Liczy się tylko mecz Polska – Szwecja. Analizy, komentarze, rozmowy. Trochę do poczytania jest we wtorkowej prasie.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Takiego meczu nie było dawno, a tak naprawdę nigdy. Od jednego spotkania ze Szwecją będzie zależeć wszystko – czy Polska zagra na mundialu, czy przetrwa kadrowo w takim składzie. Czesław Michniewicz wie, jak się wygrywa takie batalie.
Oczywiście, że można by było wymieniać wiele powodów, dla których reprezentacja Polski ma prawo mieć przed dzisiejszym barażem ogromne obawy. Jest jednak również wiele kwestii, które sprawiają, że Biało-Czerwoni mają naprawdę duże szanse na awans. I na nich się skupmy.
Czesław Michniewicz wszedł na przedmeczową konferencję prasową zdecydowanie bardziej wyluzowany niż na tę pierwszą, rozpoczynającą zgrupowanie. Były żarty, barwne porównania – nic dziwnego, w sytuacjach trudnych czuje się jak ryba w wodzie. Choć sam siebie określać tak nie chce, to specjalista od spraw beznadziejnych. Kiedy jego zespoły skazywane są na ścięcie, on udowadnia, że potrafi zatrzymać rękę kata.
Osiągnął sukces już na początku swojej trenerskiej kariery, kiedy z sypiącym się Lechem zdobył Puchar Polski, ale nie trzeba szukać w czasach tak zamierzchłych. Wielkim osiągnięciem był awans do młodzieżowych mistrzostw Europy, kiedy jego zespół musiał w barażach wyeliminować Portugalię, co po porażce w pierwszym meczu 0:1 zdawało się niemożliwym. Mission impossible zakończyło się udziałem Biało-Czerwonych w turnieju we Włoszech, wielką fetą po wygranej w rewanżu 3:1, co świetnie pamiętają obecni kadrowicze, z Sebastianem Szymańskim, Krystianem Bielikiem czy Szymonem Żurkowskim na czele. Oni doskonale znają metody tego szkoleniowca, nie było w nich żadnego zdziwienia, gdy zobaczyli, jaką dawkę informacji przygotował im na rozdanych tabletach. Rozpracowywanie rywali to jego konik.
Jakub Wawrzyniak o obsadzie lewej strony defensywy.
Czy wystarczające umiejętności piłkarskie ma Arkadiusz Reca, by wyjść w pierwszym składzie na mecz ze Szwecją?
Jeśli chcemy grać wahadłowymi, to należy przyznać, że Arek ma olbrzymie atuty szybkościowe, jednak w piłkę przede wszystkim trzeba grać, a dopiero potem szybko biegać. Oglądałem mecz ze Szkocją pod kątem naszej lewej strony i kilka razy miałem poczucie, że reszta drużyna po prostu Recy nie pomaga. Szkoci ustawiali się dokładnie tak, tak pressowali, aby Polacy musieli zagrywać do Arka. Kiedy dostawał piłkę, reszta naszych zawodników tylko się przyglądała czekając, czy ją straci, czy może jednak z Pattersonem na plecach uda mu się obrócić z piłką. Zazwyczaj źle się to kończyło. Oczywiście Arek mógł się lepiej zachować, ale reszta mu nie pomagała. Czesław Michniewicz to zauważył, szybko powiedział Bednarkowi, by zagrywał wyżej piłkę. Dla wahadłowego to szalenie ważne, kto jest ustawiony po lewej stronie w trójce obrońców. Bo jeśli on wyprowadza piłkę, to ważnym jest, by wahadłowy otrzymywał ją już na połowie przeciwnika, a nie na 30 metrze od naszej bramki.
(…) Skoro współpraca Jana Bednarka i Recy wyglądała w Glasgow słabo, to spodziewa się pan, że taką lewą stronę zobaczymy dziś na Stadionie Śląskim?
Na selekcjonerze ciąży olbrzymia presja ze strony kibiców i mediów, które nie chcą widzieć w pierwszym składzie Recy. Tylko że nie za bardzo wiadomo, kto ma zagrać za niego. Zastanawia mnie, dlaczego trener Michniewicz nie sprawdził w Glasgow innej opcji. Arek nie grał przecież słabiej od 70 do 90 minuty, ten mecz źle mu się układał od samego początku. Jeszcze to poślizgnięcie… Znam doskonale te emocje, wiem że trudno z tego wyjść. Jedna, druga rzecz się nie układa, przewracasz się, przeciwnik stwarza sytuację. Wszystko się potęguje. Dziwne, że ani minuty nie dostał w tej sytuacji Patryk Kun. Ludzie mówią, że to piłkarz tylko z polskiej ligi, z Rakowa.. Ale dla mnie to piłkarz, który z wszystkich bocznych obrońców i wahadłowych z naszej ekstraklasy jest najbardziej odpowiedzialny, zdyscyplinowany taktycznie. Nie jest tak kreatywny w ofensywie, ale zabezpiecza to, co się dzieje za jego plecami. Nie dostał jednak szansy na debiut, nie wiemy, jak sobie poradzi z emocjami związanymi z pierwszym meczem, szczególnie że stawka jest tak wysoka, gramy przecież o mundial. Jeśli zobaczylibyśmy go w pierwszym składzie, moglibyśmy mówić o szalonym pomyśle trenera Michniewicza. Szwedzi nawet nie mają jak go przeanalizować, bo to człowiek w kadrze zupełnie nowy. To może być ten element zaskoczenia. My mamy dziś problem, jaki skład wytypować, a co dopiero analitycy naszych rywali.
Cztery razy Stadion Śląski był świadkiem awansów reprezentacji Polski do wielkich turniejów.
29.10.1977: Polska – Portugalia 1:1 (MŚ)
Pięć meczów, pięć zwycięstw – taki był bilans reprezentacji Polski przed ostatnim meczem eliminacji mistrzostw świata w Argentynie. A mimo to przed ostatnią potyczką z Portugalią drużyna Jacka Gmocha wcale nie była jeszcze pewna wyjazdu na turniej. Gdyby wygrali rywale, to oni świętowaliby awans. Nam wystarczał remis, który udało się uzyskać. W 38. minucie prowadzenie Biało-Czerwonym dał Kazimierz Deyna i to wydarzenia na zawsze przeszło do historii polskiej piłki. Dlaczego? Z dwóch powodów. Po pierwsze, bramka była niezwykle efektowna, bo zdobyta strzałem bezpośrednio z rzutu rożnego. Po drugie – po tym golu kibice zgromadzeni na Stadionie Śląskim, zamiast wpaść w euforię, wygwizdali Deynę za to (w uproszczeniu), że był legionistą. Po przerwie Portugalczycy wyrównali, ale wynik 1:1 wystarczył Polsce do sukcesu.
– Kiedy przygotowywałem się do wykonania rogu, dostrzegłem, że prawy obrońca Gabriel, nieimponujący wzrostem, wyszedł o parę kroków przed bliższy słupek, a bramkarz stał prawidłowo przy drugim. Podjąłem błyskawiczną decyzję. Muszę przelobować Gabriela i nadać piłce taką rotację, by nie zdążył do niej dobiec bramkarz. Stało się dokładnie tak, jak przewidywałem! – wspominał Deyna w rozmowie ze „Sportem”. Po tym spotkaniu rozżalony piłkarz zapowiedział, że już nigdy nie zagra na chorzowskim obiekcie i rzeczywiście tak się stało. Przed MŚ w Argentynie Polska rozegrała co prawda jeszcze cztery mecze, ale poza Chorzowem. A po mistrzostwach „Kaka” zakończył karierę reprezentacyjną.
Za kadencji Pawła Janasa Polacy trzykrotnie przegrali ze Szwedami. Były selekcjoner wierzy w przerwanie złej passy.
Pamiętam eliminacje EURO 2004, dwukrotnie nas ograli. Ogólnie byłem wówczas bardzo zły na Szwedów, bo przegrali u siebie także ostatni mecz – z Łotwą 0:1. Byli pewni awansu, grali z przewagą zawodnika, a nawet rzutu karnego nie wykorzystali. My walczyliśmy równolegle z Węgrami, wygraliśmy w Budapeszcie po zaciętym boju 2:1 i pełni nadziei czekaliśmy na wynik spotkania w Sztokholmie. Gdyby Szwedzi pokonali Łotwę, zagralibyśmy w barażach o awans. Swoje zrobiliśmy i pamiętam, że czuliśmy wówczas spory niesmak. Zwłaszcza wyjazdowe starcia ze Szwecją były dla Polaków trudne, dlatego cieszę się, że we wtorek zagramy u siebie. Trudno powiedzieć, dlaczego akurat ten rywal sprawia nam tak duże problemy. Myślę, że oprócz stylu gry, zdecydowanego, poukładanego i siłowego, zawsze mieli też klasowych zawodników. Przeciwko nam grał Henrik Larsson, Fredrik Ljungberg czy młody wówczas Zlatan Ibrahimović. Co ciekawe, Ibra może zagrać także teraz.
Rozmowa z Tomasem Brolinem, brązowym medalistą MŚ 1994.
Utrzymujecie ze sobą kontakt jako członkowie brązowej szwedzkiej drużyny z 1994 roku?
Oczywiście. Widujemy się przy różnych okazjach.
Generacja „lato, którego nigdy nie zapomnimy”.
Naprawdę mało kto w Szwecji nie pamięta tamtego lata. Ja na pewno nigdy go nie zapomnę.
Sam miałem wtedy 7 lat, to był mój pierwszy mundial, a pamiętam doskonale wasze mecze i sposób, w jaki fetował pan zdobyte bramki.
Bardzo miło to słyszeć, dziękuję. To było coś wyjątkowego dla nas, dla całej Szwecji, a jak się okazuje, także dla ludzi na całym świecie. Niesamowicie było być tego częścią.
Dzisiaj jest pan wspólnikiem w firmie, która zajmuje się produkcją rewolucyjnych dyszy do odkurzaczy i muszę powiedzieć, że to jedno z najdziwniejszych zajęć byłego piłkarza, o jakich słyszałem. Jak do tego doszło i jak bardzo się panu ta rola podoba?
Część zawodników idzie właśnie w biznes i postanowiłem pójść tą drogą. Przedstawiciele firmy zwrócili się do mnie, potrzebowali pieniędzy, by wejść na rynek. Zgodziłem się, to było pod koniec mojej kariery piłkarskiej. Dzisiaj jestem głównym właścicielem tego przedsiębiorstwa. Lubię ten biznes, to świetna sprawa. Uwielbiam nowe wyzwania. Piłki miałem już dosyć, a to, co robię dzisiaj, daje mi dużo satysfakcji.
Grał pan także w pokera, można chyba powiedzieć, że zawodowo.
Tak, moimi sponsorami były różne firmy bukmacherskie, po zakończeniu kariery piłkarskiej. Uczestniczyłem w różnych turniejach w latach 2006–08, najlepiej poszło mi kiedyś w Monako, to był największy turniej w Europie w tamtych czasach i grali w nim prawdziwi profesjonaliści, a skończyłem go chyba na 26. miejscu.
Anthony Elanga to wschodząca gwiazda reprezentacji Szwecji, choć mógł grać też dla Kamerunu lub Anglii.
Występuje w barwach Szwecji, ale mógł reprezentować Kamerun lub Anglię. Co prawda grał już w juniorskich reprezentacjach kraju ze Skandynawii, ale głównie Kameruńczycy próbowali przekonywać go do zmiany decyzji. On jednak wybrał Szwecję i w meczu z Czechami (1:0) zadebiutował w kadrze, wchodząc w końcówce.
Już teraz wszedł na poziom nieosiągalny dla większości kolegów z kadry, bo ma coraz mocniejszą pozycję w Manchesterze United. Na Old Trafford przebijał się krok po kroku. Był największym talentem w swoim roczniku. W maju zeszłego roku zadebiutował w pierwszym zespole w meczu z Leicester City (1:2). W drugim spotkaniu w barwach Czerwonych Diabłów, z Wolverhampton (2:1), zdobył pierwszą bramkę.
W tym sezonie początkowo grał jednak tylko w drugiej drużynie. W grudniu po raz pierwszym w obecnych rozgrywkach dostał szansę w seniorskiej drużynie Czerwonych Diabłów, a od stycznia zaczął grać regularnie. Pomogła mu zmiana trenera. Ole Gunnar Solskjaer chwalił go, ale wolał bardziej doświadczonych piłkarzy. Ralf Rangnick odważnie na niego postawił. W tym roku Elanga wystąpił we wszystkich meczach MU, siedem razy grał w pierwszym składzie, osiem razy wszedł z ławki. Najmilszy moment przeżył, zdobywając bramkę w pierwszym starciu z Atletico (1:1) w Lidze Mistrzów, choć ostatecznie w dwumeczu nic ona nie dała.
Kamil Kosowski ma nową pozycję dla Roberta Lewandowskiego.
Czas na trójkę z przodu. Po prawej stronie stawiam na Piotra Zielińskiego, chociaż tu długo się zastanawiałem nad Sebastianem Szymańskim. Przypominałem sobie jednak mecz ze Szwecją w ME. Wówczas Zielu był obok Lewego najlepszym Polakiem na placu. I teraz pozycja, za którą najbardziej mi się dostało. Na lewym skrzydle ustawiłbym Roberta Lewandowskiego. To byłby fortel, którego Szwedzi by się nie spodziewali. Grając 20 metrów dalej od bramki Robert mógłbym robić to, co robił w ME. Pamiętamy, jak zszedł z piłką do środka i idealnie przymierzył pokonują szwedzkiego bramkarza. Wchodząc z lewej strony nasz kapitan mógłby grać jako tzw. wolny elektron, a Szwedzi by się w tym gubili, bo przecież spodziewają się go jako wysuniętej armaty. Gdy Lewy stanie między Victorem Lindelöfem, a drugim stoperem, to będzie to zbyt czytelne. No i ostatnia pozycja, tu został nam już tylko jeden kandydat – Adam Buksa. To piłkarz, który dobrze czuje się w powietrzu, odpowiednio porusza się po boisku i dochodzi do piłek wrzucanych ze skrzydeł. Buksa mógłby tworzyć miejsce Lewemu i ewentualnie dobijać jego strzały, bo sprytu też mu nie brakuje. Nie chcę wracać do sprawy Karola Świderskiego. Nie ma go na zgrupowaniu i nie ma sensu pisać, co by było, gdyby był.
SPORT
Maciej Grygierczyk apeluje do selekcjonera o dobre pranie mózgów.
Po nominacji Czesława Michniewicza powtarzał się argument, że jest zadaniowcem i wie, jak rozgrywać pojedyncze mecze, co udowodnił w młodzieżówce czy na europejskiej scenie z Legią. Znalazł klucz do pokonania Portugalii, Belgii, Włochów, Slavii, Leicester, Spartaka – można tak wymieniać. Dziś musi poprowadzić na mundial do Kataru drużynę, która w ostatnim czasie była w stanie wygrywać tylko z Andorą, San Marino i Albanią.
Ponad dwie dekady temu na Śląskim świętowaliśmy pierwszy po 16 latach awans na MŚ dzięki wygranej z Norwegią. Jeden z liderów ówczesnej reprezentacji, Radosław Kałużny, wspominał w swojej biografii o niesamowitej odprawie, jaką urządził piłkarzom Jerzy Engel. „Na ekranie wyświetlały się budzące gniew obrazki. Przeważała II wojna światowa. Lektor mówił o rozkradaniu majątku Polaków, niszczeniu naszej kultury, napadaniu na miasta i gwałceniu kobiet. Na naszych twarzach pojawiła się wielka złość. Żądza zemsty. Siedzieliśmy tak, jakby ktoś właśnie testował na nas nową metodę do prania mózgów. Trener zrobił nam w głowach niezłą sieczkę. Na murawę wkroczyliśmy z myślą walki za ojczyznę. Byliśmy tak nabuzowani, że tego dnia zgnietlibyśmy nawet mistrzów świata” – opisywał Kałużny. Panie Michniewicz, wypierz im pan dobrze te mózgi. Zróbcie to. Dla całej polskiej piłki.
Rozmowa z Henrykiem Wawrowskim, srebrnym medalistą olimpijskim z Montrealu z 1976 roku, 25-krotnym reprezentantem Polski. Nie jest optymistą.
Wygramy baraż ze Szwecją o awans do mundialu w Katarze?
– Wie pan co? Od kilku dni sobie kalkuluję i tak jak zawsze jestem optymistą – każdemu zależy, żeby nasza reprezentacja dobrze grała – to sądzę, że teraz chyba nie poradzimy sobie ze Szwedami. Trochę za dużo wokół kadry zawirowań, niepewności. Sami zawodnicy też za bardzo nie wiedzą o co chodzi, no i mam obawy, żeby selekcjoner jakimś ustawieniem nas nie zaskoczył, bo różnie to bywa. Pierwszy raz mam takie przeczucie, że niestety nie damy rady…
Te obawy wynikają z braku wiary może nie tyle w zespół, co w selekcjonera Michniewicza?
– Za dużo takich dywagacji i zastanawiania się, czy ten ma grać, czy tamten. Teraz do tego dochodzi jeszcze sprawa Kamila [powinno być Karola, red.] Świderskiego, który niby był kontuzjowany, nie przyjechał na zgrupowanie, a jak się okazuje – u siebie w klubie gra.
Jak to skomentować?
– Nie robiłbym z tego żadnej tragedii. Dla mnie taki piłkarz, który ma powołanie na zgrupowanie reprezentacji Polski, a nie przyjeżdża, jest po prostu głupi. Z drugiej strony nie wiadomo, jakie mu warunki przedstawili, być może był postawiony pod ścianą. W każdym razie to żadna strata dla kadry, że go nie ma. U mnie już by na pewno nie zagrał.
Stanisław Oślizło wspomina swoje potyczki z reprezentacją Szwecji i życzy powodzenia swoim następcom.
Wśród 57 meczów rozegranych w barwach reprezentacji Polski przez Stanisława Oślizłę dwa spotkania ze Szwecją były szczególne.
– Pierwsze miało miejsce 7 października 1964 w Sztokholmie, a drugie 18 maja 1966 we Wrocławiu – wspomina legendarny stoper. – Na wyjeździe zremisowaliśmy 3:3. Już po 6 minutach przegrywaliśmy 0:2, ale szybko odrobiliśmy straty z nawiązką i po golu Ernesta Pohla oraz dwóch trafieniach Jana Liberdy wyszliśmy na prowadzenie. Ten wynik utrzymał się do końca pierwszej połowy, ale ja musiałem zejść do szatni wcześniej, bo w starciu z przeciwnikiem nabawiłem się kontuzji stawu skokowego i zastąpił mnie Paweł Orzechowski. Wyrównującej bramki, zdobytej przez Szwedów tuż po przerwie, nie widziałem. To był jedyny taki mecz w historii moich występów w reprezentacji Polski, że nie dotrwałem do końcowego gwizdka. Natomiast wrocławski mecz zapamiętałem przede wszystkim ze względu na moją bramkę, jedyną, jaką zdobyłem dla drużyny narodowej. W tamtych czasach obrońcy w ogóle, a stoperzy w szczególności, mieli zadania ściśle defensywne. Ja jednak w ostatnich sekundach pierwszej połowy postanowiłem wybrać się pod bramkę rywali, którzy prowadzili 1:0 i po dośrodkowaniu z rzutu rożnego strzałem głową ustaliłem wynik na 1:1. Mogę powiedzieć, że ze Szwedami mam bilans nierozstrzygnięty.
SUPER EXPRESS
„Super Express”: – Selekcjoner Czesław Michniewicz był obecny na meczu z Belgią i przypomniał to ostatnio, mówiąc, że stadion w Chorzowie to szczególne miejsce dla polskiej piłki.
Ebi Smolarek: – Selekcjoner ma rację. Bardzo dobrze mi się grało na tym stadionie, a gdy spojrzeć na to, ile jest wspólnego między Stadionem Śląskim a reprezentacją Polski, to jest szansa, żebyśmy z tą historią poszli dalej. Nie wiem dlaczego, ale ten stadion ma w sobie coś magicznego. Przyjeżdżają kibice z całej Polski i tworzą fajną atmosferę, ale wielkość stadionu też ma znaczenie. Są takie stadiony, które stwarzają dodatkowe wrażenie i dają moc piłkarzowi. Na Śląskim nie trzeba się bać grać! On nam pomoże razem z kibicami.
– Sam stadion nie wygra. Nowy trener miał mało czasu i to chyba nie jest atut?
– Trener jest nowy, ale chłopcy od kilku lat grają razem. Dlatego nie tylko trener o wszystkim decyduje, lecz także oni sami, a głównie ich mobilizacja. Mecz ze Szkocją był, jaki był. Trochę dziwnie to zabrzmi, ale może lepiej, że go nie wygraliśmy. Był tylko remis, i to prawie przegrany, ale nie będzie samozadowolenia i w Chorzowie będzie całkiem inna gra.
Fot. FotoPyK