
Rozmowa z Marcinem Baszczyńskim o Wiśle Kraków.
Wie pan ilu piłkarzy trafiło do Wisły w tym sezonie?
Na pewno wielu.
Dwudziestu, nie za dużo?
Ta liczba szokuje. Niektóre transfery nie wypalały i trzeba było reagować kolejnymi. W tej całej przebudowie Wisły pewne rzeczy nie działały. Organizacyjnie klub stawał na nogi, ale nie szły za tym wyniki sportowe. W ekstraklasie czasem zgranie piłkarzy, ich wzajemne zrozumienie pozwala na spokojny byt w ekstraklasie. Jeśli duże zmiany nie są poparte wysoką jakością, to kończy się w ten sposób.
Czy któryś z tych piłkarzy był realnym wzmocnieniem Wisły?
Nie mamy czasu ich ocenić. Gdyby piłkarze dostali czas na adaptację, to indywidualnie kilku można by wskazać. Joseph Colley wygląda na ciekawe, ale nie poznał do końca polskich realiów i nie wie, jak gra się o utrzymanie. Gra na luzie i spokoju, a czasem trzeba podejść do tego inaczej. Wydawało się, że Luis Fernandez to też niezłe uzupełnienie. Piłkarz z dużym doświadczeniem i spokojem w polu karnym. Każdy z nich coś pokazał, ale brakuje im regularności. Rozczarowania też były. Jan Kliment i Michal Škvarka – ci piłkarze w ogóle mnie nie przekonali. Wisła w budowaniu zespołu nie trafiła z napastnikiem i z bramkarzem. Mikołaj Biegański jest obiecującym zawodnikiem, ale nie jestem w stanie wymienić meczu, po którym powiem „to był mecz Biegańskiego czy Kieszka, on uratował wynik”. Jak wspomnimy sobie Legię sprzed kilku lat, to od razu nasuwa się Arek Malarz, który był w fenomenalnej formie i z 4-5 spotkań sam wybronił. Tego mi w Wiśle zabrakło.
Od przepychu i sukcesów do przerażającej biedy, czyli jak powstało hasło „organizacja Stal Mielec”.
Żeby zobaczyć jak bardzo Stal pod tym względem upadła, najpierw trzeba się cofnąć do lat 60. – Klub złote czasy zawdzięcza wsparciu państwowej firmy. Mielec był oczkiem w głowie przemysłu zbrojeniowego, konkretnie lotniczego. Oficjalna nazwa firmy do WSK: Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego, w ramach której funkcjonowały PZL, Państwowe Zakłady Lotnicze. Firma powstała jeszcze przed wojną, a po wyzwoleniu polskie władze uczyniły z niej jedną ze swoich sztandarowych fabryk. Wyprodukowano tu kilkadziesiąt tysięcy samolotów. W swoim szczytowym okresie zakład zatrudniał ponad 20 tysięcy pracowników – zaczyna opowieść Tomasz Leyko, autor książki „Biało-Niebieska” poświęconej historii Stali Mielec.
Piłkarzom niczego wtedy nie brakowało. Andrzej Szarmach w swojej książce pisze, że klub uchodził wręcz za wzór profesjonalnego zarządzania. Przychodził na trening, a w szatni czekał czyściutki, pachnący i wyprasowany strój. Po zajęciach go oddawał i na drugi dzień znów czekał na piłkarza wyprany. Piłkarze nie musieli o niczym myśleć. Wypłaty były na czas, mieszkania dostawali, jakie tylko chcieli. Miało to przełożenie na sukcesy. W latach 70. Stal dwa razy była mistrzem Polski, raz wicemistrzem i dwukrotnie zajmowała trzecie miejsce. W europejskich pucharach gościła na Podkarpaciu Real Madryt. Leyko: – Piłkarze jeździli dobrymi samochodami. Grzegorz Lato kupił sobie Dacię, podobnie Witold Karaś, auto bądź co bądź zagraniczne. Henryk Kasperczak nabył BMW. W Mielcu byli gwiazdami. Wszyscy mieli stałe numery na koszulkach i wydział komunikacji przydzielił im dedykowane tablice rejestracyjne: Lato miał cztery siódemki, Kulka cztery jedynki, Kasperczak cztery ósemki itd. To było charakterystyczne w tamtych czasach.
Skoro było tak dobrze, dlaczego zaczęło być tak źle? Wszystko popsuło się pod koniec lat 80. Stal stała się wówczas ofiarą transformacji ekonomicznej. Chociaż jakoś jeszcze dawała sobie radę – w sezonie 1988/89 zajęła 5. miejsce w pierwszej lidze. To były ostatnie dobre rozgrywki Stali w najwyższej klasie rozgrywkowej, czasy trenerów Włodzimierza Gąsiora i Janusza Białka. Zespół jako beniaminek grał dobrze i w nagrodę został wskazany przez PZPN do reprezentowania ligi w Pucharze Intertoto. Ale to były tylko miłe złego początku. Wiadomo było bowiem, że WSK po transformacji nie będzie już finansować klubu i Stal musi przejść na własny rachunek.
Dariusz Banasik o swoim zwolnieniu z Radomiaka.
(…) Jednak w niedzielę podjęli niezrozumiałą dla wielu osób decyzję o zwolnieniu pana. Kiedy pan zaczął się jej spodziewać?
Sygnały o możliwym zwolnieniu docierały do mnie od pewnego czasu. Zaczęło się od sytuacji z boiskami treningowymi. Wypowiadałem się krytycznie na ich temat. Nie mogłem przeskoczyć pewnych problemów i to mnie denerwowało, poza tym zawodnicy prosili mnie też, by interweniować w tej sprawie. Już jesienią próbowaliśmy coś z tym zrobić. Słyszałem, że władzom klubu nie do końca to się podoba i prowadzą pewne rozmowy. Byłem jednak spokojny, znajdowaliśmy się na wysokim miejscu. Ta runda jest dużo słabsza, ale myślałem, że zostanę rozliczony za cały rok pracy.
Niedzielna rozmowa z szefami Radomiaka była…
Kulturalna. Gdy już jechałem na tę rozmowę, byłem w zasadzie pewny, jak ona się skończy. Włodarze klubu przekazali mi, że nie są zadowoleni z wyników w tym roku i mają duże obawy co do kolejnego sezonu. Stwierdzili, że podejmują tę decyzję już teraz, by nowy szkoleniowiec miał czas przygotować się do następnych rozgrywek i poznać zawodników. Na swój sposób jest to logiczne myślenie. Przez te cztery lata zdążyliśmy się zżyć, więc rozstaliśmy się w zgodzie. Nie było przepychanek.
Nie wierzę jednak, że zwolnienie przed końcem sezonu pana nie zaskoczyło.
Sądziłem, że dostanę te cztery mecze, żeby dokończyć sezon. Może byśmy je też przegrali, ale może los by się odwrócił i odnieślibyśmy cztery zwycięstwa? Moim zdaniem na tym polega całościowa ocena trenera. Zrozumiałem jednak decyzję władz, poza tym sam byłem już zmęczony pewnymi rzeczami. Sportowo zespół szedł do przodu, ale wiele rzeczy powinno być poprawionych i na niektóre z nich klub nie miał wpływu.
Dawid Kocyła przyznaje, że w pewnym momencie odbiła mu sodówka.
Co pan sobie pomyślał, gdy usłyszał o zainteresowaniu takich klubów jak Borussia Dortmund?
Chciałbym to sprostować, żeby trafiło to do szerszej publiczności. Borussia nie kontaktowała się ze mną, ani też z moim menedżerem. Nie wiem, kto to wymyślił. Od innych agentów wiem, że skauci z Dortmundu byli na moich dwóch meczach, ale żadne kroki nie zostały podjęte. Borussia ma bardzo dużo ludzi na całym świecie, którzy śledzą losy młodych zawodników. Podejrzewam, że podczas jednego weekendu takich chłopaków jak ja obserwują przynajmniej dwustu. Krzywdzące jest dla mnie gadanie, że miałem grać w Borussi, a trafiłem do Niecieczy. Media same napompowały balonik.
Czyli informacja o 3 milionach euro jest zwykłą plotką?
Jeżeli taką ofertę otrzymałaby Wisła to z pewnością bym odszedł. Nafciarze nie będą oczekiwali za mnie, nie wiadomo jak dużych pieniędzy, bo są teraz w trakcie odbudowywania swojej pozycji w ekstraklasie, a z pewnością nie mogą zażądać takiej kwoty jak Legia, Lech czy Pogoń. Nic takiego nie było, więc jestem tu, gdzie jestem.
To ciekawe, bo w wywiadzie dla portalu weszło.com trener Maciej Bartoszek powiedział, że to zainteresowanie ze strony Borussi powinno pana zmobilizować, a jedynie przeszkodziło. Dodał, że najbardziej powinien pan pracować nad głową.
Zgadzam się, odkąd zacząłem współpracować z psychologiem, widzę zmianę na lepsze. Nie chodzi o to, że przestałem interesować się piłką, czy sądziłem, że wszystko osiągnąłem. Po prostu coraz częściej słyszałem głosy, że ten czy tamten klub się mną interesuje. Każdy pisał lub mówił, że zaraz gdzie odejdę. Przerosło mnie to, nie wiedziałem, jak mam sobie z tym poradzić. W pewnym momencie byłem łączony z takimi klubami, o jakich nie pisało się w kontekście Jakuba Kamińskiego, który moim zdaniem jest najbardziej utalentowanym piłkarzem młodego pokolenia w Polsce. Kuba odszedł do Wolfsburga, a uważam że skala jego talentu jest większa od mojego. Wiedziałem, że to nie jest ten etap i moment, kiedy mogę pozwolić sobie na wyjazd za granicę.
Można powiedzieć, że woda sodowa uderzyła panu do głowy?
Tak miałem taki moment, ale to już za mną. Wokół siebie mam ludzi, którzy dbają o moje dobro. Kiedy tylko odlatywałem, to zwracała na to uwagę moja mama czy menedżer. Po tej sytuacji zacząłem interesować się psychologią sportu. To nie było tak, że wychodziłem na trening i robiłem jakieś głupie rzeczy, krzyczałem lub uważałem się za nie wiadomo kogo. Ja po prostu myślałem, że gdzieś odejdę, pomimo że nie było żadnych ofert. Teraz już wiem, jak ważna, a wręcz kluczowa w piłce jest głowa, żeby poradzić sobie z presją, krytyką czy hejtem.
Szczera rozmowa Izabeli Koprowiak z Tomaszem Kuszczakiem. Po karierze inwestuje w nieruchomości i cieszy się nowym życiem.
Gdy jechaliśmy do Rewy, nazwał pan siebie pracoholikiem. Czym według pana jest pracoholizm?
Chorobą. Tak się mówi. Myślę jednak, że ja po prostu lubię pracować. Dziś czuję się jak zwierzę, które przez wiele lat było zamknięte w klatce. Niedawno mnie z niej wypuszczono, wybiegłem z ogromnym rozmachem. Nie wiem, za co się złapać. Jestem bardzo głodny tego obecnego życia. To jest mój pracoholizm: wstaję i myślę o robocie, zasypiam i wciąż głową jestem w pracy. Czuję, że to właściwa droga, choć bardzo wyczerpująca. Mimo że wstaję bardzo wcześnie, pracuję ciężko i kończę późno, to mam z tego frajdę.
Gdzie w tym wszystkim czas dla rodziny?
Rodzina zawsze była i będzie dla mnie najważniejsza. Dlatego, gdy grałem w piłkę, tak bardzo ją chroniłem. Teraz dziewczyny piłkarzy są takimi samymi celebrytkami ja zawodnicy. Moja kobieta nigdy nie chciała być na świeczniku. Ja jestem taki sam.
W piłce też był pan pracoholikiem?
Kochałem trenować, byłem tytanem pracy. Przez sześć lat w Manchesterze opuściłem sześć treningów. Może dlatego skończyłem grać w wieku 37 lat? Nie chciałem być inwalidą, wiedziałem, że czeka mnie inne życie. Od trzech lat jeżdżę na nartach, zrobiłem patent sternika. Chciałem mieć na to zdrowie.
Jesteśmy nad morzem, przed chwilą był piękny zachód słońca, ale czy pan ma czas, by na niego popatrzeć i tego szumu fal posłuchać?
Ostatni raz byłem tutaj na plaży z pół roku temu. Dla mnie to już jest standard, mam inne spojrzenie, widziałem ten zachód słońca z 300 tysięcy razy. Pamiętam jednak ten pierwszy raz, jakieś 12–13 lat temu, kiedy przyjechałem do Rewy, by kupić tu ziemię. Robił wrażenie, jednak ja byłem wtedy innym człowiekiem. Koncentrowałem się na piłce, wpadałem tu tylko na dwa, trzy dni, nie żyłem tym. Teraz jestem tu na stałe, mieszkam w Gdańsku, przenosiny tutaj to też nowość. Moja kobieta i dzieci nigdy w Polsce nie mieszkały. Zobaczymy jak nam pójdzie. Ale to wciąż dla mnie przystanek, bo pewnie tutaj też się na stałe nie zatrzymam, będę próbował czegoś innego. Taki jestem.
Sporo już pan wypróbował, do piłki się nie ograniczał, miał pan w Manchesterze restaurację sushi. Dlaczego pan z niej zrezygnował?
Miałem świetną koniunkturę: klientów i w Manchesterze United i City, miałem podpisać umowę z Astra Zeneca na duże zamówienia lunch boksów. Zatrudniają 15 tysięcy osób, większość z Chin, wszyscy kochali sushi. Wystarczyła jedna prezentacja, abym ich przekonał. Kiedy jednak podpisałem umowę z Brighton, wiedziałem, że nie ma sensu tego kontynuować. Takiego biznesu trzeba pilnować samemu. Zamknąłem restaurację, ale perspektywy były niesamowite.
SPORT
Ireneusz Mamrot uważa, że rozstrzygnięcie w finale Pucharu Polski nie wpłynie na walkę o tytuł mistrzowski.
Kulminacyjnym momentem majówki będzie nie któryś z ligowych meczów, a finał Pucharu Polski między Rakowem i Lechem. Czy jego wynik może mieć wpływ na ostatnią prostą walki o tytuł między tymi zespołami?
– Wiadomo, że przewaga psychologiczna będzie, ale nie uważam, by to miało jakikolwiek wpływ. Przed jedną i drugą drużyną do zdobycia będzie kolejny cel. Gdyby Lech miał przewagę meczów bezpośrednich, to uznałbym, że finał Pucharu Polski nie ma dla walki o mistrza żadnego znaczenia, ale jest odwrotnie i to on musi gonić Raków, który ma w dodatku dobry układ gier.
To zaskoczenie, że Raków może sięgnąć po tytuł?
– Nie jestem zaskoczony. Raków pokazuje, ile zależy od mądrości właściciela, który ma ogromną wiedzę i obrał wraz z Markiem Papszunem dobrą drogę, która doprowadziła do miejsca, w jakim klub znalazł się dziś. Pracowałem w kilku miejscach. Często było tak, że pomyliłem się z jednym-dwoma transferami – i było mi to wypominane. Nawet można było pracę stracić. W Częstochowie szli inną drogą – można się mylić, ale niech z każdego okienka zostanie ktoś wartościowy. Tak budowała się ta drużyna. Zachowując wszelkie proporcje, w podobny sposób wywalczyliśmy pierwszą ligę w Głogowie. Przez trzy lata budowaliśmy zespół w drugiej lidze, okienko po okienku, aż przyniosło to awans. Szacunek dla Rakowa, że nie tylko zarabia na transferach, ale też zaczyna płacić za piłkarzy. Może z polskich klubów jeszcze Pogoń szuka zawodników idealnie pod określony profil i to, co chce grać trener. Koncepcja jest zachowana. Dlatego Raków zasłużenie znalazł się na pierwszym miejscu i ma przewagę nad Lechem nie tylko bezpośrednich meczów, ale i presji. Ktoś powie, że walcząc o mistrza czuje się to samo, ale w Poznaniu jednak ciśnienie jest większe. Na boisku Raków może się podobać dzięki intensywności, pressingowi, organizacji gry. W tym jest mocny. Nie wszyscy podkreślają też, że dzięki indywidualnościom mogą wygrywać mecze, które im się nie układają. Takimi są na pewno Kovacević, Ivi Lopez, Wdowiak albo znajdujący się w coraz wyższej formie Marcin Cebula. Gdyby nie miał tylu kontuzji, to może grałby dziś w reprezentacji.
Pochodzący z Radomia Bartosz Nowak ma dziś poprowadzić Górnika Zabrze do wygranej z beniaminkiem.
Podkreślmy, że Bartosz Nowak pochodzi z Radomia, ale w Radomiaku nigdy nie występował. Jego pierwszym klubem był Junior Radom, który szkoli najmłodszych. Jako nastolatek był już w Gwarku Zabrze, który słynie z dobrej pracy z młodzieżą. Doświadczonego zawodnika pytamy, czy na przestrzeni jego kariery były podchody ze strony Radomiaka w kierunku jego osoby? – Kiedyś byłem blisko Radomiaka. Mogło tak być w momencie, kiedy kończyłem w Gwarku i wiele wskazywało wtedy, że moim pierwszym seniorskim klubem będzie właśnie klub z Radomia. Myślałem, żeby wrócić do Radomia, zacząć grać w Radomiaku, ale ostatecznie do tego transferu nie doszło. Ówczesny trener, już nawet nie pamiętam kto to był, nie był przekonany do mojej osoby i ostatecznie trafiłem do Polonii Bytom – tłumaczy.
Czy kiedyś trafi z powrotem do rodzinnego miasta? – Nie zastanawiam się nad tym, ani o tym nie myślę. Jestem teraz zawodnikiem Górnika i na grze tutaj się koncentruję, to jest najważniejsze – podkreśla.
Coś, czego nie udało się dokonać przed dwoma laty, powiodło się w tym sezonie. Rzeszowska Stal świętuje awans na zaplecze ekstraklasy.
To była bezsenna noc w stolicy Podkarpacia, ale chyba żadnego ze 197 tysięcy mieszkańców nie mogło dziwić, że jeszcze długo po końcowym gwizdku środowego meczu z Hutnikiem Kraków ze stadionu przy Hetmańskiej dochodził chóralny śpiew, a gwiaździste niebo rozświetlały fajerwerki… Na 4 kolejki przed zakończeniem II-ligowych rozgrywek żadna siła nie będzie w stanie odebrać awansu Stali Rzeszów, która po 28 latach doczekała się promocji na zaplecze ekstraklasy. 28 lat to kawał czasu. Gdy drużyna z Hetmańskiej żegnała się z ówczesną II ligą, większości obecnych zawodników nie było jeszcze na świecie, a Patryk Małecki czy Andreja Prokić, najstarsi zawodnicy biało-niebieskich, mieli po 5-6 lat i raczej nie wiedzieli, że zostaną piłkarzami.
Nie odkryjemy Ameryki, jeśli napiszemy, iż awans Stali był jedynie kwestią czasu. Przy sprzyjających okolicznościach mogła świętować już w Wielką Sobotę. Wszystko co najważniejsze do celebracji sukcesu było przygotowane. Wystarczyło „tylko” wygrać z Ruchem Chorzów. Świetna atmosfera na trybunach, na których zasiadło 8500 widzów (o takiej frekwencji wiele wyżej notowanych kubów może tylko pomarzyć) najwyraźniej zdeprymowała gospodarzy, bo w szlagierze rundy wiosennej przegrali 1:2. Była złość, ale nie załamanie, bo rzeszowianie wiedzieli, iż prędzej czy później zdołają przypieczętować awans. Ich kibice woleli, by nastąpiło to prędzej, ale wygrana (2:1) we Wrocławiu z rezerwami Śląska dała jedynie 3 „oczka”, bo w tym samym czasie depcząca po piętach Stali Chojniczanka otrzymała punkty walkowerem za mecz z wycofanym z rozgrywek Bełchatowem, więc koronację trzeba było odłożyć. Niespodziewana porażka (0:1) Ruchu z Radunią Stężyca jeszcze bardziej wyprostowała ścieżkę rzeszowianom. Rachunek był prosty – jakakolwiek strata punktów przez „Niebieskich” w wyjazdowym spotkaniu z Wisłą Puławy utrzymywała bowiem 12-punktową przewagę Stali, co gwarantowało jej minimum 2. miejsce, gdyż na boisko wybiegną tylko trzykrotnie (w 33. kolejce zostanie jej przyznany walkower za Bełchatów), a chorzowian czekają 4 spotkania.
SUPER EXPRESS
Artur Wichniarek wróży Złotą Piłkę Karimowi Benzemie.
– Jest większym faworytem do wygrania Złotej Piłki za sezon 2021/2022 niż Lewandowski?
– Strzelenie dziewięciu bramek takim zespołom jak PSG, Chelsea i Man City nie umknie fachowcom. Zobaczymy, gdzie zakończy się przygoda Realu w tym sezonie, ale osoby głosujące będą uzależniać wybór od sukcesów klubów. Real zaszedł dalej niż Bayern, a jeśli Benzema zostanie królem strzelców, to będzie miał dodatkowy bonus.
– Real odrobi stratę jednego gola w rewanżu z Man City i awansuje do finału?
– Bardzo ciężko będzie odrobić nawet jedną bramkę. Real grał w prawie optymalnym składzie, a City w takim eksperymentalnym zestawieniu obrony nie zagra pewnie już nigdy. Jeśli wrócą kontuzjowani Walker, Cancelo, a także Stones, to ciężko będzie Realowi. Mistrz Anglii ze znakomitą ofensywą zawsze może zdobyć jedną czy dwie bramki.
Leandro bije się w piersi za ostatnie niepowodzenia Radomiaka.
(…) – A fizycznie czujecie się mocni?
– Przez cztery lata przygotowywaliśmy się zimą z trenerem Dariuszem Banasikiem tak samo, więc trudno mówić o tym, że w tej materii coś poszło nie tak. Forma fizyczna jest taka, jaka była za każdym razem po tych przygotowaniach – czyli dobra. Ale biję się w piersi. W tej rundzie nie daję drużynie z siebie tyle, ile dawałem jesienią.
– Jak to rozumieć?
– Nie radziłem sobie z tym, czego sam od siebie wymagałem. W piłce zawsze powinno się chcieć mieć jeszcze więcej punktów, bramek, ale też lepsze miejsce w historii klubu. I ja też tego chciałem, ale może ta poprzeczka została zawieszona za wysoko. Pucharów w tym sezonie w Radomiu nie będzie, choć… póki piłka w grze…
Fot. 400mm.pl