Piątkowa prasa jest bardzo ciekawa i warta uwagi. Dużo godnych uwagi materiałów z polskiej piłki.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Jego wywiady i reportaże, zebrane w książce „Remanent”, doprowadzały do wstrząsów w klubach. Jerzy Chromik opowiada nam o kulisach swojej pracy, korupcji, która dziś wraca w zupełnie innej formie, i o komentatorach, z których wielu nie jest w stanie słuchać.
Mam poczucie, że szczerych, mocnych wywiadów jest dzisiaj coraz mniej. To wynika z tego, że brakuje odpowiednich rozmówców, że osoby świata sportu stają się nudne, albo boją się mówić o wszystkim ze względów marketingowych? Czy może to bardziej, według ciebie, kwestia zadających pytania?
Wszystko razem. Ja miałem to szczęście, że wybierałem sobie rozmówców. Nie podchodziłem z dyktafonem do każdego, o kim akurat było głośno. A teraz czasy są szybsze, rozmówców mamy gorszych, nie boję się też powiedzieć, że jest za wiele przypadkowych osób, próbujących sił w tym zawodzie, których nie nazywałbym zbyt pochopnie dziennikarzami albo redaktorami. Podczas ostatniej rozmowy w TOK FM opowiadałem, że Maciej Biega, mistrz ze „Sportowca”, który był moim największym autorytetem, rozróżniał dziennikarzy i żurnalistów. Oddzielał w ten sposób zasługujących w pełni na to miano od tych tylko udających.
Którego komentatora najbardziej dzisiaj cenisz?
Nie będę do końca obiektywny, bo… Andrzej Twarowski to mój wychowanek. Usłyszałem kiedyś o takim chłopaku, który pisał o peryferiach futbolu – meczach trzeciej, czwartej, a może nawet piątej ligi, bardzo zdolnym. Ściągnąłem go do działu sportowego „Expressu Wieczornego” i od razu rzuciłem na głęboką wodę. W jednej z niższych lig doszło akurat do tragicznego zdarzenia. Bramkarz zderzył się z napastnikiem i poniósł śmierć. Andrzej szybko tam pojechał, a potem przyniósł tekst i położył mi go na biurku. Chyba oczekiwał, że za chwilę powiem, że to nie ma nic wspólnego z reportażem. A ja przeczytałem, pogratulowałem mu i powiedziałem: „Jeśli będziesz pisał takie teksty, to staniesz się jednym z najbardziej znanych dziennikarzy w kraju”. I to się potwierdziło. Andrzej zmienił sposób komunikowania się z odbiorcą, bo przestał pisać, a zaczął mówić, ale to nie zmienia niczego w jego ocenie. On od początku kariery unikał sztampy, a to główny wyznacznik przydatności w naszym zawodzie. Jeżeli będziesz jednym z wielu piszących szablonowo, to po prostu zginiesz w masie przeciętnych.
Mówisz o uciekaniu od sztampy, o wyróżnianiu się. To co najbardziej drażni cię u młodszych komentatorów?
Andrzej Janisz powiedział mi przy okazji naszej rozmowy przedemerytalnej, że dziś liczy się tylko „2G”. Musi być głośno i gęsto. Za wielu komentatorów wychodzi z założenia, że im więcej mówią i głośniej krzyczą, jeszcze zanim padnie bramka, to tym lepiej dla wszystkich. Nieprawda, to jest może dobre dla tego, który egzaltuje się własnym głosem, ale nie do przyjęcia dla odbiorcy. Płacę abonament, więc wymagam. Chcę spokojnie oglądać mecz, a tak wielu mi w tym przeszkadza. Przy okazji EURO 2020 po raz pierwszy od dawna widz, dzięki telewizji naziemnej, mógł oglądać mecze tylko z odgłosami trybun i kopanej piłki, bez komentatorów. Chyba nie tylko ja chętnie się na to decydowałem, ale i inni, którzy chcieli mieć czysty przekaz. Po jaką cholerę mam słuchać, że gracz „idzie” lewą stroną, jeśli na dużym ekranie dobrze widzę, że nie idzie, a biegnie! A po drugie doskonale wiem, że to akurat lewa strona boiska. Dziś internet daje wielkie możliwości i są tacy maniacy, którzy wiedzą wszystko o piłce włoskiej albo hiszpańskiej. A ja akurat nie chcę o tym słuchać przy okazji meczu Juventusu czy Atletico. Chcę po prostu podziwiać grę. Nie interesuje mnie też, jak nazywa się ciotka Messiego i czy on wysłał jej wczoraj widokówkę świąteczną. Jeśli będę chciał, to sobie taką informację znajdę. Nie chcę, by ktoś przeszkadzał mi w oglądaniu meczu, który sobie wybrałem. Dziś komentatorów są już setki i każdy chce zaistnieć i zarabiać, ale w zbyt wielu przypadkach sposób na to zaistnienie jest nie do przyjęcia.
Rozmowa z trenerem Dariuszem Banasikiem, którego Radomiak w ostatnich tygodniach zadziwia ligowych obserwatorów.
W trakcie rundy były jednak też trudne momenty, jak sprawa Miłosza Kozaka, który miał nieodpowiednio odzywać się do części kolegów, a także członków sztabu, i ostatecznie przed końcem rundy opuścił zespół. Dlaczego zamieszanie wokół niego dość długo trwało i jak pan zapatrywał się na to, co zrobił?
Ja nie zamknąłem drogi Miłoszowi. Chciałem, żeby u nas został.
To dlaczego odszedł?
Bo w pewnym momencie tak postanowił. Pracowałem z Miłoszem już wcześniej i nigdy nie miałem z nim żadnych problemów. Powiedział jednak w szatni pewne rzeczy, których nie powinien mówić. Przegiął, stracił dużo u części zawodników. Później przeprosił. Chcieliśmy, żeby został do końca rundy i ewentualnie po niej poszukał sobie klubu, ale Miłosz w kluczowym momencie się poddał i podjął decyzję o odejściu.
Przy sprawie Kozaka w przekazach medialnych pojawiła się postać Octaviana Moraru – Mołdawianina, który jest analitykiem, skautem, był też w Rumunii dyrektorem sportowym, a od pewnego czasu działa w Radomiaku. Czym dokładnie się zajmuje?
Odpowiada przede wszystkim za wyszukiwanie piłkarzy na rynkach zagranicznych. Octavian zna wielu zawodników, poleca nam ich, a później zarząd klubu i ja wspólnie decydujemy, czy sięgnąć po danego gracza. Bardzo szanuję tego człowieka, często rozmawiamy i konsultujemy różne ruchy. Jego gracze sprawdzają się w naszym klubie, choć miał też nietrafione ruchy, jak chociażby sprowadzony na początku tego roku Mamadu Cande. Poza tym nie każdy zagraniczny zawodnik trafia z jego polecenia. Mauridesem zainteresowaliśmy się, bo nasz stoper Raphael Rossi powiedział: „To najtrudniejszy do upilnowania napastnik, przeciwko któremu grałem w Portugalii. A jest teraz wolny, nie ma klubu”.
Maciej Żurawski z Pogoni Szczecin uważa, że on i koledzy są gotowi na mistrzostwo.
Teraz jest pan w Pogoni, w której musi pan walczyć o swoje miejsce w składzie. Łatwo nie jest, bo dysponujecie silną i wyrównaną kadrą, do tego zgadzają się wyniki i trener nie ma potrzeby stosowania częstych rotacji. Z czego wynika tak dobry okres Portowców?
Myślę, że siła tkwi w trenerze Runjaiciu, który jest w klubie od lat, w trakcie których przygotowywał nas do tego, budował podstawy, które teraz pozwalają nam wygrywać. Wiemy, co i jak mamy grać, wychodzimy na boisko i każdy jest świadomy swojej odpowiedzialności za zespół.
Dlaczego w tym sezonie miałoby się udać?
Przyszło wielu dobrych zawodników, którzy mogą nam pomóc, np. Kamil Grosicki. Kadra w tym roku jest bardzo solidna, bo nawet gdy ktoś nie może zagrać, to następca gra na podobnym poziomie i nie widać wielkiej różnicy.
Wywołał pan do tablicy Kamila Grosickiego, który zdaniem wielu zaczął prezentować formę reprezentacyjną. Czy od początku miał pan wrażenie, że wkrótce zacznie się bawić w naszej lidze i wyrastać ponad poziom Pogoni? A może jest coś, o czym nikt nie wie i czego na pozór nie widać?
Od początku, gdy Kamil do nas dołączył, zauważyłem, że wyszkolenie techniczne ma na bardzo wysokim poziomie. Może fizycznie nie był jeszcze dobrze przygotowany, czemu trudno się dziwić, skoro nie miał klubu. Z biegiem czasu wyglądał coraz lepiej fizycznie, piłkarsko tym bardziej, co teraz wszyscy już widzą na boisku.
Flavio Paixao celuje w 100 goli w Ekstraklasie.
Jakub Treć: Nie sposób nie zauważyć, że średnio udanie wszedł pan w sezon. Pewnie przyczyn tego jest kilka, jedną z nich jest liczba rozegranych minut. Po zmianie trenera widać, że pan odżył.
Flavio Paixao (piłkarz Lechii Gdańsk): Tak, myślę, że bardzo ważny jest styl naszej gry. Skupiamy się na piłce, a nie na sile. Cieszę się, że na razie wszystko idzie w dobrą stronę, zarówno pod względem wyników zespołu, jak i moich. Jestem zadowolony, ale wiem też, że do końca sezonu pozostało jeszcze sporo spotkań i stać nas na zrobienie czegoś dobrego.
Pan osobiście nie ukrywa, że przekroczenie granicy stu bramek, jest jednym z głównych celów w tym sezonie. Obecnie brakuje już tylko trzech goli, więc musi się udać. Gdy rozmawialiśmy przed rokiem, to także pan podkreślał, jak bardzo jest to ważne, teraz marzenie jest na wyciągnięcie ręki.
Oczywiście, że to jest mój największy cel w tej chwili. Do końca sezonu jeszcze dużo meczów, więc myślę, że to wystarczy do tego, żeby zdobyć te bramki. Uważam, że to będzie piękna historia, a moje nazwisko zapisze się na kartach ekstraklasy, z czego będę dumny.
Oprócz bramek, których jest sześć, ma pan tyle samo asyst. Biorąc pod uwagę, że na uzbieranie 12. punktów w klasyfikacji kanadyjskiej potrzebował pan zaledwie dziesięciu ostatnich spotkań, to robi wrażenie. Jak na 37-letniego zawodnika, to całkiem niezłe liczby. To dowód na to, że wciąż jest pan ważnym punktem drużyny.
Myślę, że największym błędem jest ocenianie siebie przez pryzmat wieku. Ludzie sami się nakręcają, mówiąc np. że mam 60 lat, przez co mam prawo narzekać na zdrowie i formę, mimo tego, że fizycznie jest w porządku. U piłkarza zawsze najważniejsza jest jakość. Skoro ona jest na wysokim poziomie, to nie powinno się dyskutować o wieku. Nieważne, czy ma się 17, czy 38 lat. W futbolu na pierwszym miejscu są umiejętności, bez nich nie można grać na wysokim poziomie. Cieszę się, że teraz gram na pozycji numer dziesięć, to też ma wpływ na liczbę moich asyst. Gramy obecnie zupełnie inną piłkę. Jestem w centrum gry, mam kontakt z napastnikami i skrzydłowymi. Mogę zapewnić, że te liczby będą jeszcze lepsze, bo w środku pola ważna jest kreatywność.
W swoim pierwszym sezonie w seniorskiej piłce Maksymilian Sitek aż trzy razy był ścigany z boiska jeszcze przed przerwą. Nie spalił się jednak psychicznie i dziś jest najlepszym młodzieżowcem Stali Mielec..
Maksymilian Sitek potwierdza: niebezpieczeństwo, że do głowy uderzy mu woda sodowa, są minimalne. Nie ten charakter. Po słabszym meczu się nie załamuje; po lepszym – nie zachwyca. W życiu pozapiłkarskim też nie popada w skrajne emocje. Największa ekstrawagancja, na jaką się do tej pory zdobył, to wypad do Warszawy na, jak to nazywa, „małe zakupowe szaleństwo”. Tylko tyle. A powody, by zacząć zadzierać nos, na pewno by się znalazły. 21-latek jest podstawowym młodzieżowcem Stali, w każdym meczu ma pewne miejsce w jedenastce. I spisuje się coraz lepiej. Trzy gole i dwie asysty sprawiają, że pod względem statystyk gracz z Rzeszowa znajduje się w czołówce najlepszych zawodników ekstraklasy do lat 21. – I na pewno nie powiedział jeszcze ostatniego słowa – zapewnia Gąsior.
73-letni szkoleniowiec wie, co mówi, bo piłkarza zna doskonale. To on, kiedy był jeszcze trenerem Stali, zabiegał, by Sitek trafił do klubu z Podkarpacia. Latem tego roku Rafałowi Strączkowi wygasł wiek młodzieżowca i Stal bardzo potrzebowała równie wartościowego piłkarza, który pozwoli realizować przepis wystawiania co najmniej jednego młodego gracza. Gąsior nie miał wątpliwości, że pomocnik Podbeskidzia gwarantuje odpowiednią jakość. Zresztą Sitek u tego trenera przeszedł kiedyś prawdziwą próbę charakteru. Trzy lata temu pracowali razem w drugoligowej Siarce Tarnobrzeg. Wówczas, w sezonie 2018/19, doszło do bardzo niecodziennej sytuacji – Gąsior w aż trzech meczach rzucił zawodnikowi „wędkę”, czyli ściągnął z boiska jeszcze przed końcem pierwszej połowy. Za każdym razem szkoleniowiec był niezadowolony z tego, że piłkarz notuje za dużo strat i nie udziela się w defensywie. – To były jego początki w seniorskiej piłce. Nie zastanawiałem się wtedy, czy spalę psychicznie piłkarza. Liczyło się tylko dobro drużyny, a ono wymagało moich interwencji. Ale Maks nie ma do mnie o to żalu – mówi Gąsior.
Na rok zniknąłem z piłkarskiej mapy, to nie jest kwestia odległości, a mojej kontuzji – mówi Jarosław Niezgoda, który zimą 2020 roku przeszedł do Portland Timbers. Wierzy, że jeszcze spełni marzenia i zostanie gwiazdą MLS.
Ostatni raz rozmawialiśmy w lutym 2020, chwilę po pana transferze do Portland. Więcej od tego czasu zmieniło się w pana życiu prywatnym czy zawodowym?
Raczej prywatnym, bo zostałem ojcem. Piłkarsko wiele ciekawego się nie wydarzyło. Przez długi czas leczyłem kontuzję, raczej za bardzo się nie rozwinąłem, zbyt wiele czasu spędziłem na leczeniu. Myślę, że jestem dziś na podobnym poziomie jak prawie dwa lata temu, gdy wyjeżdżałem z Polski.
(…) Po tylu kontuzjach łatwiej czy trudniej przyjmuje się kolejną? Bo brzmi pan, jakby te wydarzenia nie były dla pana horrorem.
Jakby się człowiek trochę przyzwyczaił? Tak na pewno nie jest, to zawsze jest trudna historia, ale czy mniej trudna, kiedy zdarza się po raz kolejny? Sam nie wiem… W takich momentach nie masz wyboru: musisz to po prostu przetrwać. Bo co innego możesz zrobić? Siedzieć w domu, załamać się, płakać? W pewnym momencie trzeba się z tym pogodzić. Ułożyć w głowie, nie obrażać się na świat, na los, tylko walczyć o powrót.
Kiedy było najtrudniej?
W Legii nie wiedziałem, na czym stoję. Wydawało mi się, że wrócę po dwóch tygodniach, wszystko się przedłużało, ja nie rozumiałem, co się dzieje. Był moment, że nie wiedziałem, czy w ogóle wrócę do piłki, czy kiedyś będzie jeszcze dobrze. Teraz to inna historia, bo wielu zawodników zrywało więzadła krzyżowe, miałem świadomość, że to proces, który musi potrwać, że w którymś momencie to minie.
Jak długie było dla pana tych dziesięć miesięcy poza grą?
Bardzo długie, szczególnie sam początek, pierwszy, drugi miesiąc, kiedy w ogóle nie byłem w stanie normalnie funkcjonować, proste czynności stanowiły dla mnie problem, nie mówię już o pierwszych dwóch tygodniach, bo to w ogóle jest dramat: człowiek leży i nawet za bardzo nie może się ruszać. Ten czas mocno mi się dłużył. Potem było łatwiej, życie stało się już bardziej komfortowe, wtedy skupiałem się na codziennej, mozolnej rehabilitacji. Ale czas też się dłużył, bo na efekty takiej pracy trzeba długo czekać.
SPORT
Rozmowa z prezesem i wieloletnim dyrektorem sportowym Piasta Gliwice, Józefem Drabickim.
W najbliższej kolejce Piast podejmie Stal. Można śmiało stawiać jedynkę czy jednak ręka może zadrżeć, patrząc choćby na to, jak dobrze prezentują się mielczanie?
– Z bólem serca mówię, że ręka powinna lekko zadrżeć. Nie tylko dlatego, że Stal gra dobrą piłkę, ale też biorąc pod uwagę to, że Piast jest w tym sezonie niestety bardzo niewyraźny. To jednak prawda, którą widzą wszyscy. Piast nie ma swojego oblicza, swojego charakteru i gliwicka twierdza, która do niedawna była naprawdę trudna do zdobycia, stała się miejscem, gdzie nie tylko Warta wygrywa i zdobywa punkty, ale i wiele innych zespołów. Ręka przy typowaniu wyniku musi więc lekko zadrżeć.
A Stal?
– Muszę powiedzieć, że to klub, który też jest mi bliski, bo pochodzę z Rzeszowa i zawsze mu kibicowałem. Pamiętam jak Stal w europejskich pucharach grała z Realem Madryt. To było wielkie wydarzenie, takie spotkanie elektryzowało. Jako zawodnicy Resovii jechaliśmy na ten mecz pociągiem. To było wydarzenie. Sympatia dla Mielca u mnie jest, a jak będzie w sobotę? Chciałbym, żeby wygrał Piast, ale łatwo na pewno nie będzie.
Czym jest spowodowana słabsza gra gliwiczan? Zmianami, kontuzjami, zakażeniami?
– Przypadki koronawirusa dotyczą praktycznie wszystkich zespołów, więc nie można mówić, że Piast jest pod tym względem bardziej poszkodowany. Jak już wspomniałem – ten zespół nie ma swojego oblicza. Nie ma napastnika, który jest groźny, absorbuje, strzela gole. To nie czasy Piotra Parzyszka czy Kuby Świerczoka. Alberto Toril to nie tej klasy zawodnik. Trafia do siatki, ale są to jednorazowe wyskoki. Od meczu z Legią nie zdobył bramki, a to już prawie dwa miesiące… Piast nie ma napastników, a ogólna gra zespołu jest schematyczna i zbyt wolna, by zaskoczyć przeciwnika.
Waldemar Fornalik po raz drugi z rzędu będzie oglądać grę Piasta z wysokości trybun. Gliwicki szkoleniowiec liczy na zwycięskie zakończenie roku, ale już myśli o tym, co w klubie będzie się działo zimą.
– Jesteśmy niezadowoleni, zwłaszcza po meczu z Rakowem, bo mieliśmy lepsze sytuacje od przeciwników i powinniśmy ten mecz wygrać. Dzisiaj mielibyśmy na koncie cztery punkty, ale tak się nie stało. Ciągle powtarzam drużynie, że zwycięstwa są najważniejsze, ale ważna jest też gra. Jeżeli będziemy dobrze grać, to wcześniej czy później będziemy wygrywać. Tak było też w ubiegłym roku, kiedy po kilku meczach mieliśmy bardzo mało punktów, ale drużyna dobrze funkcjonowała. Teraz też widać, że zespół funkcjonuje na dobrym poziomie, a brakuje tylko skuteczności. Myślę, że z czasem także ona się pojawi – przewiduje trener śląskiej drużyny.
Piast chce wygrać ze Stalą i w lepszych humorach udać się na urlopy, choć sztab szkoleniowy nie myśli o odpoczynku, bowiem zimą trzeba będzie wykonać solidną pracę i kadra drużyny również ma się zmienić. – Na pewno będą zmiany, bo mamy swoje przemyślenia, analizy i nie może się bez nich obyć. Drużyna przed każdym spotkaniem ma wielką chęć zwycięstwa, ale to jest też sport, nie zawsze wygrywa ten, który bardziej chce lub ten, który tego dnia jest lepszy na boisku. Bardzo chcemy ten mecz wygrać i zakończyć zwycięstwem tę rundę – podkreśla trener Fornalik.
Andrzej Grygierczyk o pewnym fenomenie związanym z trenerami Zagłębia Sosnowiec.
No to pokrótce (za transfermarkt.pl): Kazimierz Moskal przepracował 302 dni, Krzysztof Dębek 189, Dariusz Banasik 228, Dariusz Dudek (w swojej drugiej w Zagłębiu kadencji) 211, Rafał Mroczkowski 88 dni. Trenerów „epizodycznych” wymieniać tu nie będziemy. Dla dopełnienia obrazu: Artur Skowronek ma tych dni 90 (zaczął pracę 17 września) i będzie oczywiście dużo więcej, bo wypracował sobie spokój (energię, autorytet) bodaj na dłużej niż na czas zimowej przerwy. Jako się rzekło, wymienione postaci coś wtedy w polskiej piłce znaczyły, a niektóre znaczą dzisiaj jeszcze więcej.
Banasik z wielkim powodzeniem prowadzi Radomiaka, który w ekstraklasie – choć to beniaminek – zaczął budzić duży respekt. Z kolei Dudek wykonuje kapitalną robotę w Sandecji Nowy Sącz, którą najpierw wydobył z wielkich tarapatów, by dzisiaj zajmować z nią w 1. lidze miejsce dające prawo bicia się w barażach o ekstraklasę. A 90 procent tego dorobku było gromadzone na obcych boiskach – z powodu remontu własnego, w Nowym Sączu.
Pytanie może banalne, ale i uprawnione: dlaczego tym trenerom tak wiedzie się we wspomnianych klubach, a nie wiodło w Zagłębiu? Odpowiedzi oczywiście można mnożyć. Uprawnione będzie wzięcie pod uwagę takiej okoliczności, że w swoich „sosnowieckich kadencjach” nie byli jeszcze tak doświadczeni, obyci i szkoleniowo obkuci, jak obecnie. Po prostu – w Sosnowcu wielu rzeczy dopiero się uczyli, z czego z takim powodzeniem korzystają dzisiaj. Na tę okoliczność można się odwołać nawet do Jacka Magiery, dla którego Zagłębie było pierwszym klubem w karierze, a jednocześnie świetną odskocznią do późniejszej pracy w Legii, a obecnie w Śląsku Wrocław. No ale ten sosnowiecki epizod (w sumie 108 dni) pana Jacka to czasy dawno minione. Rozważania na temat „trenerzy a sprawa Zagłębia” można jednak skierować i na inne tory; być może na takie, które honorowy prezes tego klubu, Leszek Baczyński, sprowadza do stwierdzenia „za mało Zagłębia w Zagłębiu”… cokolwiek to znaczy. Nie może jednak być przypadku w tym, że tylu trenerom powinęła się na Kresowej noga. Bo czy naprawdę wszyscy oni się mylili pod względem doboru zawodników, taktyki, oddziaływania psychologicznego? Naprawdę oni tworzyli klimat mieszczący się w znanym skądinąd powiedzeniu „(tu imię) nic nie mogę (tu nazwisko)”. A może otrzymywali za mało swobody w pracy? A może mieli zbyt wielu wszystkowiedzących doradców? Albo co transfer to pomyłka?
Miasto zawiesza wsparcie dla Ruchu Chorzów, argumentując to nieobecnością prezesa Seweryna Siemianowskiego na wczorajszej sesji. Drugoligowiec twierdzi, że żadnego zaproszenia nie było.
Chorzowska rada miasta odmówiła wczoraj Ruchowi pieniędzy! Takiego scenariusza trudno się było spodziewać. W autopoprawce do projektu budżetu miasta na 2022 rok znalazła się kwota 1,8 miliona złotych dla „Niebieskich”, która trafiłaby na Cichą w formie wykupu przez miasto akcji spółki. Budżet wraz z autopoprawką został przyjęty przez radnych, ale w ostatniej chwili wypadł z niego fragment dotyczący klubu piłkarskiego. Temat wróci najwcześniej w styczniu, klub jest w szoku.
Dyskusja o budżecie i finansach miasta była chwilami dość gorąca, ale nie dotyczyła futbolu. Radni i prezydent mówili o tężni, muzeum hutnictwa, rynku, najmniejszych wpływach do miejskiej kasy od 2012 roku. Ruch przewinął się tylko raz – gdy mówiono o… miejskiej bibliotece, mającej wyprowadzić się z kamienicy wynajmowanej od – jak ujął to radny Szymon Piecha – „jednego z udziałowców naszego klubu, który w niego cały czas nie inwestuje”. Miał na myśli Aleksandra Kurczyka. Prezydent Andrzej Kotala przekonywał natomiast, że wszyscy mogą się czuć dumni z Chorzowa. – Inni nam zazdroszczą, że w Chorzowie jest tak fajnie, że powstaje tu tyle fajnych rzeczy, że tyle się tu inwestuje. Gdy dwa lata temu upadłość ogłaszały Świętochłowice, krążyły wśród ich mieszkańców żarty, gdzie ich przyłączą. Mówili, że chcą do Chorzowa, nie Rudy Śląskiej! To najlepsza laurka. Sytuacja finansowa Świętochłowic zmieniła się, prezydent Beger poradził sobie z budżetem, ale ileż musiał wyciąć na kulturę czy sport. W Rudzie Śląskiej w ogóle nie finansuje się klubów sportowych, bo jest tak ciężko w związku z rządowymi zmianami w podatkach. Związek Miast Polskich przewiduje, że w przyszłym roku 36 procent miast ogłosi bankructwo. Wejdzie zarząd komisaryczny, dorzucone zostaną brakujące miliony i powiedzą: „Zobaczcie, jak się rządzi!”. To bardzo prosty mechanizm – uderzał Kotala w rząd PiS. Dodajmy, że chorzowscy radni PiS wstrzymując się nie zagłosowali wczoraj za przyjęciem chorzowskiego budżetu (znajdują się w nim też 3 inwestycje w infrastrukturę sportową na „Kresach”).
SUPER EXPRESS
Michał Żewłakow o meczu Legii z Zagłębiem Lubin.
„Super Express”: – Gdzie tkwi sekret tak udanego „debiutu” Vukovicia?
Michał Żewłakow: – Często taka zmiana w zespole wynika z osobowości trenera. „Vuko” jako piłkarz, a później trener, był zawsze wyraźny i charyzmatyczny. Można sobie zadawać pytanie, czy słowa trenera wypowiedziane w szatni to pokarm dla piłkarzy, którzy potrzebują pomocy. Głównie mentalnej. Bo czasem słowa są rzucane na wiatr, a tu trzeba przyznać, że Legia zagrała dobrze i takiej Legii dawno nie widzieliśmy. Wszystko na moment się zsynchronizowało i wszyscy są szczęśliwi. Piłkarze wierzą, że trener jest osobą, która wskaże kierunek. Wydaje mi się, że kilka rzeczy zadziałało: odblokowali się napastnicy, perfekcyjnie zagrał Josue. W obronie były mankamenty, ale w jeden dzień nie zniweluje się wszystkiego.
RZECZPOSPOLITA
Koronawirus znów uderza w futbol. Trenerzy wzywają piłkarzy do szczepień i spędzania świąt Bożego Narodzenia w wąskim rodzinnym gronie.
W Anglii zbliża się najgorętszy futbolowy okres, gdy rośnie strach przed omikronem. Dlatego wracają surowe restrykcje i wytaczane są najcięższe działa. Nikt nie chce powtórki z wiosny ubiegłego roku, kiedy trzeba było zawiesić rozgrywki, a potem rywalizować przy pustych trybunach.
Prowadzący Manchester City Pep Guardiola wezwał swoich piłkarzy do przyjęcia przypominającej dawki. – Ja już to zrobiłem, większa odporność pozwoli nam normalnie żyć i pracować bez komplikacji – mówi trener obrońcy tytułu i lidera Premier League.
Guardiola zaapelował też, by gracze unikali bożonarodzeniowych przyjęć. – Odwołaliśmy klubową imprezę, nie możemy zakazać spotkań z rodziną, ale prosimy o ostrożność i przestrzeganie sanitarnego reżimu – opowiada Hiszpan. Nie ukrywa, że na tym etapie sezonu, kluczowym w wyścigu o mistrzostwo, utrata któregokolwiek z zawodników byłaby dużym problemem (z kwarantanny dopiero co wrócił Kevin De Bruyne).
W Anglii sytuacja wydaje się dziś najgorsza ze względu na napięty kalendarz. Większość lig udaje się na krótką świąteczną przerwę, więc nawet gdyby ktoś teraz wypadł ze składu, zdąży wrócić na boisko po Nowym Roku. A na Wyspach trzeba grać na okrągło.
Fot. Newspix