– Kiedy zaczęły się wybuchy, byliśmy w mieszkaniu, ale później z Tomaszem Kędziorą, Denysem Harmaszem i rodzinami przenieśliśmy się do ośrodka Dynama. Po 10 dniach wszyscy tam byli. Tam mieliśmy być bezpieczniejsi, ale głównie siedzieliśmy w schronie. Tomek był w kontakcie z premierem Mateuszem Morawieckim i powiedział, że to jeden z ostatnich momentów, aby wyjechać z Kijowa. Powiedział, że mnie nie zostawi. Tomek jest dla mnie jak brat – opowiada Benjamin Verbić, piłkarz Legii, na łamach “Super Expressu”. Co poza tym dziś w prasie?
“SPORT”
Jacka Zielińskiego niestety dopadł covid, więc nie zasiądzie na ławce, ale i tak mecz Cracovii z Piastem będzie starciem najbardziej doświadczonych trenerów w Ekstraklasie.
Waldemar Fornalik pracuje już przy Okrzei długo i na komfort pracy nie może narzekać. Jacek Zieliński wchodzi w buty Michała Probierza, który też bardzo długo pracował w Cracovii. Wracając jednak do trenera Fornalika… Czy nie jest dla niego zagrożeniem tak długi okres pracy i tzw. efekt wypalenia? – Jak na polskie realia to jest długo i faktycznie mówi się, że może nadejść zmęczenie materiału. Ja mam jednak szczęście, że pracuję w klubie, w którym trener ma satysfakcję z tego, co się robi. W sytuacji, gdy z roku na rok jest szansa tworzyć drużynę, która ma aspiracje nawiązania walki z najlepszymi, trenerowi jest o wiele łatwiej – mówi Waldemar Fornalik w wywiadzie dla portalu newonce.sport. Jaki jest przepis na sukces? – Razem z ludźmi, którzy zarządzają klubem, stworzyliśmy relacje jak w dobrym małżeństwie. Przeżyliśmy wspólnie wspaniałe, ale też trudne chwile. To doprowadziło do symbiozy. Jedni wierzą w drugich, a współpraca odbywa się na odpowiednich płaszczyznach. W takich realiach cztery i pół roku to wcale nie jest długi okres – tłumaczy szkoleniowiec Piasta, którego celem w tym sezonie jest miejsce w czołowej ósemce. Wygrana z Cracovią może w tym wydatnie pomóc. Cracovia jednak myśli podobnie…
Rozmowa z Giannisem Papanikolaou, pomocnikiem Rakowa. O procesie adaptacji do gry w Rakowie, ale też o rodzinnej tragedii, którą przeżył już w Polsce.
Czy obawiał się pan przeprowadzki do Polski, zwłaszcza w trudnym okresie pandemii?
– Nie bałem się, ponieważ już w młodości opuściłem swoje rodzinne strony, bodaj w wieku 15 czy 16 lat. Zostawiłem przyjaciół, rodzinę, wszystko, co miałem, i zacząłem żyć sam. Byłem na to przygotowany. Jedyną trudnością była dla mnie bariera językowa. Było to szczególnie widoczne w pierwszym roku mojego pobytu w Rakowie. Kiedy jedziesz do innego kraju, gdzie jest zupełnie inny język, „bicie serca”, pogoda, to jest to trudne. Start był dla mnie ciężki, ale teraz czuję się bardzo dobrze. Myślę, że widać to choćby po postawie na boisku.
W pierwszym sezonie grał pan głównie w końcówkach meczów. Czy nie obawiał się pan, że wyzwanie jest zbyt trudne?
– Pierwszy rok w Polsce był dla mnie trudny z wielu powodów. Potrzebowałem trochę czasu, aby przystosować się do polskiej ligi czy języka. Gdy udało mi się zaaklimatyzować, doznałem kontuzji barku. Potem miałem poważne problemy rodzinne, więc nie mogłem się skupić na piłce. Bardzo źle radziłem sobie od strony mentalnej. Nie potrafiłem się uśmiechać, każdy dzień był trudny. Nie chodziło tylko o talent i poziom ligi, ale bardziej o moje wnętrze, które nie było gotowe na te wszystkie wielkie zmiany w moim życiu i wszystkie wielkie problemy, które pojawiły się bardzo szybko. Po wakacjach, kiedy wróciłem do Aten i rozmawiałem z rodziną, poczułem, że jestem gotowy. Zostawiłem wszystkie problemy za sobą. W grudniu 2020 roku, na początku mojego pobytu w Polsce, zmarł mój tata. Miał raka, ale o tym nie wiedzieliśmy. Zmarł nagle, w ciągu dwóch tygodni. Po tym nie mogłem grać w piłkę. Byłem załamany. Mówiąc szczerze, nie mogłem myśleć o piłce.
Jan Urban nadal czeka na to, aż hiszpańskie nabytki wrócą do zdrowia i do formy.
Zabrzanom będzie o tyle łatwiej, że po kontuzji odniesionej w meczu z Cracovią do składu wraca Adrian Gryszkiewicz. Młody obrońca nie dograł do końca spotkania z „Pasami”, a na Wartę w ogóle nie było go w kadrze. Teraz trenuje już na pełnych obrotach i sposobi się na „Słonie”. Podczas wczorajszej konferencji prasowej, pytaliśmy też trenera Urbana, co z pozyskanymi ostatnio hiszpańskimi napastnikami, a mianowicie Higinio Marinem, który został wypożyczony z zespołu mistrza Bułgarii, Łudogorca Razgrad, oraz Dani Pacheco. Jak się okazuje ten pierwszy trenuje jeszcze indywidualnie. Do Górnika przyszedł z urazem i z Bruk-Betem na pewno nie zagra. Pacheco, który ma świetne piłkarskie CV, a na swoim koncie m.in. grę w Liverpoolu, być może znajdzie się w meczowej kadrze i w końcówce dostanie okazję do zaprezentowania się zabrzańskiej widowni. W pełniejszym wymiarze obaj być może pomogą już po reprezentacyjnej przerwie. I trener Urban, i działacze Górnika mocno liczą na strzeleckie umiejętności hiszpańskich zawodników. Liczą też na wsparcie kibiców podczas niedzielnego popołudniowego meczu. – Jest nam ono bardzo potrzebne. Zostało dziewięć spotkań do końca. Zaraz po niedzielnym meczu jest przerwa na reprezentację. To spotkanie jest kluczowe, żeby uznać, że te rozgrywki były dla nas udane – podkreśla Jan Urban.
“PRZEGLĄD SPORTOWY”
Bartłomiej Pawłowski o tym, dlaczego mimo regularnej gry Śląsk z niego zrezygnował, ale i powodach, dla których wylądował w Widzewie Łódź.
Dużą rolę w powrocie do Widzewa odegrał trener i prezes Mateusz Dróżdż?
Znamy się od dawna, ufam im, więc to na pewno miało znaczenie.
Za to kasa nie miała.
Kierowałem się innymi motywami. Wygrał sentyment. Klub idzie w dobrym kierunku, choć wciąż pozostaje jeszcze wiele do zrobienia, ale naprawdę to jest taka ewolucja, jakiej Widzew potrzebuje. I chciałem być częścią tego projektu, chciałem dołożyć coś od siebie. Od dziecka kibicowałem temu klubowi, a pierwszą koszulkę, jaką miałem, to tę Artura Wichniarka, więc to był dla mnie naturalny krok.
Nie miał pan innych ofert?
Dostałem jedną konkretną z drugiej ligi tureckiej, ze znacznie lepszą pensją, ale odrzuciłem ją.
Z ekstraklasy nikt nie pytał?
Było wstępne zapytanie, ale tu też nie doszliśmy do porozumienia w kwestiach finansowych. W Widzewie te wymagania miałem mniejsze. Choć, nie oszukujmy się, gdyby nie sytuacja ze Śląskiem, pewnie nie trafiłbym teraz do Łodzi. Kiedyś na pewno bym tu wrócił, bo zawsze chciałem to zrobić, ale nie teraz. Stało się jednak, jak się stało i cieszę się, że tu jestem.
Nie żałuje pan Śląska?
To była dziwna sytuacja. Rozegrałem ponad 900 minut we wszystkich rozgrywkach i słyszałem, że nie mieszczę się w planach trenera.
Rozmowa z Mattiasem Johanssonem z Legii Warszawa. Sporo o przeszłości i życiu prywatnym Szweda, ale są też wątki Legii, pytania o relacje z Michniewiczem.
Jak bardzo zawiedziony był pan początkami w Legii? Przyszedł pan ze spadkowicza z ligi tureckiej Genclerbirligi do wielkiego klubu, który jest znany i w Szwecji, a nagle znowu znalazł się pan na ostatnim miejscu w tabeli. Jak się pan z tym czuł?
Oczywiście nie z takimi myślami tu przychodziłem. Mieliśmy bić się o mistrzostwo, taką presję akurat lubię. W Europie szło nam nieźle, ale w lidze to była katastrofa. Słyszałem, że rok wcześniej to samo spotkało Lecha. Nie dawaliśmy sobie rady na kilku frontach, ale nie powinniśmy aż tak bardzo zawalić sprawy w ekstraklasie.
Szwedzkie media interesowały się panem mocniej z powodu kryzysu Legii?
Zdecydowanie nie. Nie jestem zbyt medialną osobą.
Czytałem jednak pana wypowiedzi z końca kadencji trenera Michniewicza, kiedy nie zabrał pana na mecz do Gliwic i mówił pan, że stał się kozłem ofiarnym. Bardzo to pana bolało?
Teraz myślę o teraźniejszości i przyszłości. Wiem, co zrobiłem, a czego nie zrobiłem, co się działo i co się nie wydarzyło. Czuję, iż w pierwszych pięciu, sześciu miesiącach w Legii grałem na 20 procent możliwości. Wychodziłem na mecze w pucharach, w lidze zadebiutowałem dopiero w październiku, bo nie byłem gotowy na granie co trzy dni.
W sobotę gracie z Rakowem, liderem tabeli. To najsilniejszy zespół w lidze, ten, przeciw któremu najtrudniej się grało?
Na pewno bardzo dobrze sobie radzi. Z tym że nam było trudno z każdym, kto grał kompaktowo i nie pozwalał nam narzucić naszego stylu. Nieważne, czy to był zespół z czołówki, czy z dołu tabeli.
Które miejsce na koniec sezonu pana zadowoli? Jeśli utrzymacie formę, nawet czwarte wydaje się realne. Patrząc, że podnosiliście się z dna, może lokata w górnej połowie tabeli wystarczy?
Nie, ja przyszedłem tu wygrać ligę i z żadnego innego miejsca niż pierwsze nie będę zadowolony. Wiadomo, że w tym sezonie to już niemożliwe, ale chcemy wygrać każdy kolejny mecz, po drodze Puchar Polski, a spekulacje, do którego miejsca to wystarczy, zostawiam dziennikarzom i ekspertom.
Ciekawa rozmowa z Przemysławem Gomułką, analitykiem, który współpracuje indywidualnie z piłkarzami – m.in. z sześcioma zawodnikami Pogoni Szczecin. Sporo o detalach, które robią różnicę na boisku.
W jaki sposób trenuje pan to na boisku?
Żeby ryzykować, ale nie być nieodpowiedzialnym, trzeba widzieć więcej niż inni. By tak było, należy stworzyć obraz otoczenia, czyli „film”, jak ja to nazywam, a nie tylko wycinek rzeczywistości – „zdjęcie”. Zawodnik musi bardzo dużo obserwować to, co się dzieje. Skanować przestrzeń. Mam wypracowane ćwiczenia pod jedną, dwie lub cztery osoby. Z jednym piłkarzem mogę zacząć od prostych treningów. Np. odbija futbolówkę od ściany, a ja stoję za nim z prawej lub lewej strony i pokazuję kolor. On musi powiedzieć, jaki. Kiedy ma to opanowane, idziemy dalej. Gdy czeka na piłkę, popycham go, więc musi szukać mnie dłonią, co tworzy sytuację meczową. Dostaje piłkę, patrzy w lewo, w prawo już nie zdąży, nie ma czasu, dlatego wyciąga rękę i ma kontakt.
Co dalej?
Kiedy mnie wyczuwa ręką, przyjęciem ma uciekać w drugim kierunku. To robią znakomicie np. Romelu Lukaku albo Paul Pogba. U kilku zawodników można już dodać element rywalizacji, itd. Druga kwestia to podanie. W każdym musi być „przekaz”.
Co to znaczy?
Że do każdego podaje się w inny sposób. Z inną siłą, na inną nogę, w inne miejsce, bo jeden woli na dobieg, drugi do nogi. Dograniem mam pomóc koledze, np. Wahanowi Biczachczjanowi będę chciał podać do silniejszej, lewej nogi, by mu ułatwić kontynuowanie akcji. Ponadto siła ma przekazywać informację, w jakiej sytuacji jest kolega. Gdy dogram lekko, to znaczy, że ma czas na przyjęcie, obrócenie się, itd. Kiedy podaję mocno, to znaczy, że nie ma chwili na myślenie, jest sekunda, trzeba się od razu zabrać. Co ważne, szukam czegoś, co występuje w spotkaniu ciągle. Nie wyjątkowej sytuacji, która pojawi się w 1. kolejce, a potem dopiero w 8. serii meczów. Co podkreślam – w ogóle nie skupiamy się na taktyce. Nie mieszam się w pracę klubowych trenerów, moim zadaniem jest dołożenie cegiełki do rozwoju zawodnika pod względem uniwersalnym. Zwracam uwagę na szczegóły, które pomogą bez względu na taktykę zespołu.
“Chwila z…” Tomaszem Sokołowskim. O ksywie “Warrior”, pamiętnej koszulce, ale i o tym, gdzie musiał walczyć o swoje, zatem pojawiają się wątki wojska.
Kiedy przeszedł pan pierwszy test na to, czy faktycznie jest pan wojownikiem, czy da pan radę przetrwać trudny moment?
Chyba w wojsku. Bo nie miałem wszystkiego podanego na tacy. Służyłem półtora roku. Dlatego przez dziewięć miesięcy nie dotknąłem piłki.
Wojsko było wtedy nieuniknione?
Dla mnie tak. Miałem wtedy 19 lat i nie zdecydowałem się przejść do Lechii Gdańsk, do drużyny na zapleczu ekstraklasy prowadzonej przez trenera Bogusława Kaczmarka. Miałem maturę, nie chciałem ryzykować. Może gdyby trener przyjechał i mnie przekonywał, zareagowałbym inaczej, a w tej sytuacji również moi rodzice nie byli entuzjastami tego pomysłu. Taką podjąłem wtedy decyzję. Nie poszedłem na studia, trafiłem więc do wojska, do jednostki w Ełku. Kiedy po dwóch miesiącach wyszedłem na przepustkę, osiem godzin jechałem do domu, po dniu musiałem już wracać na Mazury. Rodzina, znajomi pomogli, abym po dziewięciu miesiącach trafił do w Bartoszyc. Mała jednostka, ale dzięki tej zmianie mogłem grać w Łynie Sępopol. Dyscyplina, odpowiedzialność – to w wojsku było kluczowe. Służbę pełniłem do godziny 18. Wychodziłem wcześniej, około 16, jechałem 10 kilometrów na trening, po nim wracałem, szedłem do oficera dyżurnego, przejmowałem służbę, w nocy zostawały mi tylko cztery godziny snu. Tak wtedy wyglądała moja codzienność. Miałem dwa-trzy treningi w tygodniu. Może mnie to uodporniło, wzmocniło? Na ostatnie cztery miesiące przeszedłem do Olsztyna. Pokazałem się w warmińsko-mazurskiej piłce na tyle, że podpisałem kontrakt ze Stomilem Olsztyn, moim pierwszym poważnym klubem.
Jakiej fali doświadczył pan w wojsku?
Na pewno nie takiej jak w filmie „Kroll”, ale mam mnóstwo wspomnień z tamtych czasów. Już w pierwszych dniach dowiedziałem się, gdzie w jednostce jest „Trójmiasto”. Tak nazywano zestaw: umywalki, prysznice, ubikacje. Trzy sektory jak trzy miasta. To był mój rewir, jako człowiek z Pruszcza Gdańskiego musiałem tam sprzątać, do godziny 15 nie mogłem dotknąć łóżka, ani chwili odpoczynku.
Jakie umiejętności z wojska zostały panu do dziś?
Choćby umiejętność strzelania, złożenie broni – w wojsku to normalność. Ćwiczyliśmy strzelanie z kałasznikowa, na pięć strzałów ze stu metrów po 10 punktów, zdobywałem 40, więc całkiem nieźle.
“SUPER EXPRESS”
Benjamin Verbić opowiada o tym, jak uciekał przed wojną w Ukrainie i o tym, jak bardzo pomógł mu jego przyjaciel – Tomasz Kędziora.
– Opiszesz nam podróż z Kijowa do Polski?
– Była to długa i szalona droga. Jechaliśmy bocznymi ulicami, widzieliśmy barykady, co dwa–trzy kilometry goście z bronią sprawdzali nasze paszporty. To była trudna trasa dla mojej dziewczyny, która musiała trzymać nasze siedmiomiesięczne dziecko na rękach, bo całe auto było zapakowane. Na szczęście wszystko się udało. Mieliśmy przystanek we Lwowie na cztery godziny, nasza podróż do polskiej granicy trwała 24 godziny.
– Jak wyglądały ostatnie chwile przed opuszczeniem stolicy Ukrainy?
– Czułem strach, ale musiałem zatroszczyć się o syna i partnerkę, by znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Na początku nie wiedzieliśmy, co zrobić. Kiedy wyruszyć. Czekaliśmy na odpowiedni moment. Miałem tylko pół baku paliwa, a w Ukrainie można jednorazowo zatankować tylko 20 l. Połowa stacji benzynowych była zamknięta. Kiedy zaczęły się wybuchy, byliśmy w mieszkaniu, ale później z Tomaszem Kędziorą, Denysem Harmaszem i rodzinami przenieśliśmy się do ośrodka Dynama. Po 10 dniach wszyscy tam byli. Tam mieliśmy być bezpieczniejsi, ale głównie siedzieliśmy w schronie. Tomek był w kontakcie z premierem Mateuszem Morawieckim i powiedział, że to jeden z ostatnich momentów, aby wyjechać z Kijowa. Powiedział, że mnie nie zostawi. Tomek jest dla mnie jak brat.
fot. FotoPyk