Sporo ciekawego w czwartkowej prasie. Są bieżące sprawy, jest kilka rozmów i mamy dłuższe materiały o Janie Domarskim z okazji jego urodzin.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Legia Warszawa ma dziś mecz o wszystko ze Świtem Skolwin.
Dzisiejsze spotkanie ze Świtem Skolwin jest nie tylko niezwykle istotne dla Legii, ale i najważniejsze w dotychczasowej karierze trenerskiej Marka Gołębiewskiego. Jeszcze pięć dni temu siedział na ławce rezerw i patrzył jak Legia II „rozjeżdża” Ursus Warszawa 4:0. Dziś czeka na niego rywal z tej samej półki, ale on przesiadł się z Fiata Panda do mercedesa. Tylko że ten mercedes najpierw nadaje się do warsztatu, więc Gołębiewski musi się sprawdzić nie tylko jako świetny kierowca, a na początek również zdolny mechanik.
– Zacząłem od rozmów z piłkarzami. Zawodnicy w takich momentach czują swoją szansę i wierzą, że to ich moment. Powiedziałem, że każdy z nich ma szansę zaistnieć i nikomu nie zamykam drzwi do pierwszego składu – deklaruje Gołębiewski, co oznacza, że karencja dotycząca czterech piłkarzy, jakich Michniewicz nie zabrał do Gliwic, dobiegła końca. Lirim Kastrati, Mattias Johansson, Lindsay Rose i Jurgen Celhaka zostali na moment odsunięci na bok. Pierwsza trójka – jak wynika z nieoficjalnych przekazów – za imprezowy styl życia (co Johansson ostro zdementował na łamach szwedzkich mediów), a Celhaka za odmowę udziału w meczu rezerw – rezerw prowadzonych wówczas przez Gołębiewskiego.
Szkoleniowiec Rakowa Marek Papszun przynajmniej do końca sezonu nie zmieni pracodawcy.
Od jakiegoś czasu spekuluje się, że trener Rakowa jest najlepiej zarabiającym szkoleniowcem w ekstraklasie. Padają kwoty od 130 tys. zł netto do nawet 150 tys. zł miesięcznie. Według niepotwierdzonych informacji takich pieniędzy nie dostawał w Legii nawet trener Michniewicz. Finanse nie byłyby więc czynnikiem, który mógłby zdecydować. Poza tym RKS, obok liderującego Lecha Poznań, wygląda dziś najlepiej w lidze, jeżeli chodzi o grę i formę. Częstochowianie mogą powalczyć o mistrzostwo Polski, a tego tytułu w trakcie ponadpięcioletniej pracy w Rakowie trener Papszun jeszcze nie zdobył. Szansa na zgarnięcie tego skalpu może zdecydować o tym, że szkoleniowiec wypełni kontrakt. Poza tym kadra częstochowian, kiedy popatrzy się na poszczególne pozycje, wcale nie jest gorsza od tej, jaką posiada klub z Łazienkowskiej.
To wszystko sprawia, że trener Papszun nadal może spokojnie pracować pod Jasną Górą. Czas będzie jego sprzymierzeńcem. Może znów osiągnąć wyniki, o których będzie się mówiło, że są „ponad stan”. Ewentualne zajęcie miejsca na podium lub tuż za nim na koniec sezonu też nie będzie odbierane jako wielka porażka, biorąc pod uwagę wszystko to, co już zrobił przy Limanowskiego. Do 30 czerwca wiele może się wydarzyć i Papszun może czekać na rozwój sytuacji. Trenera Gołębiewskiego może już nie być wtedy w Legii, a równie dobrze może poradzić sobie na tyle dobrze, że władze warszawskiego klubu nie będą się chciały z nim pożegnać.
Rozmowa z Radosławem Kałużnym o problemach Legii Warszawa.
Przypomnę twoje słowa sprzed tygodnia: „Jeśli dodatkowo trener skonfliktował się z osobami decyzyjnymi w drużynie, to krótka piłka. Bez sentymentów oraz żalu, zamiast się męczyć, trzeba było zwalniać”.
Okazuje się, że w Legii obcokrajowcy są grupą trzymającą władzę, choć nie było to klasyczne szycie na zasadzie: „Przestał nam pasować trener, więc odpuścimy sobie kilka meczów, żeby go zwolnili”. Michniewicz oberwał rykoszetem, bo kawałek zespołu mu się rozlazł, czyli zaczął balować. To też jakaś forma „szycia”. Noga i głowa słabiej funkcjonują na boisku, kiedy organizm czuje w kościach trudy baletów. Sprawę alkoholu w Legii komentuję, opierając się na doniesieniach medialnych, a nie własnej, zakulisowej wiedzy.
Część piłkarzy Legii się tłumaczy, Mattias Johansson grozi trenerowi konsekwencjami, zaś Mahir Emreli zaspał na odprawę, bo w nocy krew mu z nosa leciała.
A w tej bajce były smoki? A może chłop za dużo kropelek przyjął i zaczął po nich bredzić? W tej sprawie – obalono…
Butelkę?
Nie, ja nie o tym… Obalono dwa stereotypy – o leniwych Polakach i o tym, że naszych rodaków bardziej od obcokrajowców zdecydowanie bardziej ciągnie do wypitki. A tu się okazuje, że łykali zagraniczni piłkarze i na dokładkę dodatku nie chciało im się przemęczać na treningach i w meczach. Słowo honoru, zawsze walczyłem z łatką chętnie doklejaną polskim piłkarzom jako o tych nadużywających alkoholu albo wręcz pijaków.
W dziale historycznym dwa materiały o Janie Domarskim.
Nie był najlepszym napastnikiem w historii reprezentacji Polski. Gdzie mu tam do króla strzelców mundialu Grzegorza Laty albo do Roberta Lewandowskiego, który w reprezentacji nastrzelał już ponad 70 goli. Nikt jednak nie zdobył tak przełomowej i ważnej dla Biało-Czerwonych bramki co wychowanek Stali Rzeszów. 28 października kończy 75 lat.
Czasem aż trudno uwierzyć, że Domarski w reprezentacji strzelił tylko dwa gole. Wystarczył nawet jeden strzał, by zagwarantować sobie piłkarską nieśmiertelność. Czego nie zrobiliby jego następcy, jakim spektakularnym wyczynem w kadrze by się nie popisali, zawsze trzeba będzie zaznaczyć, że od gola Domarskiego na Wembley zaczęła się prawdziwa wielkość Biało-Czerwonych. Że to jego trafieniem na Wembley Polska przełamała trwającą przez wiele powojennych lat niemoc i awansowała na mundial, wyrzucając za burtę mistrzów świata z 1966 roku. Oni byli więcej niż pewni, że z kim jak z kim, ale z Polakami sobie poradzą.
Ta historia ma swój niepowtarzalny urok, bo pokazuje jak przewrotny jest futbol. Wiele lat później selekcjoner Adam Nawałka powtarzał, że nieszczęście jednego piłkarza jest szansą dla drugiego. Domarski słuszność tej zasady przetestował na własnej skórze. Miał furę szczęścia, a w roli skrzywdzonego przez los wystąpił Włodzimierz Lubański. Jeden z najlepszych wówczas napastników świata doznał bardzo poważnej kontuzji w starciu z Anglią (2:0) na Stadionie Śląskim 6 czerwca 1973 roku. Skomplikowany uraz kolana złamał mu karierę, jasne było, że szybko nie wróci do grania, a tym bardziej do kadry. Gdy został zniesiony z boiska, na pozostałą część meczu zastąpił go Domarski. Wtedy jeszcze nic wielkiego nie zrobił, był pewnie zbyt oszołomiony, dopiero ostrożnie oswajał się z myślą, że w kwalifikacjach do mundialu ma być zastępcą samego Lubańskiego.
Jest też rozmowa z samym zainteresowanym.
ANTONI BUGAJSKI: Gdy przychodzi październik, ma pan już serdecznie wszystkiego dość?
JAN DOMARSKI: Nie, dlaczego? Październik fajny miesiąc, bo obchodzę wtedy urodziny, no i gola na Wembley strzeliłem.
No właśnie, urodziny, na dodatek okrągłe, ważna sprawa. Ale ja do gola z Wembley ze współczuciem nawiązuję, bo ile razy można opowiadać o tym samym?
Gol był dosyć ważny, bo remis dał nam awans na mundial. Wspomnienie całkiem sympatyczne, więc czemu nie, mogę do niego wracać co roku albo i częściej. Wkurza mnie natomiast niekompetencja dziennikarzy, która się nasila rzeczywiście w okolicach października, albo po prostu wtedy, gdy Polska ma grać z Anglią. Przedstawiciele mediów do mnie wtedy dzwonią i zadają głupie pytania w stylu: co pan czuł w momencie strzelania gola Anglii na Wembley. Rany boskie, im więcej mam lat, tym bardziej taka gadka działa mi na nerwy.
Jest aż tak źle?
Aż tak. Bo co ja mam powiedzieć. Czasem aż za język się gryzę, żeby coś maksymalnie złośliwego nie rzucić do słuchawki. A propos dzwonienia, niedawno miałem taką historię. Dzwoni telefon, odbieram. Dzień dobry, dziennikarz taki i taki, pyta, czy rozmawia z panem Domańskim. „Z kim?” „No z panem Janem Domańskim”. „Przykro mi, ale nie znam”. „W takim razie przepraszam, pewnie mam źle zapisany numer”. Mija trzydzieści sekund i komórka znowu aż podskakuje. Tym razem proszę żonę, żeby odebrała. „Dzień dobry pani, czy mógłbym rozmawiać z panem Janem Domańskim?”. Naprawdę nie mam obsesji na punkcie swojego nazwiska, ale uważam, że jeśli ktoś rzeczywiście chce ze mną pogadać o piłce nożnej, to chyba powinien wiedzieć, jak się nazywam.
Wszystkich dziennikarzy wrzuca pan do tego worka?
Oczywiście nie wszystkich. Bardziej chodzi o to, że z okazji meczu na Wembley z 1973 roku, o którym słyszał chyba każdy Polak, kontaktują się ze mną dziennikarze niekoniecznie sportowi, może nawet nie dziennikarze. I potem muszę jako Jan Domański mówić, co czułem w momencie strzelania gola.
SPORT
Jacek Grembocki, były reprezentant Polski i wieloletni piłkarz Górnika Zabrze, nie zostawia suchej nitki na krytykantach Lukasa Podolskiego.
– Te komentarze nie są uzasadnione, ale… nie ma co się dziwić. Taka po prostu jest polska mentalność. Ja przy piłce działam praktycznie całe życie. Byłem zarówno przy dużym futbolu, jak i mniejszym, na niższym poziomie. Grałem, trenowałem, a w AP Grembocki w Gdańsku szkolę setkę dzieciaków. To z reguły jest tak, że wszyscy wiedzą najlepiej, o dziennikarzach nie wspominając. W Polsce nie ma nic lepszego, jak obniżanie wartości czyjejś pracy. Ja z czymś takim spotykam się na co dzień – mówi bez ogródek Grembocki.
– Podolski to pan piłkarz! Gdyby był Anglikiem, to miałby już pewnie tytuł szlachecki. Niestety, u nas, na każdej płaszczyźnie daje o sobie znać polskie piekiełko. W latach ciemnej komuny jeździłem po świecie i szanuję osiągnięcia ludzi, bo wiem jak ciężko trzeba się napracować, żeby coś wyszarpać. Sam coś osiągnąłem, choć może nie tak wiele, bo mogłem więcej – i jako piłkarz i trener – ale coś w dorobku mam. Do kogoś takiego jak Podolski nie mogę się jednak porównać, bo to człowiek, który osiągnął szczyt światowego futbolu, a mimo to są tacy, którzy w niego uderzają. Powiem brzydko i ostro – niech ci, którzy wypisują o nim takie rzeczy, stukną się w swoje puste głowy! Niech się stukną! – apeluje były zawodnik.
Piłka nożna to nie tylko sport, ale także pieniądze. Im wyższa klasa rozgrywkowa, tym są one większe. Jednak nie tylko kluby występujące w ekstraklasie mogą liczyć na solidne finansowe wsparcie.
Z danych zebranych przez „Rzeczpospolitą” wynika, że w 2020 r. kluby grające w I lidze piłki nożnej otrzymały od samorządów ponad 48 mln zł. O kwotach takich kluby w innych dyscyplinach sportu, nawet z najwyższych klas rozgrywkowych, mogły tylko pomarzyć. O tym, jak wielką wagę przywiązują samorządy do finansowania piłkarzy, świadczą pieniądze, jakie trafiły do zespołów z II ligi. W 2020 r. było to prawie 26 mln zł, co również jest wartością nieosiągalną dla wielu innych dyscyplin sportu. Średnia kwota wsparcia dla klubów I ligi wyniosła w 2020 r. niecałe 2,7 mln zł. W przypadku II ligi było to około 1,5 mln zł. Tymczasem, jak wynika z ostatniego raportu firmy Deloitte, średni przychód na klub I ligi z tytułu umów komercyjnych, transmisji meczów oraz tzw. dnia meczowego wynosił w sezonie 2020/21 nieco ponad 7 mln zł. Samorządy nie grają więc kluczowej roli w finansowaniu klubów, ale bez nich byłoby jednak ciężko żyć.
Piłka nożna, mimo że w wydaniu klubowym nie może w ostatnich latach poszczycić się wieloma sukcesami, wciąż jest w Polsce sportem numer jeden. Tak traktują ją sponsorzy, ale także samorządy. Dla wielu z nich funkcjonowanie klubu piłkarskiego to nie tylko kwestia samej obecności na piłkarskiej mapie Polski. To wręcz kwestia honoru. Nie dziwi więc, że aby zapewnić klubom ligowy byt, samorządowcy często posuwają się do najbardziej zdecydowanych działań, wchodząc w rolę właścicieli klubów. Model ten widoczny jest zarówno w I, jak i II lidze. W 2020 r. największe wsparcie spośród klubów występujących w I lidze uzyskała Korona Kielce (prawie 9 mln zł). Rok wcześniej wsparcie wyniosło 4,3 mln zł. Wzrost wynika m.in. z tego, że w 2020 r. po wielu perturbacjach miasto zostało właścicielem klubu. Na solidny zastrzyk pieniędzy ze strony miasta mogła liczyć w 2020 r. również Sandecja Nowy Sącz. W tym przypadku mowa o kwocie 7,5 mln zł. MKS Sandecja funkcjonuje w formie spółki akcyjnej, a jej głównym akcjonariuszem jest właśnie miasto Nowy Sącz.
Kartki stały się nieodłącznym elementem piłkarskiej rywalizacji, ale mało kto wie, skąd się tak naprawdę wzięły, i że pierwsze „żółtko” w historii pokazał arbiter z Górnego Śląska.
Prawie 60 lat temu problem dotyczący karania zbyt ostro grających piłkarzy narastał. Spotkania międzynarodowe były normą, a gigantyczne tłumy na stadionach nikogo nie dziwiły. Bywalcy takich meczów wiedzą, jak trudno wówczas zebrać myśli, a co dopiero przekazać je komuś innemu. A sędziowie w tamtych czasach jedynie ustnie mogli napominać wskazanych zawodników.
Piłka nożna stawała się coraz brutalniejsza. W trakcie mundialowego spotkania z 1966 roku między Anglią i Argentyną niemiecki sędzia Rudolf Kreitlein był zmuszony wyrzucić z boiska gracza z Ameryki Południowej, Antonio Rattina. Sęk w tym, że poza rodzimym językiem arbiter nie znał żadnego innego, a piłkarz… twierdził, że nie rozumie, o co Kreitleinowi chodzi. W dyskusji nie pomagało także ponad 90 tysięcy osób na trybunach Wembley, które niecierpliwiło się przedłużającą się przerwą w grze. Oglądający to zdarzenie szef Komitetu Sędziowskiego FIFA Ken Aston zrozumiał, że musi coś z tym zrobić. Anglik zainicjował więc wprowadzenie doskonale nam znanego systemu żółtych oraz czerwonych kartek. Nie dość, że język futbolu stał się bardziej uniwersalny, to w dodatku kibice doskonale widzieli, jakie decyzje są podejmowane. – Kiedy jechałem samochodem, musiałem zatrzymać się na światłach. Pomyślałem: żółte, uspokój się; czerwone, stop, wylatujesz – wyjaśnił swoją wenę Aston.
Na kolejnym mundialu, w Meksyku, nowy system karania był obecny. Na inaugurację gospodarze podejmowali ZSRR na słynnym Estadio Azteca, gdzie zgromadziło się niesamowite 107 tysięcy kibiców. Spotkanie zakończyło się bezbramkowym remisem, lecz nie z tego powodu przeszło do historii. W 31 minucie Gruzin Kachi Asatiani zbyt ostro zaatakował Javiera Valdivię, za co sędzia Kurt Tschenscher pokazał mu pierwszy, historyczny żółty kartonik. Tego osiągnięcia pozazdrościł koledze Jewgienij Łowczew, który 3 minuty później także obejrzał z bliska nowy „wynalazek”.
SUPER EXPRESS
Arkadiusz Milik kupił były stadion Rozwoju Katowice.
– Temat stadionu przy ul. Zgody nie istnieje dla nas od dwóch lat. Od momentu wyprowadzki i zdania tego obiektu jest to miejsce spółki restrukturyzacji kopalń bądź nowego właściciela. Spółka tych danych nie ujawnia – mówi „Super Expressowi” Marcin Nowak, wiceprezes Rozwoju. – My będziemy mieć nowy stadion przy ul. Asnyka. To będzie już czwarta lokalizacja w historii klubu. Musieliśmy w trakcie wyprowadzki zabrać wyposażenie, w pewnym momencie obiekt nawet spełniał wymogi pierwszej ligi. Wtedy musieliśmy zdemontować cały nasz majątek. To był już tylko zarys obiektu po naszym odejściu. To, co zrobi z tym nowy właściciel, to już nie nasz interes.
Przedstawiciele różnych zawodów grający w Świcie Skolwin szykują się na Legię.
Obie drużyny dzieli przepaść aż trzech klas rozgrywkowych, a jeszcze większa pod względem zarobków. Mimo to piłkarze z dzielnicy Szczecina nie mają żadnych kompleksów. – Chcemy wygrać z Legią, przejść do następnej rundy i zapisać się w historii klubu –mówi Adam Ładziak (24 l.), który oprócz gry w piłkę dorabia w charakterze ogrodnika. – Nie wstydzę się tego, bo od młodości to moja druga pasja oprócz piłki. Dorabiałem sobie pracami w małych ogródkach i bardzo mnie to zaciekawiło – dodaje pomocnik Świtu.
– Jako dziecko nie myślałem, że będę zarabiał graniem w piłkę, ale gdy jako 16-latek otrzymałem pierwsze pieniądze, to zapaliła się lampka, że mogę być profesjonalnym piłkarzem. Chciałbym grać w wyższej lidze ze Świtem czy z inną drużyną, ale gdyby nie powiodło mi się w piłce, to mógłbym spokojnie otworzyć działalność ogrodniczą – podchodzi trzeźwo do życia 24-latek, którego większość kolegów z drużyny zarabia dodatkowo na życie.
RZECZPOSPOLITA
Gwiazdor Bayernu Joshua Kimmich przyznał się, że nie przyjął szczepionki przeciwko Covid-19. Takich zawodników jak on wciąż jest w futbolu wielu.
Pomocnik Bayernu przekonuje, że do grona antyszczepionkowców nie należy, istnienia koronawirusa nie podważa. Nie wyklucza, że w przyszłości się zaszczepi, ale na razie powstrzymują go obawy związane z „brakiem długoterminowych badań nad szczepionkami”. Zaznacza, że reżimu sanitarnego przestrzega z należytą starannością i regularnie się testuje.
– Dał się nabrać na dezinformację – mówi przewodnicząca Niemieckiej Rady Etyki Alena Buyx. – To jego prywatna sprawa, powinna być uszanowana – odpowiada Alice Weidel ze skrajnie prawicowej partii AfD.
W podobnym tonie wypowiadają się władze Bayernu. Prezes Herbert Hainer podkreśla, że klub wspiera kampanię promowania szczepionek i zaleca je piłkarzom, ale zmusić ich do niczego nie może.
Dyskusja jest gorąca, bo kolejna fala koronawirusa przybiera na sile, szczepienia wyhamowały (dwie dawki przyjęło około 65 proc. Niemców), a wirus nie omija murawy. Na kwarantannę trafił przed tygodniem młody trener Bawarczyków Julian Nagelsmann. Covid-19 wykryto u niego po podróży do Lizbony. Mecz Ligi Mistrzów z Benficą obejrzał w hotelu, a do domu wrócił powietrzną karetką, ale strach, że zarażonych w drużynie będzie więcej, był spory.
Fot. FotoPyK