– Wielokrotnie w tym miejscu chwaliłem szkoleniowca ekipy z Częstochowy za pieczęć, którą odcisnął na prowadzonej przez siebie drużynie. Ostatnie i najbliższe tygodnie, a może miesiące, będą dla niego testem osobowości nie tylko jako trenera, ale też człowieka – czy potrafi z tej sytuacji wyjść z klasą. Na razie, analizując jego wypowiedzi, niestety odniosłem wrażenie, że daje się szefowi Legii wciągnąć w tę niezbyt czystą grę – pisze Dariusz Dziekanowski na łamach „Przeglądu Sportowego”. Co poza tym dziś w prasie?
„SPORT”
Legia wróciła na ścieżkę porażek. Tym razem lepsza okazała się Cracovia.
Po przerwie krakowianie mogli podwyższyć prowadzenie. W 53 minucie wyszli z bardzo groźną kontrą, która zakończyła się strzałem Jakuba Myszora. Tylko świetna interwencja Boruca, dla którego był to setny mecz w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce, uchroniła mistrzów Polski przed utratą kolejnego gola. Głównym zadaniem Legii było zdobycie gola, ale to zawodnicy Jacka Zielińskiego przez pierwsze 20 minut drugiej połowy częściej znajdowali się pod „16” warszawian. Legioniści mieli sporo szczęścia – strzał z dystansu Otara Kakabadze z 64 minuty zatrzymał się na słupku. Te kilka akcji „Pasów” pokazały Legii, że musi być cały czas skoncentrowana w defensywie. Goście starali się przejść do ofensywy, ale długo nie udawało im się stworzyć żadnego zagrożenia pod bramką Cracovii. Aktywny był Josue. Portugalczyk brał udział właściwie w każdej akcji, cały czas był pod grą. Starał się rozgrywać piłkę, ale rzadko jego partnerzy z zespołu byli w stanie przewidzieć, co zrobi. Im dłużej trwał mecz, tym bardziej poirytowany był Josue i cały zespół Legii. Rozpaczliwie zaczęli szukać swoich szans, wielokrotnie wrzucali piłkę w pole karne, ale dośrodkowania te nie były w stanie zaskoczyć obrony z Krakowa, przez co mecz zakończył się zwycięstwem „Pasów”.
Wojciech Golla po porażce z Górnikiem Zabrze. Stoper Śląska jednego z goli bierze na siebie.
Co można powiedzieć o waszym meczu z Górnikiem?
– Nie było to najlepsze wykonanie… Przydarzyło się nam za dużo prostych błędów. Górnik bazował na naszych złych zagraniach. Strzelił trzy bramki i jest to stanowczo za dużo.
Czego brakowało w grze Śląska?
– Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Jakieś tam sytuacje pod bramką przeciwnika tworzyliśmy. Nie było ich za wiele, ale były. Szkoda straconych punktów, bo nie musiało tak być.
A pan ma do siebie pretensje o gola, kiedy ograł pana Dadok?
– Oczywiście. Miałem wrażenie, że piłka mi podskoczyła. Potem jeszcze próbowałem wszystko ratować wślizgiem, ale nie udało się i z tego padła bramka – mogę powiedzieć, że to „mój” gol.
Absencje w składzie, brak np. Krzysztofa Mączyńskiego, miały wpływ na losy spotkania?
– Krzysztof jest kluczowym zawodnikiem, wiemy o tym, ale są inni, którzy rywalizują o miejsce w składzie i kiedy grają, powinni dawać tę samą jakość.
GKS Katowice wygrał po raz pierwszy na wyjeździe, a bohaterem zespołu był Filip Szymczak, napastnik wypożyczony z Lecha Poznań.
Nie ma jak w Bielsku – mają prawo uśmiechnąć się kibice GieKSy. To miejsce, gdzie zawsze prezentują się imponująco i na miarę kibicowskiego potencjału, no i mogą przy tym świętować 3 punkty. Zdobyciem pełnej puli kończyły się ich wyprawy pod Klimczok w 2016, 2017 i 2018 roku. Nieważne, czy drużyna akurat walczyła o awans, czy utrzymanie. Nie inaczej skończyło się teraz, choć po awansie do Fortuna 1. Ligi nie potrafiła odnieść wyjazdowego zwycięstwa. Przełamała się w ostatnim tegorocznym meczu, w swoim dziewiątym podejściu. Wcześniej 3 punkty poza Katowicami zaksięgowała w maju w Chojnicach, jeszcze w drugiej lidze. Tej soboty zadała kres złej serii, uświetniając Barbórkę – jak na Górniczy Klub Sportowy przystało. Takie rozstrzygnięcie należy uznać za niespodziankę. To, że Podbeskidziu przyświecają inne cele i nie tak dawno było w stanie rozgromić u siebie Widzew czy Polkowice, to jedno. Drugie – że GKS ledwie kilkadziesiąt godzin temu, w późny środowy wieczór, grał zaległe spotkanie w Rzeszowie i pod dużym znakiem zapytania stało to, jak wytrzyma trudy tej ostatniej prostej. Ale wytrzymał. Pod Klimczokiem wygrał zasłużenie.
„PRZEGLĄD SPORTOWY”
Na takiego Podolskiego czekało całe Zabrze, a Podolski czekał na taki moment od dawna. Wreszcie jest kluczową postacią Górnika.
Trener Górnika Zabrze cieszy się, że jego zespół nie jest już tylko zdany na dobrą formę Jesusa Jimeneza. Wiele jednak wskazuje, że drużyna popadła w nowe uzależnienie, za które odpowiada Lukas Podolski. To nie może być przypadek – odkąd Podolski w ekstraklasie strzela gole, Górnik wyłącznie wygrywa. Na razie ma serię trzech zwycięstw z rzędu, tego wcześniej w obecnym sezonie nie było. No i „Poldi” w tych meczach strzelił trzy gole: Legii (3:2), Górnikowi Łęczna (2:1) i Śląskowi Wrocław (3:1). To nie tak, że jest najlepszy na boisku. Chodzi bardziej o rolę mentalnego lidera i męża opatrznościowego. Był nim już wcześniej, bo z taką myślą zatrudniano go w Zabrzu, tyle że przez długie tygodnie wszystko opierało się na życzeniach i deklaracjach. Od początku wydawało się jednak jasne, że Podolski wreszcie odpali, no nie było takiej siły, która piłkarzowi tej klasy mogła przeszkodzić w zaistnieniu na polskich boiskach. Inna sprawa, że trochę go ten wydłużający się okres przystosowawczy, zakłócany kontuzją pleców i koronawirusem, irytował. Dwa razy faulował na granicy czerwonej kartki, ale mu się upiekło, nie był wyrzucany z boiska. W jego wypowiedziach wyczuwalna była nerwowość, bo nawet taki rutyniarz jak on nie miał pancerza, od którego odbijała się każda krytyczna uwaga. I wreszcie coś się zmieniło – całkiem możliwe, że po namowach trenera Urbana, a może jednak po samodzielnej analizie swojego funkcjonowania w Górniku – mistrz świata zmodyfikował nastawienie, nabrał dystansu. W Górniku zamierzał odpowiadać za jakość ofensywy w każdym aspekcie, naładował sobie na plecy tyle, że aż jęknął pod tym ciężarem.
Epilog w „Prześwietleniu” do świetnego cyklu Łukasza Olkowicza o kryzysie w Legii. Tym razem sporo o roli samego Dariusza Mioduskiego, przespanych pięciu latach, ale i nadchodzących zmianach na ważnych stanowiskach w Legii. O ile do zmian faktycznie dojdzie.
Papszun z Kucharskim znają się od lat (spotkali się, gdy pierwszy prowadził seniorski KS Łomianki, a drugi młodzieżowe drużyny Legii), lubią się, co pozwala myśleć, że tym razem współpraca trenera z dyrektorem będzie udana. Oczywiście ewentualne niedopasowanie wyjdzie, gdy zaczną już płynąć pod wspólną banderą i natrafią na pierwszy sztorm. Nie wiadomo, jaką rolę przy nowym trenerze przewidziano dla Tomasza Zahorskiego z zarządu Legii. To on jest zwolennikiem korzystania z zasobów 11 Hacks, czeskiej firmy specjalizującej się w analizie piłkarskich danych, której zadaniem było m.in. weryfikowanie piłkarzy przed transferami. Wpływy Czechów, jeszcze przed przyjściem Papszuna albo już z nim w klubie, mają zostać zmarginalizowane.W Legii kompetencje niektórych się przecinają, co też prowadzi do nieporozumień. Frakcji jest dużo, każdy ciągnie w swoją stronę w przekonaniu, że to jego powinno być na wierzchu. Klub zamiast mierzyć się z kolejnymi wyzwaniami, traci energię na wewnętrzne spięcia. – Tarcia będą zawsze, są nawet potrzebne – uspokajają w Legii. – W sporcie, a w piłce nożnej szczególnie, każdy uważa, że wie wszystko najlepiej. Prezes ma niewdzięczną rolę, żeby ich wszystkich zamknąć w pokoju i powiedzieć: „A teraz się napieprzajcie, aż wypracujemy jedną koncepcję”. Wszyscy kiwają głowami. Gdy jednak wychodzą z tego pokoju, to każdy gada swoje, wymądrza się. Teraz dostaliśmy możliwość zmian. Do końca sezonu możemy spokojnie przygotować się do innego funkcjonowania klubu i całego pionu sportowego. Chodzi o pierwszego trenera, w jaki sposób zintegrować jego pracę z drugą drużyną czy trenerską kadrą w akademii. Ma być jedna filozofia, myślenie w tym samym kierunku. Tym dziś zajmuje się prezes.
Felieton Dariusza Dziekanowskiego – punktem wyjścia są Niemcy, a puentą to, jak Marek Papszun dał się wciągnąć Legii w nieczystą grę.
W kontekście prowadzenia drużyn, ostatnio zwróciłem uwagę na cytat z książki „Dobra strategia. Zła strategia” autorstwa Richarda Rumelta: „Zła strategia używa patetycznych, mądrych słów, żeby ukryć swoje błędy. Błędy złej strategii to skupienie się na celach zamiast na krokach, które trzeba wykonać, by je osiągnąć. Deklaracje, slogany, nie są istotne, jeśli ktoś nie ma strategii”. W Niemczech wyraźnie postawiono na skupienie się na krokach prowadzących do celu, a nie na głośnych deklaracjach. I tak mi się to skojarzyło z tym, co się ostatnio dzieje w warszawskiej Legii. Ponad tydzień temu cała Polska dyskutowała o wywiadzie właściciela klubu Dariusza Mioduskiego, w którym przyznał otwarcie, że planuje sprowadzenie do Warszawy Marka Papszuna z Rakowa. Teraz z kolei w mediach pojawiają się sumy, które rzekomo nowy szkoleniowiec ma zarabiać przy Łazienkowskiej – mówi się o 250 tys. zł miesięcznie. Pomijając kwestię niebotycznej kwoty dla trenera na dorobku, to trudno nie odnieść wrażenia, że to kolejny element gry, w której zasady fair play ze strony Legii nie są respektowane. Coraz więcej płynie z Łazienkowskiej sygnałów, które najwyraźniej nastawione są na efekciarstwo, pokazanie całej Polsce: możemy wszystko. Niestety w oczy rzuca się i kłuje nie jakaś rozwaga i konsekwencja w realizacji przyjętej strategii, tylko bufonada i niestosowność. Legia coraz mniej zaczyna kojarzyć się z mocnym klubem, który oparty jest na wartościach, na klasie, lecz na myśl przywodzi coraz bardziej zaniedbany wewnątrz budynek z odnawianą co jakiś czas fasadą. Medialne doniesienia wskazują, że właściciel i prezes Legii nie ma zamiaru rozmawiać z szefami Rakowa w sprawie trenera, tylko rozmowy z nimi zrzuca na Marka Papszuna. I liczy, że z racji dobrych relacji z pracodawcami on sam ma tę sprawę załatwić. Wielokrotnie w tym miejscu chwaliłem szkoleniowca ekipy z Częstochowy za pieczęć, którą odcisnął na prowadzonej przez siebie drużynie. Ostatnie i najbliższe tygodnie, a może miesiące, będą dla niego testem osobowości nie tylko jako trenera, ale też człowieka – czy potrafi z tej sytuacji wyjść z klasą. Na razie, analizując jego wypowiedzi, niestety odniosłem wrażenie, że daje się szefowi Legii wciągnąć w tę niezbyt czystą grę.
„SUPER EXPRESS”
Kamil Grosicki znów był kluczową postacią Pogoni, a Portowcy walczą o pozycję lidera.
Pogoń się nie zatrzymuje. W ostatnich sześciu meczach odniosła pięć zwycięstw. Tym razem Portowcy nie pozostawili złudzeń Bruk-Betowi Termalice Nieciecza, wygrywając 3:1. W ciągu pierwszych 25 minut szczecinianie strzelili dwa gole, a powinno ich być dwa razy tyle. Powracający do reprezentacyjnej formy Kamil Grosicki (33 l.) w 7. min tak idealnie podał do Jeana Carlosa, że trudno było nie strzelić gola w tej sytuacji, ale… Brazylijczyk jakoś tego dokonał. Z sześciu metrów trafił w bramkarza Tomasza Loskę, choć miał odsłoniętą pozostałą część bramki. Wkrótce „Grosik” sam wziął się do wykańczania akcji. W 13. min, po podaniu Carlosa wbiegł w pole karne i z ostrego kąta strzelił w długi róg bramki. Na 2:0 podwyższył Jakub Bartkowski, wykańczając perfekcyjnie asystę Kacpra Kozłowskiego.
Robert Lewandowski bohaterem Der Klassiker. Po meczu snajper Bayernu skomentował wyniki plebiscytu Złotej Piłki.
– Powiem szczerze, że po tym, jak dowiedziałem się, jakie są wyniki plebiscytu, to był we mnie smutek. I to nie był jeden czy dwa dni, dłużej to trwało. Przez cały tydzień szczęścia brakowało – zdradził Lewandowski po meczu z BVB w rozmowie z Mateuszem Borkiem dla Viaplay. Skomentował też słowa Messiego, który apelował o przyznanie Polakowi Złotej Piłki za 2020 r. – Chciałbym, żeby to nie były puste słowa. Oczywiście ja się nie napinam i nie napalam. Dzisiaj jestem skupiony na innych rzeczach, ale jeżeli jesteś tak blisko, to niedosyt jest i to pewnie jeszcze potrwa – nie ukrywa „Lewy”.
fot. FotoPyk