Piątkowa prasa to zapowiedź ligowej kolejki, czyli sporo wywiadó, rozmów i sylwetek. Oleg Tkaczuk opowiedział „Sportowi” o wojnie w Donbasie, a Zlatan Alomerović mówi „Przeglądowi Sportowemu”, jak uciekał z rodziną do Niemiec, skąd chciano go później odesłać do domu. – Początkowo pomagali. Później, gdy wojna się skończyła powiedzieli wprost, że powinniśmy wrócić do ojczyzny. Dostaliśmy pismo, że mamy na to 14 dni. Trudny temat, bo jeśli nie chcesz tego zrobić, to jedynym wyjściem jest walka w sądzie: musisz udowodnić, że jesteś w złym stanie psychicznym, że nie masz dokąd wracać.
Sport
Orest Tkaczuk, napastnik Polonii Bytom, mówi o wojnie.
Jak mijają panu ostatnie dni?
– Bardzo mocno to wszystko boli… Moja rodzina została w domu, w Łucku. W różnych ukraińskich miejscowościach mam mnóstwo znajomych, przyjaciół. Telefon dzwoni rano, wieczorem, nawet w nocy. Ludzi po prostu potrzebują pomocy. Dzięki Bogu, że przez kilka lat gry w Polsce zebrałem sporo kontaktów w kilku miastach i staram się to jakoś organizować. „Wiszę” na telefonie. Jesteście chętni, by pomagać, wspierać.
Myśleli, by uciekać?
– Tylko pierwszego dnia wojny działo się tak, że wszyscy chętni wyjeżdżali. Już pod jego koniec ustanowiono zasadę, że mężczyźni w wieku 18-60 lat powinni zostać. Babcia to już starsza osoba i powiedziała, że sama nie pójdzie. Tata za dwa miesiące skończy 56 lat. Jest w domu, bo punkt przyjęć do wojska na tyle się wypełnił, że mówią już tylko ochotnikom: „Wracajcie do siebie, zostawcie swój numer, gdy będzie potrzeba, to zadzwonimy”. Sporo osób opuszcza swoje miasta i jedzie walczyć do najbardziej gorących punktów – tam, gdzie jest ogień. Część w miastach zostaje, tworzy ochronę. Na wypadek, gdyby poszła pierwsza fala ataku, to będą już na miejscu, mogąc powalczyć, dopóki nie zjadą się profesjonaliści. Jestem bardzo dumny ze swojego narodu, z postawy ludzi – przygotowania, zaangażowania, wzajemnego wspierania się. To jedna wielka rodzina. Wiedziałem, że mój kraj to ludzie, którzy walczą do końca. Teraz bardzo mocno można to odczuć.
Doświadczył pan już wojny. W 2014 roku, w czasie aneksji Krymu, był pan zawodnikiem akademii Szachtara, przeżył pan wyprowadzę klubu z Doniecka.
– Pamiętam, jak wojska weszły do Donbasu. Mieliśmy bazę za miastem – nazywała się Kirsza – gdzie pracował wspólnie pierwszy zespół i akademia. Kojarzę pierwsze strzały rosyjskich żołnierzy, w nocy było je cały czas słychać. Jeżdżąc do szkoły, legitymowano nas w rosyjskich punktach kontrolnych. Raz jechaliśmy dwoma autokarami – od U-14 do U-21 – na stadion. Na normalnej drodze kilka samochodów z – nazwę to – terrorystami zajechało nam drogę. Jeden z tyłu, drugi z przodu, pozostałe z boku… Walili w szyby, byśmy wyszli z autokaru, potem sami do niego weszli. Widać było, że to faceci, którzy nie mają celu w życiu. Ktoś obiecał im trochę pieniędzy, dał im trochę władzy, a oni zaczęli decydować. Nasi wychowawcy wyszli z nimi porozmawiać, mówili, że przecież jadą dzieciaki. Oni tłumaczyli, że dostali sygnał, jakoby autobusami jechać mieli kibice Szachtara z prowokacją. Mocne przeżycie. Kilka miesięcy później zdecydowano, że cały klub opuszcza Donieck. Jako akademia wylądowaliśmy w Kijowie, zespoły U-19 i U-21 – w Połtawie, pierwszy zespół we Lwowie. Chyba każdy, kto miał jakąś styczność z Szachtarem, marzy, by kiedyś wrócił do Doniecka. Pamiętam Ligę Mistrzów, Ligę Europy, mecze z Manchesterem United, BVB. Donbas Arena była nabita, nie miało tam gdzie jabłko spaść. Atmosfera, klimat – no ogień. Mówiono, że to jeden z najlepszych stadionów w Europie. To wielkie pragnienie prezydenta klubu, oligarchy Achmetowa, by tam wrócić.
Mirosław Dreszer zapowiada ligową kolejkę. Mówi o trenerach Urbanie i Brzęczku.
Wywołał pan Górnika. Mimo że na papierze nie ma zbyt imponującego składu, a kadrę wyjątkowo wąską, to gra ciekawą piłkę i radzi sobie zaskakująco dobrze. Gdzie leży tajemnica sukcesu?
– W Janku Urbanie. Miałem okazję pracować z nim w Polonii Bytom i to jest bardzo, bardzo dobry trener. Był też świetnym piłkarzem i to również oddziałuje na zespół. Mimo że zabrzanie nie są faworytami, mają problemy i tracą bardzo dobrych graczy, to Jasiu Urban jest taką osobowością, która potrafi skupić zawodników na dobrej grze. Widać jego pracę oraz to, że piłkarze mu ufają. Dlatego nie dziwię się, że Górnik jest z przodu i dobrze sobie radzi.
Skoro zna pan trenera Urbana, to jak mógłby pan scharakteryzować sposób jego pracy z zawodnikami?
– Zawsze podobały mi się jego treningi, widać w nich było szkołę hiszpańską. Dużo było gier, a trening polegał na tym, aby jak najwięcej obcować z piłką. On to zaszczepia. Teraz w Górniku mają fantastycznego piłkarza, mistrza świata Lukasa Podolskiego, który jest motorem napędowym tego zespołu i wielokrotnie pokazał, że jest klasowym zawodnikiem. Za bramki, jakie zdobywał, naprawdę chapeau bas.
Do ekstraklasy wrócił Jerzy Brzęczek i jak na razie nie notuje udanego początku w Wiśle Kraków. Remis z Łęczną, porażka z Legią i odpadnięcie z Pucharu Polski z III-ligowcem z Grudziądza… Czego się pan spodziewał po jego powrocie i jak po takim starcie ocenia pan to, co dzieje się w klubie?
– Każdy myśli, że przyjdzie nowy trener, przyniesie czarodziejską różdżkę i wszystko od razu będzie super. Nie, to tak nie działa. Wisła jest w lekkim kryzysie, ma problemy, ale Jurek na pewno to wszystko poustawia. Był inteligentnym piłkarzem i ta cecha pozostała mu teraz, gdy jest trenerem. Kwestią czasu jest, aż sobie poradzi. Szkoda, że Jakub Błaszczykowski ciągle nie potrafi dojść do siebie, bo drużynie brakuje przywódcy, który umiałby zebrać chłopaków do kupy. Ale tu potrzeba czasu. Nie siejmy paniki, mimo że Wisła jest na dole. Jurek na pewno sobie poradzi z kryzysem.
Adrian Błąd przed meczem GKS-u Katowice z Zagłębiem Sosnowiec.
Zimą nikt znaczący nie odszedł, trzech graczy doszło. Czujecie się mocniejsi?
– Od dłuższego czasu w drużynie jest duża stabilizacja i to nam służy. Prześledźmy zespoły, które robią awanse, odnoszą sukcesy – cechuje je zwykle stabilizacja i konsekwentnie wzmacniany skład. W GieKSie zaczyna dziać się to samo. Jest fundament, duża grupa w szatni jest zżyta ze sobą, a najnowsza przeszłość pokazuje, że warto na nią stawiać. Trener, dyrektor, prezes widzą to. Zawodnicy, którzy doszli zimą – „Stroma” (Marcin Stromecki – dop. red.), „Karbo” (Jakub Karbownik) czy Marko (Roginić – dop. red.) to będzie wartość dodana, jestem o tym przekonany. Dołożą niejedną cegiełkę do dobrych wyników.
Regularnie do siatki trafiają Patryk Szwedzik czy Filip Szymczak. Na dwóch kolegów z linii ofensywnej czeka ekstraklasa?
– Są młodzieżowcami, a jeśli ktoś o takim statusie zdobywa bramki, asystuje, gra dobrze, to trudno, by nie interesowały się kluby ekstraklasowe. Sytuacja Filipa jest prosta, to zawodnik Lecha Poznań. Będzie duże zainteresowanie „Szwedziem”, bo ma swoje pięć minut i dobrze je wykorzystuje, strzela gole, notuje dobre liczby. Cieszę się z tego, bo zyskujemy na tym jako zespół, dzięki temu się rozwijamy.
Super Express
Karol Angielski przed meczem z Pogonią Szczecin. Napastnik przyznaje, że w Radomiu liczą na puchary.
– Chcielibyśmy pucharów – mówi kapitan Radomiaka Karol Angielski (26 l.). – Planem na ten sezon było pozostanie w lidze i jesteśmy blisko tego, ale głupotą byłoby mówić teraz, że gramy o utrzymanie. Tak naprawdę to nie wiemy, gdzie jest sufit naszych możliwości – dodaje. – Czekaliśmy na pierwszą wygraną w tej rundzie i przyszła w ważnym meczu. Jedziemy z optymizmem do Szczecina i chcemy powalczyć o punkty. Doszło do nas czterech piłkarzy (Łukasik, Jo Santos, Luizão, Abraham Marcus), którzy zwiększą rywalizację. Wszyscy mają wysokie umiejętności, c h o ć w naszej l i d z e ważne są też cechy wolicjonalne – dodaje najlepszy strzelec Radomiaka rozgrywający swój sezon życia w ekstraklasie.
Piłkarz GKS-u Katowice ruszył do Lwowa. Kamil Cholerzyński zareagował na słowa Jewneha Radionowa.
– Żenia pochodzi z Ługańska. Tam niespokojnie było już od wielu lat, więc i jego bliscy, jak wielu innych mieszkańców tych terenów, oswoili się z sytuacją. Dziś jednak to zupełnie coś innego – to wojna. „Budzę się czasem w nocy i zastanawiam się, czy jeszcze mam brata” – mówił mi Żenia przez telefon. Ludzie potracili tam domy, mieszkają w ziemiankach… – relacjonuje rozmowy z przyjacielem Cholerzyński. Już kilka dni temu wybrał się ze swą partnerką Patrycją do Przemyśla. To był swoisty rekonesans. – Chcę dotrzeć co najmniej do Lwowa, bo tam też jest wiele osób potrzebujących już teraz podobnej pomocy i wsparcia – dodaje.
Przegląd Sportowy
Będzie walkower dla Rosji. Polska w finale baraży.
Czas naglił, więc FIFA przyspieszyła działania. Najpóźniej w poniedziałek (15 dni przed początkiem zgrupowania) selekcjonerzy narodowych reprezentacji powinni wysłać powołania dla piłkarzy. W oficjalnych pismach do klubów zwyczajowo należy podać, na jaki mecz i gdzie rozgrywany wzywa się kadrowicza. W tej sytuacji FIFA zdecydowała się na najbardziej logiczne rozwiązanie. Ukarze Rosję walkowerem i w ten sposób skróciła drogę Biało-Czerwonych do mistrzostw świata w Katarze do jednego spotkania. Warto było zachować się przyzwoicie i stanowczo. Są sytuacje, dla których nie ma żadnego wybaczenia.
– W Szwecji powszechnie chwali się Polskę za wszystko, co zrobiła w sprawie eliminacji MŚ i wykluczenia Rosji. Znany dziennikarz Olof Lundh pisał, że wszyscy poszli za Polską, że dała przykład całemu światu, jak powinno się zachować. Szwedzi też nie chcieli grać z Rosjanami. Większość jest jednak zdania, że jeśli Polska od razu wejdzie do finału barażów, to będzie trochę niesprawiedliwe w sensie sportowym. Polacy będą odpoczywać, a Szwedzi stoczą twardy bój z Czechami. Na razie nikt tego głośno nie mówi, ale jeśli taka decyzja oficjalnie zapadnie, na pewno będzie szerzej komentowana, zacznie się krytykowanie, że Polska dostała przepustkę do finału i to oznacza kolejną kompromitację FIFA. Osobiście jestem zdania, że Polska powinna zagrać ze Słowacją lub Norwegią, czytałem też w polskich mediach, że przeciwnikiem mogłyby być Węgry. Czysto sportowo Polska jest w Szwecji uważana za silniejszego rywala niż Rosja, mimo że w EURO 2020 pokonała Biało-Czerwonych. Pamięta się jednak, że Polska grała o wszystko i tak naprawdę była lepsza – uważa Kamil Bocheński, dziennikarz „Sveriges Television”.
Łukasz Skorupski w rozmowie z „PS”. O Bolonii i życiu we Włoszech..
Spotkanie ze Spezią sprzed dwóch tygodni było pana 200. występem w Serie A, po meczu z Salernitaną ma pan ich już 201. Kiedy był pan nastolatkiem i mieszkał pan w Zabrzu, spodziewał się pan tego?
Zdecydowanie nie. Kiedy zacząłem grać w piłkę, nigdy sobie tego nie wyobrażałem. Bardzo chciałem, aby to się zdarzyło, ale nie myślałem o tym. Moim największym celem było granie w reprezentacji. I to byłoby dla mnie wystarczające.
Po dziesięciu latach spędzonych w Italii czuje się pan także Włochem?
Moja żona Matilde jest Włoszką, tu ją poznałem. I nasz syn tu się urodził. Ważną część mojego życia spędziłem w tym kraju. Tutaj stałem się mężczyzną, kiedy opuszczałem Polskę, byłem chłopakiem. We Włoszech widzę siebie też po zakończeniu piłkarskiej kariery. Gdzie dokładnie? Na Sardynii, Matilde stamtąd pochodzi.
A z Matilde spotkał się pan po raz pierwszy w Rzymie.
Pracowała tam, a ja miałem akurat przerwę w sezonie. Grałem w Empoli, ale wróciłem do stolicy i do Trigorii, ponieważ byłem kontuzjowany i musiałem się leczyć. Poznaliśmy się na placu przy Schodach Hiszpańskich. Od tamtego czasu jesteśmy razem. Ona odegrała i odgrywa ważną rolę w moim życiu. Dzięki niej znalazłem równowagę.
Pana kontrakt wygasa w czerwcu 2023 roku. Pana agent pracuje, żeby przedłużyć pana umowę.
On dobrze wie, że chętnie bym tu został. Moja rodzina też świetnie się czuje w Bolonii. Czekamy na ofertę. Z mojej strony jestem otwarty na propozycję, chętnie jej posłucham. W minionych latach klub pokazał, że zależy mu na mnie. Widziałem to też miesiąc temu, kiedy Bologna bardzo mi pomogła po kradzieży, której dokonano w moim domu.
Wychowankowie odgrywają dużą rolę w drużynie Lecha. „PS” przypomina ich historie.
Salamon sam siebie nazywa poznaniakiem, choć pochodzi z Murowanej Gośliny, 10-tysięcznej miejscowości położonej na północ od stolicy Wielkopolski, oddalonej od niej o nieco ponad 20 kilometrów. Wyróżniał się wzrostem, techniką i prowadzeniem piłki z wysoko uniesioną głową, więc jeszcze jako zawodnik Concordu występował w kadrze WZPN. W samym Lechu spędził trzy lata, po zakończeniu nauki w gimnazjum przeniósł się do Brescii Calcio, ale zanim przeprowadził się do Włoch, pokazał kolegom, jak dużo dla niego znaczyli. Po podpisaniu umowy z klubem z Lombardii już nie mógł uczestniczyć w mistrzostwach kraju jako reprezentant regionu (większość kadrowiczów była z Lecha), więc na własną rękę przyjechał do podszczecińskich Polic, by być z zespołem. Uprzedził dwie, może trzy osoby, a reszcie sprawił niespodziankę. O nocleg naturalnie nie musiał się martwić – koledzy po cichu przygarnęli go do pokoju. – Dla mnie to dobitnie świadczy, jakim Bartek jest człowiekiem. Jako jedyny z klasy podpisał zagraniczny kontrakt, ale nie odleciał i nie myślał tylko o sobie, a przejechał kawał drogi, by nas wspierać chociaż przez kilka dni – tłumaczył nam Rumak.
Igor Łasicki wrócił do gry w Pogoni. Teraz chce walczyć o mistrzostwo kraju.
Długa droga za panem – niemal dwa lata bez występu w ekstraklasie w podstawowym składzie. Zacznijmy od jej początku, czyli maja 2020.
Na początku miesiąca wznowiliśmy zajęcia po przerwie spowodowanej pandemią. Początkowo w niewielkich grupach, potem całą drużyną. Bardzo przykładałem się do treningów „domowych” wykonywanych w trakcie tej przymusowej pauzy, czasem i dwa razy dziennie ćwiczyłem, więc po powrocie na boisko czułem się i prezentowałem naprawdę dobrze. Spotkanie z Zagłębiem Lubin – pierwsze po przerwie – zbliżało się wielkimi krokami, tydzień przed nim sztab szkoleniowy zaplanował grę wewnętrzną. Akurat miałem jakiś drobny kłopot z mięśniem dwugłowym uda i pamiętam, jak drugi trener Robert Kolendowicz przestrzegał mnie: „Tylko spokojnie, Igor, świetnie wyglądasz. Żeby czasem coś ci się nie stało”.
Faktycznie, z udem nic się nie stało, tylko kolanem.
Sparing trwał chwilę, może 10 minut. Benedikt Zech wyszedł do przodu, zaasekurowałem go, poszło dalekie podanie, do którego ruszyłem z Maciejem Żurawskim. Starliśmy się bark w bark i kolano mi „uciekło”. Usłyszałem chrupnięcie, ale nic mnie nie bolało, więc nie miałem pojęcia, że jest źle. Tym bardziej że ja ustałem, a „Żuri” zrobił fi kołka i później wszyscy mówili, że spodziewali się, iż prędzej to jemu coś się stało.
Kiedy zorientował się pan, że odniósł poważną kontuzję?
Że mam jakiś problem, to już na boisku. Zrobiłem krok i kolano mi „uciekło” do środka. Pobiegłem kilka metrów i położyłem się. Fizjoterapeuta zrobił standardowe badanie, tzw. szufl adkę, ale powiedział, że jest OK. Wróciłem do gry, przyjąłem podanie, ruszyłem i czułem, że kolano wciąż mi „ucieka”. Stwierdziłem, że trzeba zejść.
Jak zespół zareagował na porażkę z Lechem?
Jest w nas gigantyczna złość. Wiedzieliśmy, jak ważna to potyczka. Chcieliśmy ją wygrać, ale nam nie wyszło. Jednak walka o tytuł toczy się dalej. Na pierwszej odprawie po spotkaniu powiedzieliśmy sobie, że wymazujemy z pamięci to, co się wydarzyło i koncentrujemy się na reszcie sezonu. Na pewno nie spuszczamy głów. To byłoby bez sensu.
Karol Angielski w Radomiu przeżywa najlepszy czas w karierze. Chce to wykorzystać.
Teraz po raz pierwszy od dawna nie musi martwić się o zdrowie i to widać w statystykach. W ostatnim ligowym meczu z Lechią (2:0) dwukrotnie pokonał Dušana Kuciaka i były to jego trafi enia numer 10 i 11 w ekstraklasie, co sprawia, że jest najskuteczniejszym Polakiem w lidze. Oba gole padły po rzutach karnych, ale ten pierwszy był strzelony na raty, bo najpierw bramkarz odbił piłkę, a Angielski dobił ją do pustej bramki. – Boisko jest, jakie jest i przede wszystkim myślałem, żeby się poślizgnąć – tłumaczy słabszy strzał napastnik, który chwilę po pierwszym golu uciął krótką pogawędkę z Kuciakiem. – Żałował, że nie obronił, powiedziałem mu, że po przerwie jeszcze będzie miał okazję się wykazać – zdradza piłkarz radomskiego klubu. I rzeczywiście, obaj znów rywlizowali przy strzale z jedenastu metrów, ale tym razem dobitka nie była już potrzebna. Do końca ligi zostało jeszcze jedenaście meczów, więc bardzo możliwe, że Angielski przebije w tym sezonie barierę piętnastu goli. Wtedy w Radomiu może się dla niego zrobić za ciasno. – Jestem w takim wieku, że teraz się zdecyduje, czy będę dalej się rozwijał i zrobię krok do przodu, czy zostanę w miejscu. Wydaje mi się, że jestem na tej lepszej drodze i niech już tak zostanie. A co się wydarzy po sezonie? Zobaczymy. Na razie chcemy ugrać jak najwięcej punktów – kończy 26-letni napastnik.
Patrick Olsen opowiada o swojej karierze. Udało mu się poznać najlepszych piłkarzy Interu Mediolan.
Miałem 18 lat, gdy trafi łem do młodzieżowej drużyny tego klubu. Po kilku miesiącach zacząłem trenować z pierwszym zespołem. Pod względem piłkarskim największe wrażenie robił na mnie Philippe Coutinho. W drużynie byli też Javier Zanetti i Antonio Cassano. Obaj opiekowali się młodymi zawodnikami, w tym mną. Zanetti traktował mnie trochę jak ojciec, ale dało się też zauważyć jego niezwykły profesjonalizm. W Interze codziennie przed południem stawaliśmy na wadze. Niektórym zawodnikom zdarzały się lekkie wahania, ale nie jemu. Zanetti zawsze ważył tyle samo. Prawie co do grama. Tak o siebie dbał. Gdy przenosiłem się do Włoch, miałem rozegrane ledwie trzy spotkania o stawkę w pierwszym zespole Bröndby. Szefowie Interu prawdopodobnie wypatrzyli mnie w mistrzostwach Europy do lat 17, które w 2011 roku odbyły się w Serbii. Mieliśmy bardzo dobrą ekipę i dotarliśmy do półfi nału, a ja zostałem wybrany do najlepszej drużyny turnieju.
Jak Jerzy Brzęczek w Gdańsku pracował? Wspominają jego byli podopieczni.
5. miejsce na koniec sezonu 2014/15 rozbudziło apetyty w Gdańsku. Brzęczek stracił pracę po 7. kolejce. W pierwszych dwóch przegrał z Cracovią (0:1) i Lechem (1:2), ale potem, licząc z Pucharem Polski, Lechia zanotowała serię sześciu spotkań bez porażki. Czy zatem nie pospieszono się z jego dymisją? – Uważam, że absolutnie zbyt szybko podjęto decyzję o zwolnieniu Jurka Brzęczka. Z drugiej strony pojawiało się coraz więcej słów niezadowolenia od zawodników i ze strony kibiców. Ci otrzymywali z szatni informacje, że źle trenujemy, więc na trybunach pojawiała się niechęć i mało przyjazna atmosfera. To wystarczyło do zwolnienia. Oczywiście, żałuję tego, bo pamiętam, że za trenera Brzęczka byliśmy w stanie ściągnąć na trybuny większą liczbę kibiców niż ma to miejsce obecnie. To był okres, gdy zaczynało coś się zazębiać. Tyle że każdy chciał wyników tu i teraz. Uważam, że oczekiwania były zbyt wysokie względem naszych możliwości. To nie działa w ten sposób, że przyjdzie dziesięciu nowych zawodników i będziesz miał mistrzostwo. Mam nadzieję, że z perspektywy czasu wiele osób to zrozumiało i zmieniła się ocena pracy trenera Brzęczka – podkreśla Mila. – Długo szło nam całkiem dobrze, ale wiadomo, że w Lechii wymagania są spore. Potem my jako piłkarze nie daliśmy argumentów, żeby trener utrzymał pracę. To nie jest tak, że za wszystko odpowiada. Przyjacielski respekt, który wprowadził oraz kilka wzmocnień zimą spowodowały, że na początku była bardzo dobra energia – dodaje Bąk.
Jak Dawid Szulczek „kupił” piłkarzy Warty. Merytoryka i wiedza znaczą więcej niż krzyk.
32-latek pokazał, że jest dobrze przygotowany teoretycznie, w dodatku decyduje się na niekonwencjonalne pomysły taktyczne. Podpowiada zawodnikom, co mogą zmienić w swojej grze. Niby to banalne i oczywiste, ale od doświadczonych piłkarzy Warty słyszymy, że o pewnych detalach dowiedzieli się dopiero teraz. Piłkarzy przekonał też swoją autentycznością. Dwa dni przed meczem potrafi zmienić plan taktyczny. To efekt wnikliwej analizy, w wyniku czego jest w stanie przyznać się do błędu i zmienić koncepcję. Swoje piętno odciska także w codziennym funkcjonowaniu drużyny. Odszedł od sposobu obchodzenia urodzin, które kibice w całej Polsce mogli obserwować za czasów Tworka. Uważa, że nie każdy czuje się komfortowo, gdy musi publicznie odebrać prezent, w dodatku przed kamerami. Wprowadził także pomeczowe ankiety, które obowiązkowo wypełniają najmłodsi zawodnicy, starsi mogą, ale nie muszą. Jednym z jego oryginalnych stwierdzeń jest bramka zdobyta „z kurzu”, czyli z niczego. Często przekonuje swoich piłkarzy, że jeśli przeciwnik potrafi w ten sposób strzelać gole, to jego gracze także mogą. Cóż, zobaczymy, czy jeśli opadnie bitewny kurz, ten na koniec sezonu, czy zawodnicy Warty będą w dobrych, czy złych nastrojach.
Zlatan Alomerović opowiada o tym, jak z rodziną uciekał z Bałkanów.
Jak rozpoczyna się życie od zera?
To bardzo trudne. Nikt z nas nie znał języka. Niemiecki rząd pomagał, mogliśmy pójść na kurs, ale zanim złapaliśmy podstawy, trochę czasu minęło. Mnie – dziecku – łatwiej było poznawać niemieckie słówka, rodzice mieli zdecydowanie trudniej. Patrzyliśmy, co robią inni, naśladowaliśmy. Problem polegał na tym, że wszystko dookoła było w języku, którego kompletnie nie znaliśmy. Niemcy byli pomocni, starali się tłumaczyć, co mamy robić, dokąd pójść, by coś załatwić, jak choćby na początku pościel, poduszkę. Ale co z tego, skoro my nic z tego nie rozumieliśmy? Pieniędzy nie mieliśmy prawie wcale, większość oszczędności została przeznaczona na tę bandę, która pomogła nam przedostać się do Włoch. Musieliśmy sobie jednak radzić. Nie wiedziałem, jakim autobusem jechać, jak kupić bilet? Szedłem do szkoły przez godzinę piechotą.
Jak Niemcy was traktowali?
Początkowo pomagali. Później, gdy wojna się skończyła powiedzieli wprost, że powinniśmy wrócić do ojczyzny. Dostaliśmy pismo, że mamy na to 14 dni. Trudny temat, bo jeśli nie chcesz tego zrobić, to jedynym wyjściem jest walka w sądzie: musisz udowodnić, że jesteś w złym stanie psychicznym, że nie masz dokąd wracać. Albo zaskarżyć ich decyzję, co oburzyło mojego tatę. Kiedy prawnik powiedział, że mamy pozwać władze Witten, ojciec nie mógł tego pojąć – jak można wystąpić przeciwko miastu, które nam pomogło? Niestety nie mieliśmy wyjścia.
Kiedy poczuliście się stabilnie, przestaliście się obawiać, że zostaniecie deportowani?
Po pewnym czasie mogliśmy złożyć wniosek o azyl. Nauczyliśmy się, że lepiej, aby zrobiła to jedna osoba z rodziny i, jeśli dostanie papier, zaprosiła bliskich. Tak było bezpieczniej, bo gdyby wniosek ojca został odrzucony, mogła go złożyć mama. To dawało nam czas. Najpierw wniosek ojca faktycznie został niezaakceptowany – wysłali go na sześć miesięcy do Karlsruhe, 500 km od nas. Kolejny złożyła mama. Szanse urosły, gdy dostała pracę w sklepie klubowym BVB. Była dla państwa bardziej wiarygodna, dzięki temu przedłużano nam wizę. Cały czas trwała jednak walka o prawo do stałego pobytu.
Gdy jako piętnastolatek trafił pan do BVB, mógł pan liczyć na pomoc klubu?
W lipcu 2006 roku Borussia rozgrywała turniej w Szwajcarii, ale ja nie mogłem na niego lecieć, gdyż nie posiadałem wizy. Miałem prawo poruszać się jedynie na terenie Westfalii. Klub mi wtedy pomógł, abym otrzymał pozwolenie na dwuletni pobyt. Całkowity spokój uzyskałem dopiero w 2010 roku, wtedy BVB zawalczyło, abym dostał niemiecki paszport. Mama została z serbskim, w 2015 roku otrzymała wizę bezterminową. Tata zmarł dwa lata wcześniej. Jak pokazuje nasza historia, uciekając przed wojną nigdy nie wiesz, czy wrócisz. Pamiętajmy o tym w kontekście Ukrainy. To nie będzie tak, że skończy się koszmar i wszyscy ci ludzie wyjadą z powrotem do ojczyzny. Oni często nie będą mieli do czego wracać. Uciekają bez niczego, walcząc o życie.
fot. Newspix