Trochę o kadrze, ale głównie o lidze. W dniu losowania mistrzostw świata wracamy do gry w Ekstraklasie, więc piątkowa prasa przybliża nam bohaterów poszczególnych spotkań. Uwagę przykuwa długi wywiad z Lukasem Podolskim, który opowiada o dorastaniu w Niemczech.
Sport
Paweł Sibik chce mocnej grupy na mundialu.
Czyli hipotetycznie mogłaby być taka grupa, jak Brazylia z pierwszego koszyka, Niemcy z drugiego i przykładowo Kamerun z czwartego.
– Tak, też to analizowałem w ten sposób i jest prawdopodobieństwo, że tak możemy wylosować. Jak już się sprawdzać, to z najlepszymi. Mam dość takich meczów w tych wielkich imprezach, kiedy to niby losowanie jest sprzyjające, po naszej myśli, a potem i tak okazuje się, że jest wielkie rozczarowanie i jedziemy do domu. Mierzmy wysoko! OK, wylosujemy Katar z pierwszego koszyka, Chorwatów i powiedzmy kogoś z barażu interkontynentalnego Nową Zelandię czy Kostarykę i nie daj Boże nie wyjdziemy z takiej grupy. Tak naprawdę, to nie ma teraz słabych reprezentacji. Mamy świetnych piłkarzy i dlaczego nie mamy się mierzyć z najlepszymi? My Polacy lubimy wyzwania, ciężkie przeprawy i wtedy się najlepiej sprawdzamy, bo mobilizujemy się i angażujemy na maksa.
Ma pan swoje doświadczenie również z międzynarodową piłką. Dlaczego na mundialach przegrywamy z drużynami spoza Europy, żeby wskazać na Koreę w 2002, Ekwador cztery lata później i Senegal w 2018 roku? Z czego to może wynikać?
– W okresie przygotowawczym nie będzie brakowało meczów, bo przecież czekają nas spotkania w Lidze Narodów. Cały czas kręcimy się jednak wokół reprezentacji z naszej części świata, a warto byłoby się przyjrzeć tym z innych stref, z innych rejonów świata i w takiej konfrontacji nabrać trochę doświadczenia, bo przecież tam grają trochę inaczej, kultura gry jest odmienna, a my mamy potem problem, żeby do tej „inności” szybko się dostosować. Warto byłoby z takimi rywalami zagrać. Trzeba szukać kontaktu z takimi drużynami, żeby zebrać materiał i spojrzeć z innej strony, a nie tylko poprzez podglądanie. Ze starć bezpośrednich można wynieść więcej nauk.
Sławomir Chałaśkiewicz zapowiada ligową kolejkę.
W trakcie przerwy reprezentacyjnej trener Kosta Runjaić ogłosił, że po sezonie opuści Pogoń. Czy ta wiadomość może mieć jakiś wpływ na postawę szczecińskich piłkarzy?
– To zawsze ma wpływ. Obojętnie, jakby to się działo – czy wyszłoby ze strony klubu, czy trenera. Pamiętamy, jak to wyglądało w ligach zachodnich. Gdy zmiany trenerów były ogłaszane wcześniej, nie zawsze miało to dobry wpływ na zespół. Mobilizacja i zaangażowanie często słabły. Miejmy nadzieję, że zawodnicy Pogoni są na tyle świadomi, że wiedzą, o co grają. Powinni zrobić teraz wszystko, aby zakończyć sezon na pierwszym miejscu, bo jeżeli się coś robi, to staram się to robić bez względu na to, co się dzieje wokół klubu i zespołu. Muszę się skupić na tym, co jako zawodnik mam do zrobienia – na wygrywaniu spotkań. To zawsze jest trudna sytuacja. Szkoda, że tak się dzieje, bo to trener, który wprowadził w drużynie dużo zmian. Jeżeli odchodzi z zespołu, który walczy o mistrzostwo Polski, to jest to zły sygnał dla naszej ligi. Bo co można zrobić lepiej? To dla mnie dziwna sytuacja. Nie wiemy też, jakie są prawdziwe przyczyny. Trener chce zmienić otoczenie? To skądś się bierze. Bo jeśli trener jest zadowolony z pracy, jaką wykonuje, ma wokół siebie odpowiednich zawodników i otoczenie, klub pozwala na rozwój, to trudno z tego rezygnować, nie wiedząc, jak to się właściwie skończy.
Miguel Luis mocno korzysta z wypożyczenia do Warty Poznań.
Po zmianie zespołu jego sytuacja zdecydowanie się poprawiła. Portugalczyk najwyraźniej zrobił dobre wrażenie na Dawidzie Szulczku, gdyż od początku jest podstawowym zawodnikiem zespołu z Poznania. Odwdzięcza się nie tylko jakością gry, ale i statystykami. – Bardzo dobrze oceniam jego ostatnie występy. Imponuje przede wszystkim statystykami i swoim wpływem na wyniki Warty. Cieszymy się, że ma w niej taką pozycję – powiedział o swoim wypożyczonym zawodniku Marek Papszun. Luis w sześciu dotychczas rozegranych spotkaniach zdobył trzy bramki i zaliczył asystę. Zdecydowanie najlepszy mecz zagrał z Radomiakiem. Wówczas to Portugalczyk dał Warcie prowadzenie, a ledwie dwie minuty później przypieczętował jej zwycięstwo. Jeżeli jego forma nie ulegnie zmianie, to można spodziewać się, że po powrocie do Częstochowy jego sytuacja znacząco się poprawi. Poza Luisem pozostali piłkarze Rakowa nie mogą czuć się zadowoleni ze zmiany otoczenia.
Podbeskidzie chce wrócić na zwycięską ścieżkę.
Brak zwycięstw to zmora trenerów Piotra Jawnego i Marcina Dymkowskiego. – Najbardziej nas martwi brak odpowiedniej liczby punktów w ostatnich meczach – podkreślił pierwszy z wymienionych. – Było trochę zmian kadrowych, jak również w sposobie grania. A nawet mniej istotne roszady wpływają na rozregulowanie całego zespołu. Potrzeba trochę czasu, by wrócił na właściwe tory. To powoduje gubienie punktów. Uważam, że kilka z tych meczów powinniśmy wygrać, bo mieliśmy przewagę. Ale zdajemy sobie sprawę, że piłka nie zawsze jest sprawiedliwa. Pracujemy cały czas. Chcemy wrócić na ścieżkę zwycięstw. Prócz sparingu z Jastrzębiem w przerwie na potrzeby reprezentacji Podbeskidzie pracowało nad wieloma aspektami, choć w niepełnym składzie, bo 5 zawodników pojechało na zgrupowania drużyn narodowych. – Dużo czasu poświęciliśmy na taktykę, a także na sprawy mentalne. Tutaj chodzi o taką zwykłą chęć wygrania spotkania. Czasami obojętnie jak. Nie musimy być cały czas piękni. To może być brzydkie zwycięstwo.
Ciekawa sytuacja – Klub Biznesu GKS-u Katowice pisze do władz miasta, bo klub zaniedbał współpracę.
Na oficjalnej stronie internetowej GKS-u potencjalny sponsor nie znajdzie oferty ani czegoś, co zachęcałoby do kontaktu. W zakładce „Klub Biznesu” znajduje się tylko opis kilku firm już współpracujących z GKS-em, ale bez informacji, jak do tego grona dołączyć. W liście otwartym byli członkowie Klubu Biznesu zaznaczają, że nie chcą uderzać bezpośrednio w prezesa Szczerbowskiego, a jedynie zasygnalizować problem. Proponują, by Klub Biznesu został reaktywowany, przy wsparciu miasta i działu marketingu GKS-u. By stworzono pakiety sponsorskie, zadbano o regularne spotkania, oddelegowanie w klubie osoby odpowiedzialnej za biznesowe kontakty oraz umieszczenie przedstawiciela Klubu Biznesu w radzie nadzorczej. „GieKSa ma solidny kapitał w postaci wyjątkowej społeczności kibiców oraz biznes, który chce być blisko Klubu” – czytamy w liście.
Grzegorz Kurdziel wspomina czasy gry w Zagłębiu Sosnowiec.
– Najpierw taka sytuacja miała miejsce, gdy pracowałem w Polonii Bytom, potem w ekstraklasie w sezonie 2018/19, gdy byłem w Cracovii. Wówczas pełniłem funkcję asystenta, tym razem stawię czoło ekipie z Sosnowca jako pierwszy trener. Zagłębie to klub bliski mojemu sercu i nic tego nie zmieni. Spędziłem tutaj wiele pięknych chwil. Najpierw w latach 1998-2004 jako bramkarz, a od 2006 do 2010 jako trener golkiperów. Przygodę z wyczynowym sportem zakończyłem przedwcześnie z powodu kontuzji, a konkretnie urazu barku. Jesień sezonu 2004/05 była ostatnią w moim wykonaniu. Grałem wówczas z Zagłębiem w II lidze. Na nic zdały się operacje. Musiałem zawiesić buty na kołku – wspomina Kurdziel, który ponad cztery lata później, wiosną 2008 roku, wrócił na ligowe boiska i zagrał w ekstraklasie. – To był ostatni mecz sezonu, w którym Zagłębie spadało z ekstraklasy. Byłem wówczas trenerem bramkarzy w Sosnowcu. Kontuzje podopiecznych sprawiły, że… sam musiałem wstawić się do bramki. Przegraliśmy 0:4. Z tego, co pamiętam, żadnej z bramek nie zawaliłem (śmiech). To był incydentalny występ, potrzeba chwili – opowiada Kurdziel, który pracę w Zagłębiu w roli trenera bramkarzy rozpoczął w 2006 roku.
Super Express
Adam Nawałka o meczu kadry. Mówi o Gliku i Szczęsnym.
– Wymienił pan Szczęsnego, ale to był świetny mecz piłkarzy, którzy stanowili szkielet pana reprezentacji i są w niej do tej pory.
– Mówimy o sukcesie drużyny jako całości, natomiast mecz miał kilka bardzo pozytywnych postaci, liderów drużyny – Wojtka, Roberta Lewandowskiego, Piotrka Zielińskiego, Grześka Krychowiaka, który dał wspaniałą zmianę, dzięki czemu drużyna odzyskała moc od początku drugiej połowy. Nie mówiąc o heroizmie Kamila Glika, a z nowej generacji świetnie zagrał Sebastian Szymański.
– Glik to człowiek z wymierającego pokolenia piłkarzy, jeśli już w piątej minucie sygnalizował problemy z kontuzją, a grał do samego końca?
– To mnie wcale nie dziwi, bo takiego Kamila znam od wielu lat. Gdy obejmowałem reprezentację, to pojechałem na mecz Torino – w którym on grał – z Sampdorią. Był niesamowicie zdeterminowany, a podczas rozmowy zrobił na mnie wrażenie człowieka skały. Nigdy nie narzekał, że coś go boli. Dlatego zapamiętałem tamten mecz, nawet z kim grała jego drużyna, bo to było pierwsze spotkanie z Kamilem i zrobił na mnie wrażenie, jeśli chodzi otwardość gry, podejście do gry wreprezentacji, która dla niego jest największą wartością. Przy takim urazie jak we wtorek niejeden byłby zniesiony na noszach zboiska, a on dotrwał do końca meczu.
Przegląd Sportowy
Trochę o zasadach losowania mundialu. Przesunięcie barażu sprawiło, że Ukraina lub Szkocja straciły trzeci koszyk.
Zespoły, które dopiero w czerwcu wywalczą awans, trafi ą do czwartego koszyka. Wówczas stawkę fi nalistów uzupełnią ostatnie trzy drużyny, dwaj zwycięzcy baraży interkontynentalnych (Nowa Zelandia – Kostaryka i Australia/Zjednoczone Emiraty Arabskie – Peru) i triumfator ścieżki z Europy z udziałem Walii oraz Szkocji i Ukrainy. Nie jest to sprawiedliwe, bo Ukraina i Walia na podstawie rankingu znalazłyby się w trzecim koszyku, ale FIFA tak zdecydowała. Szkocja, która też może wywalczyć awans z tej ścieżki trafi łaby już do czwartego koszyka. Dla większości kibiców brak kompletu fi nalistów mundialu podczas losowania fi nałów mundialu będzie nowością. Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce w 1974 roku, gdy został do rozegrania baraż Jugosławia – Hiszpania, a wcześniej tak było jedynie w 1934 i 1938 r. Losowanie zacznie się od pierwszego koszyka, a zakończy na czwartym. Zespoły zostaną podzielone na osiem grup, składających się z czterech drużyn. Drużyny z tego samego kontynentu nie mogą na siebie wpaść, z wyjątkiem oczywiście Europy. W jednej grupie znajdą się co najmniej jedna, ale nie więcej niż dwie ekipy z naszego kontynentu. Innych obostrzeń nie ma.
Kilka statystyk dotyczących losowania. Z kim graliśmy najczęściej i jak nam szło?
W XXI wieku Polska grała w trzech turniejach o MŚ i w dwóch z nich rywalizowała w fazie grupowej z gospodarzami. Te mecze nie były dla nas szczęśliwe, bo w 2002 roku przegraliśmy z Koreą Południową, a cztery lata później ulegliśmy 0:1 Niemcom, chociaż gola straciliśmy dopiero w doliczonym czasie gry. Po równo przedstawia się liczba rywali Polaków w fazach grupowych z Europy, Afryki, Ameryki Płn. i Śr. oraz Ameryki Płd. Nasza kadra mierzyła się z czterema różnymi zespołami z każdego z tych kontynentów. W mundialowej grupie Polacy nigdy nie zagrali z drużyną z Australii i Oceanii. Nie jest to nic dziwnego, bo drużyny z tej części świata uzbierały w sumie siedem występów w finałach MŚ (pięć Australia – dwa razy już jako drużyna z Azji, dwa Nowa Zelandia).
Jacek Kiełb mówi o najgorzej Koronie w historii. Tej, w której niemal pobił się z kolegami z zespołu.
Jak to?
Wielu zawodników przychodziło do klubu tylko odbębnić trening. W trakcie kwarantanny nie wszyscy wykonywali ćwiczenia, przez co później mieli spore zaległości i trudno było je nadrobić. A przecież wtedy jeszcze mieliśmy szansę na utrzymanie.
Próbowaliście jakoś ze sobą rozmawiać?
Nie przynosiło to skutków. Kilku osobom po prostu nie zależało. Pamiętam, co się działo po meczu z Górnikiem Zabrze. Przegraliśmy 2:3, tracąc dwa gole w końcówce. Byłem wściekły, wpadłem w szał. Nie tylko krzyczałem, ale też rzucałem różnymi rzeczami po szatni. I kiedy już trochę ochłonąłem, zobaczyłem, że jest grupa piłkarzy, którzy po meczu wzięli szybki prysznic, telefon do ręki i zaczęli sobie żartować. To była maksymalna obojętność.
Były spięcia między wami?
Mało brakowało, a doszłoby do rękoczynów.
Aż tak?
No tak. Nie chcę wymieniać nazwisk, ale jednemu gościowi ewidentnie nie chciało się trenować. Lekko się spięliśmy w stykowej sytuacji, ale wyciągnąłem do niego rękę, chciałem przeprosić i jakoś zmobilizować. Zamiast piątki, dostałem wiązankę wyzwisk. Rozdzielił nas trener, ale następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Tyle tylko, że tym razem podbiegło do mnie trzech obcokrajowców i powiedzieli, że nie mogę się tak zachowywać. Odpowiedziałem, że jak chcą, zapraszam każdego pojedynczo po treningu do walki.
Ruszyli?
Nie. Nie chcę tu zgrywać kozaka, ale to też pokazuje charakter tych osób.
To była jedyna taka sytuacja?
Spięć mniejszych czy większych było kilka. Dochodziło do sytuacji, w których jeden drugiemu piłki nie podawał, bo był obrażony. Tak nie dało się funkcjonować.
Lubomir Satka ma zastąpić Bartosza Salomona w Lechu Poznań.
Kto zastąpi Salamona, króla poznańskiej defensywy? Wybór jest oczywisty – Lubomir Šatka. Słowak dołączył do Lecha w lipcu 2019 z DAC Dunajska Streda jako element nowej strategii władz klubu. Szefostwo Kolejorza przeanalizowało sobie poprzednie lata i dostrzegło, że w sezonie 2014/15 – ostatnim mistrzowskim – średnia wieku obcokrajowców była niższa niż w słabiutkich rozgrywkach 2018/19. Co z tego wynikało? Że tym młodszym zwyczajnie bardziej się chciało lub – bardziej dyplomatycznie – mieli większą motywację od starszych kolegów, bo traktowali Poznań jako stację przesiadkową w drodze do mocniejszych lig. Był moment, że takie podejście odbierano jako niewłaściwie (bo przecież Lech to duży klub), jednak zrewidowano ten pogląd. Dodatkowy bodziec w postaci indywidualnych celów przecież nie zaszkodzi. Šatka doskonale wpisał się w nowy profi l piłkarzy z zagranicy. Prezentował się na tyle dobrze, że nie tylko pomagał Lechowi osiągać dobre wyniki (m.in. wicemistrzostwo kraju i awans do fazy grupowej Ligi Europy), lecz także zapracował na stałe miejsce w reprezentacji Słowacji. Stopniowo jego rola w kadrze narodowej rosła i w EURO 2020 rozegrał trzy całe spotkanie, które były tak dobre, że sprowadzić stopera zapragnęli przedstawiciele silniejszych rozgrywek. Po mistrzostwach Europy najgłośniej było o zainteresowaniu SSC Napoli, ale ostatecznie władze klubu z Neapolu nie zdecydowały się zainwestować odpowiednio dużej kwoty, by skłonić działaczy Kolejorza do sprzedaży defensora.
Sebastian Kowalczyk i jego droga do bycia liderem Pogoni. Zaczęło się od ukrytej choroby.
To był ostatni piątek września 2018. Nazajutrz Portowcy mieli zmierzyć się z KGHM Zagłębiem, a Kowalczyk z minuty na minutę czuł się gorzej. Bolała głowa i gardło, do tego doszła gorączka. Pomocnik nie potrafi ł się zdecydować – przyznać się czy nie? Nie, wytrzyma. A może lepiej tak, bo chyba robi mu się coraz gorzej. Nie, da radę, teraz jest jego szansa. Nie odpuści. Chociaż… może powinien powiedzieć, bo osłabi zespół? Kiedy Runjaic przedstawił na odprawie podstawowy skład, już było za późno. O jego chorobie wiedział tylko współlokator z hotelu. Gdy pomocnik wybiegł na rozgrzewkę, organizm zaczął wydzielać adrenalinę, która uśmierzyła ból. Portowcy odnieśli zwycięstwo 2:0, Kowalczyk wytrzymałe całe spotkanie, mimo że – jak się okazało – właśnie dopadła go angina. W następnej kolejce strzelił gola, zanotował asystę i od tamtej pory tylko dwukrotnie przesiedział w rezerwie cały mecz, a w sumie niemal 100 razy znalazł się wyjściowej jedenastce. Ale dopiero w trwającym sezonie stał się bezsprzecznym liderem drużyny. Dlaczego? Po pierwsze, zaczął grać w środku pomocy, jako tzw. ósemka, nie na skrzydle, gdzie ograniczany przez linię boczną nie błyszczał tak jak w centrum boiska. Po drugie, pod opieką Runjaica zwyczajnie się rozwinął. Po trzecie, procentuje współpraca z grupą specjalistów, którą się otoczył. Trener przygotowania fi zycznego, dietetyczka, osteopata czy analityk od gry ofensywnej. Krótko po zainicjowaniu ćwiczeń z tym ostatnim – Przemysławem Gomułką – przyszły gole i asysty, a więc element, którego brak wytykano Kowalczykowi bardzo chętnie. – Pracujemy nad strefami, w które ma wbiegać. Kiedy się poznaliśmy, biegał bardzo dużo, ale do 20. metra, zatrzymywał się, więc nie było go w sektorach, w których prawdopodobieństwo zdobycia bramki jest zdecydowanie największe – tłumaczy nam Gomułka. W tym momencie z sześcioma strzelonymi golami i czterema ostatnimi podaniami w klasyfi kacji kanadyjskiej ma 10 punktów i razem z Luką Zahovičem są najlepsi w ekipie Granatowo-Bordowych.
Pavol Stano i jego wizja. Dłuższa rozmowa z nowym trenerem Wisły Płock.
W Žilinie stworzył pan drużynę, o której mówiło się nie tylko na Słowacji, ale i w Europie.
Przeżyłem tam w dwa lata tyle, ile normalnie trener przeżywa w dziesięć. Zaczęło się na początku 2020 roku. W rundzie wiosennej wystartowaliśmy bardzo dobrze, bo od czterech meczów bez porażki. I wtedy wybuchła pandemia, liga stanęła. Właściciel klubu stwierdził, że nie może trzymać całej drużyny na takich warunkach fi nansowych. Odeszło aż siedemnastu graczy i zostałem z samymi młodymi chłopakami z rezerw. Z takim młodziutkim składem fachowcy skazywali nas na dolną szóstkę, a my wywalczyliśmy drugie miejsce. Średnia wieku zespołu wynosiła zaledwie 20,5 roku. W następnym sezonie zajęliśmy czwarte miejsce, awansowaliśmy do Ligi Konferencji Europy. Byłem dumny, że graliśmy jak równy z równym z takimi zespołami jak Slovan, gdzie jeden piłkarz miał taki kontrakt, jak cała nasza drużyna. Miałem bardzo szybki zespół, w Polsce nie ma drużyny, która mogłaby się równać pod tym względem.
A nie dlatego, że wstawił się pan za piłkarzami, którzy – pana zdaniem – powinni dostać większe premie?
Wyznaję zasadę, że jeśli drużyna gra na sto procent, to musi zostać doceniona. Powiedzmy, że ta sytuacja mogła mieć małe znaczenie, ale mam nadzieję, że tylko małe. Nie zgadzałem się z ofi cjalnymi zarzutami prezesów. Mieliśmy tylko trzy punkty straty do trzeciego miejsca, nie widziałem wielkiego problemu. Jednak jestem człowiekiem honorowym. Skoro mnie nie chciano, na drugi dzień rozwiązałem kontrakt za porozumieniem stron. Miałem umowę na czas nieokreślony, więc mogłem iść na wojnę, ale nie chciałem tego. Odszedłem i dzięki temu miałem czas na przemyślenia, dopracowywałem system, w jakim chciałbym grać. Analizowałem stare mecze, by wyciągnąć jak najwięcej wniosków. Robiłem sobie skauting pod piłkarzy, jakich chciałem. I to mimo że przecież nie wiedziałem, do jakiego klubu trafi ę. D o d a t k o w o w grudniu uzyskałem licencję trenerką UEFA Pro. Nie próżnowałem.
Powiedział pan kiedyś, że chce, aby oglądając pana drużynę, kibice na meczu z wrażenia wstawali z krzesełek. Atrakcyjny futbol to pana główny cel?
Będąc trenerem Žiliny miałem marzenie, które się spełniło. Chciałem, aby ludzie patrzyli na nas z podziwem. Kiedy graliśmy w europejskich pucharach, kibicowała nam cała Słowacja. Wiedziałem, że gdy rywalizowaliśmy w Lidze Konferencji Europy, oglądalność naszych meczów była ogromna. Zdarzało się, że kiedy występowaliśmy na wyjeździe, po meczu klaskali nam kibice naszych rywali.
W Wiśle Płock ma być podobnie?
Zależy mi, żeby każdy mecz był ważny nie tylko dla kibiców Wisły, ale i całego Płocka. Powiem więcej: chcę, żeby kibicowała nam cała Polska. Zdaję sobie sprawę, że wybrałem trudną ścieżkę, ale chciałbym, abyśmy każdy mecz mieli pod kontrolą. Potrzebuję zdeterminowanych i dobrze przygotowanych zawodników, którzy będą ładnie i na pełnych obrotach grali w piłkę. Zrobimy wszystko, aby właśnie tak to wyglądało. Wisła ma mieć pieczęć, być charakterystyczna. Pierwszym krokiem do tego było zwycięstwo w Białymstoku w moim debiucie. Wykreowaliśmy sobie wówczas jedenaście sytuacji bramkowych. A średnio zespoły w ekstraklasie tworzą trzy, a czasami cztery takie okazje.
Oskar Zawada wspomina grę w Korei Południowej. Zarzucano mu, że udaje kontuzję.
– Miałem jeszcze rok kontraktu w Jeju United, który na siłę mogłem wypełnić. Ale nie poleciałem do Korei wyłącznie z powodu pieniędzy. Mój pobyt zaczął się pechowo, od kontuzji, która niestety się przedłużała i odnawiała. Po powrocie do zdrowia trener i ludzie w klubie byli na mnie obrażeni, twierdząc nawet, że udawałem. Miałem swoje spostrzeżenia i argumenty, dlaczego jej doznałem i czemu leczenie trwało tak długo, ale mieli już wyrobioną opinię na ten temat. Nie jestem osobą, która się prosi, żeby być w danym miejscu na siłę, dlatego doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie rozstać się już teraz. Dla zawodnika ważne jest to, żeby być w miejscu, w którym wokół siebie ma ludzi, którzy są za tobą i chcą ci pomagać. Dlatego po telefonie od trenera Adama Majewskiego szybko się spakowałem i przyjechałem do Mielca.
– Jednym ze zwyczajów, który mogę zdradzić, jest to, że zawodnicy i trenerzy, którzy nie jadą na mecz, muszą klaskać i machać swojej drużynie, kiedy ta odjeżdża autobusem. Tak samo trzeba stać pod budynkiem klubowym i witać brawami kolegów, gdy ci wrócą z meczu. Śmiesznie to zabrzmi, ale na treningach duży nacisk kładzie się na skakanie i bieganie. W Korei na każdym treningu było po 100-200 przeróżnych skoków, jak nie więcej. Zdarzały się treningi, w trakcie których się tylko skakało. Jeżeli wyskoczysz wysoko i zgrasz dobrze lub przebijesz piłkę głową za siebie, u kibiców czy zawodników powoduje to podziw i biją ci brawo. Jeśli chodzi o mecze, miałem wrażenie, że piłkarze biegają za dużo i bez sensu, byle tylko być w ruchu, bo obawiali się reakcji trenera, jeśli zobaczy, że stoją. Często powodowało to chaos w ofensywnych akcjach i proste straty, lecz po czasie zrozumiałem, że to po prostu wynika z ich kultury i mentalności. Podsumowując mój pobyt w Azji: rozegrałem dziesięć meczów, nie strzeliłem gola. Byłem oczywiście rozczarowany, bo myślę, że każdy sportowiec ma swoje cele i ambicje. Miałem problemy z potocznie nazywanym „kolanem skoczka”. Po dwutygodniowej kwarantannie, jeżdżąc wyłącznie na rowerku, na drugi dzień od razu poleciałem z drużyną na mecz. Liga startowała i nie było czasu na poznanie kolegów oraz przygotowanie do sezonu, tylko na mecze. W międzyczasie doszły inne obciążenia, czyli treningi, w których bardzo dużo się skacze, a tamtejsze boiska są twarde, ponieważ nikt ich nie podlewa tak jak w Europie. Uważam, że to był po prostu zbyt duży szok dla mojego organizmu i dlatego zareagował kontuzją.
Izabela Koprowiak rozmawia z Lukasem Podolskim.
W meczu Polska – Niemcy komu by pan kibicował?
To proste: Niemcom. Tam nauczyłem się grać, w tej reprezentacji występowałem, od nich dostałem szansę, której nie otrzymałem od Polski – powołali mnie do kadr młodzieżowych. Zawsze powtarzam, że to Polska zaspała. Obudziła się dopiero, kiedy byłem już w kadrze Niemiec.
Historia, która zaczęła się właśnie niedaleko stąd. Kiedy trafi ł pan do Górnika, jeszcze przed pierwszym meczem zabrał znajomych, rodzinę w sentymentalną podróż na osiedle, z którego wyjechaliście w 1987 roku. Sośnica, trzy kilometry stąd, za mostem.
Wszystko wygląda tam podobnie jak przed laty. Mieszkanie po babci wciąż należy do nas, często się tam z rodziną spotykamy, jedziemy na kawkę. Na stałe nikt tam jednak dziś nie mieszka.
Wciąż to miejsce jest panu bliskie?
Z wujkiem Wieśkiem uczyłem się tam grać w piłkę. On stawał w bramce, ja strzelałem. Kochałem to. Każde wakacje spędzałem w Sośnicy, kiedy tylko było wolne, wsiadaliśmy do autokaru, osiemnaście godzin i byliśmy na miejscu. Czułem się tu jak w domu.
O co na początku musieliście w Niemczech walczyć?
O wszystko. Przyjechaliśmy do Bergheim bez niczego, rodzice nie mieli pracy, nie znali języka. Jeden pokój, w nim nasza czwórka. Zamieszkaliśmy na osiedlu, na którym było mnóstwo obcokrajowców. Dla mnie fajnie – obok było boisko, przychodziło na nie wielu chłopaków z Afryki, z Turcji. To było dobre, nie mogliśmy się dogadać, kombinowaliśmy. Dziś świat wygląda już inaczej. My po prostu nie mieliśmy alternatyw: komputera, telefonów. Wychodziłem na dwór, bawiłem się z każdym, kto tam był. Graliśmy pięciu na pięciu, ale nie tylko na dzieciaków, byli też 35-latkowie. Tam nauczyłem się walczyć, piłka uliczna bardzo wiele mi dała. Wracałem do domu pokopany, miałem różne kontuzje, to nie miało znaczenia. Gdy tata grał w Niemczech, jeździłem na jego wszystkie niedzielne mecze. Półtorej godziny przed rozpoczęciem byliśmy na miejscu, przed spotkaniem i w przerwie kopałem piłkę na ich boisku. Podobało mi się, że były prawdziwe siatki, bramki. Na tamtym osiedlu poznałem Nassima, który do dziś jest moim bliskim kolegą. Pomaga mi w niektórych interesach. Graliśmy codziennie, boisko do ręcznej przerobiliśmy na piłkarskie, a jak było zajęte, na ulicy ustawialiśmy buty, kijki lub swetry, które wyznaczały bramki. Teraz, kiedy w klubie nie ma boiska ze sztuczną murawą, rodzice zaczynają narzekać twierdząc, że syn nie może grać w takich warunkach. Nie wiem, czy to jest złe, na pewno czasy mocno się zmieniły. Do przeszłości już nie wrócimy.
Czuł się pan częścią niemieckiego społeczeństwa, czy jednak traktowano was inaczej?
Nazywali mnie „Mały Polak”. Nie miałem z tym problemu. Szybko mnie akceptowali. Jako chłopak ze Śląska miałem mocny charakter. Widzieli, że można ze mną twardo pograć, że nie skaczę do piłki jak panienka. Różnica wieku wynosiła czasem 30 lat, ale nikomu to nie przeszkadzało. Wychowałem się na ulicach, tam się nauczyłem grać, ale też przegrywać. Jak zaakceptujesz, że w życiu są też porażki, jest łatwiej. Tam wyrobiłem swój charakter. Kiedy walczysz z chłopakami 20 lat starszymi, widzisz, jak może być w życiu trudno.
fot. FotoPyK