Legia Warszawa złamana w Neapolu, przed nami ciekawa kolejka w Ekstraklasie i na jej zapleczu. O tym wszystkim przeczytanie w piątkowej prasie, w ktorej sporo wywiadów. M.in. z Wojciechem Jagodą, Bartoszem Śpiączką, Vladislavsem Gutkovskisem, Dawidem Abramowiczem czy Mateuszem Boguszem. Mamy też opinię Dariusza Dziekanowskiego o meczu Legii w Lidze Europy. – Warszawska drużyna wyszła bez klasycznego napastnika w pierwszym składzie, co pokazuje, że nie miała zamiaru nic zrobić, chodziło tylko o to, aby przetrwać. Nie widać, aby była przygotowana na wyjście z kontry. Skupiała się, aby przeszkadzać 30 metrów od bramki. Legia grała na remis, to ją zadowalało. Nie prezentowała się jak lider grupy, ale przypominała zespół dostarczający punkty rywalom – twierdzi felietonista „Przeglądu Sportowego”.
Sport
Wojciech Jagoda przed kolejką. M.in. o Górniku Zabrze.
Patrzy pan na Górnika Zabrze, widzi Lukasa Podolskiego – i jakie ma pan odczucia? Należy go ganić za to, że ostatnio dyskutujemy głównie o jego brutalnych faulach, czekać na eksplozję formy czy chwalić za dotychczasowe przebłyski?
– Za przebłyski to moglibyśmy chwalić Krzysztofa Kubicę. Podolski nie po to przyjechał do Zabrza. Miał dać jakość i punkty. Z perspektywy Warszawy mogę wyciągać złe wnioski, ale mam wrażenie, że jest on problemem Górnika. Tak jak bez goli Jesusa Jimeneza miałby kilka punktów mniej, tak śmiało twierdzę, że bez Podolskiego miałby kilka punktów więcej. Niepokojące dla kibiców Górnika mogą być jego ostatnie zachowania. One świadczą, że zaczyna mu być niewygodnie, że zaczyna być sfrustrowany. Jestem przekonany, że strasznie chce spełnić oczekiwania tysięcy kibiców, którzy tak pięknie go na Roosevelta przywitali, ale czy w tym wypadku chcieć to móc? Bez względu na to, przez kogo Górnik był prowadzony i w jakim systemie grał, kojarzył mi się z energią. W Zabrzu dawali ją kibice, na wyjazdach – trener. A w jaki sposób trener może dać energię, kazać wyjść wyżej, mając świadomość, że Podolski nie do końca jest w stanie nadążyć? Jego faule biorą się przecież właśnie stąd. Bardzo chce wrócić za kimś, pobiec, ale jest źle ustawiony, źle przewiduje. Nogi nie niosą tak, jak kiedyś. Gdyby nazywał się Kowalski albo Zieliński, to po tym, co w meczu z Wisłą Płock zrobił Piotrowi Tomasikowi, na pewno wyleciałby z boiska. Pełny szacunek dla Lukasa za to, czego dokonał, ale w tym momencie trochę współczuję Janowi Urbanowi. Podolski jednak to zawsze Podolski, a ekstraklasa nadal nie jest czołową ligą świata. Zbyt wiele nie trzeba, aby zostać gwiazdą. Dlatego on może odpalić, choć są coraz większe wątpliwości.
W sobotę Górnik gra w Gdańsku. Faworytem nie będzie…?
– Szykuje się fajne spotkanie, ale nie wiem, czy dla fanów drużyny z Zabrza. Lechia jest zdecydowanym faworytem. Jeśli Podolski wyjdzie w pierwszym składzie, ustawiony jak do tej pory, to może mieć problemy. Będzie grał na Mateusza Żukowskiego, czyli „dzieciaka” niesamowitego fizycznie, uwielbiającego biegać, czującego moment wyjścia do przodu. Gdy raz czy drugi przegoni Lukasa na skrzydle, to nie będzie mu łatwo. I nie będzie łatwo Górnikowi.
Jacek Grembocki wypowiada się na podobny temat.
Lechia czy Górnik?
– Lechia jest w tej chwili na wznoszącej fali. Trener Kaczmarek, który przyszedł do klubu z Gdańska z Niemiec, dołożył proste rzeczy, które tam tak naprawdę są w Regionallidze, jak agresywne i szybkie doskoczenie do rywala. Do tego szybkie przejście z defensywy do ofensywy i na odwrót, gdzie to w naszej piłce generalnie wygląda średnio, nie mówię że słabo. Tutaj teraz trafiło to na podatny grunt. Do tego w składzie Lechii pojawili się w większej ilości zawodnicy kreatywni, jak siedzący wcześniej na ławce Gajos czy Durmus. Dołożyli jakości, poszli do przodu i widać, że wiedzą co chcą grać. Jeszcze za wcześnie mówić o swoim stylu, ale dobrze to wygląda.
A Górnik? Ma jakiekolwiek szanse w sobotę?
– Oglądam na bieżąco występy zabrzan. A czy mają szansę? Oczywiście. Ja na przykład nie liczyłem, że Wisła Kraków wygra ostatnio w Zabrzu. Przypadkowa bramka zdobyta po rykoszecie i mecz był rozstrzygnięty. W tej naszej piłce grając u siebie to ma się zawsze te 10 procent szans więcej na korzystny rezultat. To coś takiego z czym mamy do czynienia przy okazji tego sobotniego spotkania. Lechia też notuje dobrą passę, ale wiadomo jak jest na boisku.
Raków Częstochowa czekają mecze ze słabszymi rywalami.
Wicemistrzów Polski czeka teraz kolejny maraton meczowy. W sobotę zmierzą się z Termalicą, następnie pojadą do Kalisza na mecz z KKS-em, by ostatniego dnia października rywalizować w Łęcznej z Górnikiem. – Cieszę się, że mogliśmy poświęcić ten mikrocykl na przygotowania i wdrażanie zawodników, którzy wracają do nas po kontuzjach. To dla nas istotna informacja. Przepracowaliśmy dobrze ten okres i wierzę, że pokażemy to w najbliższych meczach – powiedział na konferencji prasowej Papszun. Wszystkie z wymienionych zespołów nie powinny sprawić częstochowianom najmniejszych problemów. Termalica i Górnik Łęczna to beniaminkowie, którzy do meczów z Rakowem przystępują z nożem na gardle. Mimo to trudno wyobrazić sobie sytuację, by częstochowianie będący w dobrej dyspozycji – mając taki potencjał kadrowy – mieli w tych spotkaniach nie zdobyć kompletu punktów. Inaczej może być z… KKS-em Kalisz. Drugoligowiec wyrzucił w poprzedniej rundzie Pucharu Polski Pogoń Szczecin. Do rywalizacji z Rakowem podejdzie jednak bez swojego dotychczasowego szkoleniowca, bo w środę rozstał się z Ryszardem Wieczorkiem. Powodem decyzji były najprawdopodobniej przeciętne wyniki w lidze (10. miejsce w tabeli). To może sprawić, że Raków będzie miał ułatwione zadanie.
GKS Tychy mobilizuje się na kolejne spotkanie po porażce ze Stomilem.
– Pierwszy sygnał, że idzie nie tak, jak sobie to zakładaliśmy, mieliśmy już w pierwszych sekundach poniedziałkowego spotkania – przypomina trener GKS-u Tychy. – Zaczęło się od rzutu rożnego, po którym piłka wylądowała w naszej siatce. Wprawdzie gola nie było, bo sędzia odgwizdał faul na Bartoszu Bielu, ale mimo to powinniśmy lepiej zareagować. Chwilę później kontuzję zgłosił Kamil Szymura, który odczuł jakieś spięcie w okolicy łydki i choć przed meczem nie czuł żadnych dolegliwości, ani w tygodniu nie mieliśmy od niego żadnych sygnałów o jakimkolwiek bólu, to nagle w trakcie gry poczuł, że coś jest nie tak. Musieliśmy na szybko dokonać zmiany, która miała też wpływ na stratę gola tuż po wprowadzeniu niedogrzanego Łukasza Sołowieja. Ale wracając do Kamila, badania, prze które przeszedł, dały dobre wyniki i można powiedzieć, że jest okej. Stawiam sobie jednak mały znak zapytania przy jego nazwisku i do ostatniego treningu będę uważnie na niego patrzył – podkreśla szkoleniowiec. Artur Derbin na środowej analizie spotkania z olsztynianami miał wprawdzie sporo uwag do swoich podopiecznych, ale skoncentrował się na konkretach. – Nie ma co robić larma w sytuacji, w której wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że ten mecz nam nie wyszedł – dodaje szkoleniowiec tyszan. – Bramki stracone w naiwny sposób i niewykorzystane okazje, które na początku drugiej połowy mogły odwrócić losy spotkania, wszystkich nas zabolały. Zagraliśmy jak „NieGKS”, który ponad dwa miesiące był niepokonany. Z drugiej jednak strony zwróciłem też uwagę na to, że ostatni raz na zero z tyłu zagraliśmy 24 września. Nad tym pracowaliśmy więcej na treningach i to też jest temat do przemyśleń przed najbliższym meczem ze Skrą – przyznaje Derbin.
Podręcznik licencyjny ma zostać zaostrzony. Tymczasem Skra Częstochowa ma spory problem.
Poza swoim miastem od początku sezonu występuje Skra, tyle że – w odróżnieniu od Sandecji – nie ma klarownego horyzontu w postaci powstania nowego obiektu. Choć na zdrowy rozum powinna… Raków w ekstraklasie gra już na zmodernizowanym miejskim stadionie przy ul. Limanowskiego. Jego sąsiedzi nie są tam przez miasto wpuszczani i „bujają” się w tym czasie po różnych punktach pierwszoligowej mapy. W roli gospodarza rozegrali dotąd 2 mecze – z Arką Gdynia i GKS-em Katowice. W… Gdyni i Katowicach. Krzysztof Smulski: – Było wiadome, że po awansie Skra nie będzie mogła grać na swoim stadionie przy Loretańskiej, bo jest daleki od spełnienia wymogów. Jej działacze byli przeświadczeni, że gdy tylko do użytku zostanie oddany miejski stadion Rakowa na Limanowskiego, bez przeszkód będą mogli tam występować. Dzieje się inaczej, a komisja licencyjna nie jest sądem polubownym do rozstrzygania miejscowych konfliktów. My się w to nie bawimy. We wniosku licencyjnym jako obiekt zastępczy klub wskazał na Stadion Ludowy w Sosnowcu i na nim powinien rozgrywać domowe mecze, dopóki oddany do użytku całkowicie nie jest stadion w ich mieście, czyli ten przy Limanowskiego, a tam jeszcze trwają prace, choć już gra na nim Raków. Dlatego w terminie do 29 października zobowiązaliśmy Skrę do przedstawienia umowy najmu na obiekt zastępczy. Nie musi to być Stadion Ludowy. Jeśli klub znajdzie coś tańszego spełniającego wymogi, proszę bardzo – wyjaśnia Smulski.
Kubeł zimnej wody dla Ruchu Chorzów. Jarosław Skrobacz mówi o porażce z Wisłą Puławy.
Czego nauczył was przegrany 2:4 mecz z Wisłą Puławy – pierwszy w tym sezonie?
– Często mówi się, że o takich meczach chce się jak najszybciej zapomnieć, ale nie zawsze tak się da. Ocena na chłodno potwierdza to, co czuliśmy na gorąco. Nie dojechaliśmy na pierwszą połowę, zostaliśmy w szatni. Nie wiem, czym to było spowodowane. Czy samouspokojeniem, czy pewnością siebie i przekonaniem, że nic złego nam się nie może stać i obojętnie, co się wydarzy, to i tak rozstrzygniemy mecz na swoją korzyść… Dostaliśmy po głowie. To zimny prysznic i mam nadzieję, że zespół odebrał go jako nauczkę. Nie wolno tak grać, nie wolno z takim nastawieniem wychodzić na murawę. Potem jest jedno, drugie, trzecie złe zagranie – i wszystko nam ucieka. W przerwie próbowaliśmy reagować, zdobyliśmy kontaktową bramkę, ale resztę pomińmy milczeniem.
Puławianie przyjechali na Cichą jako beniaminek ze środka tabeli, mając symetryczny bilans 4 zwycięstw, remisów i porażek, a mimo to pokazali w Chorzowie kawał dobrego futbolu. To dowodzi, by jeszcze mocniej docenić osiągi Ruchu z tego sezonu?
– W zupełności się zgadzam. Wszyscy wiemy o tym, że nic nie należy nam się za to, że jesteśmy Ruchem Chorzów; za to, że jest 14 złotych gwiazdek przy tym herbie. Ktoś kiedyś na te sukcesy zapracował, ale my nie możemy się pod nie podpinać. Musimy patrzeć na to, co tu i teraz. Ten zespół do niedawna grał w trzeciej lidze. Zawodnicy doskonale zdają sobie sprawę z przeskoku, bo widzą, jaki on po awansie jest. Oczywiście, punktowo mimo wszystko czujemy pewien niedosyt, bo wymienilibyśmy spokojnie kilka spotkań, w których pouciekały nam wygrane i tylko remisowaliśmy. Z drugiej strony: sporo zwycięstwo odnosiliśmy w większości jedną bramką. Trzeba było się mnóstwo nabiegać, nawalczyć. Doceniamy każdy punkt. Jesienią chcemy ich zdobyć jak najwięcej, zakończyć tę rundę z jak najlepszym bilansem i zobaczyć, co wydarzy się zimą. Jakie będą możliwości klubu, czy będziemy w stanie wzmocnić rywalizację na 2-3 pozycjach, czy będą mogli dojść do nas zawodnicy, którzy podniosą poziom – bo tylko w takich ruchach widzę sens… Czas przyniesie nam odpowiedzi.
Super Express
Mateusz Bogusz dobrze spisuje się w drugiej lidze hiszpańskiej. Chciałby zostać w tym kraju.
– Od początku wiedziałem, że gra w Legii jest niemożliwa. W Anglii chcą, abym po wypożyczeniu był w pełni gotowy na warunki Premier League – tłumaczy. Bogusz świetnie odnalazł się w Hiszpanii i zbiera pochlebne recenzje wIbizie. Wtym sezonie rozegrał dziewięć meczów, zdobył trzy gole i zanotował dwie asysty. W poprzednim sezonie był wypożyczony do Logrones, gdzie strzelił tylko jednego gola. Jego ofiarą był… Luka Zidane, syn słynnego piłkarza i trenera Zinedine’a, legendy francuskiego futbolu. W Ibizie Polak prezentuje się lepiej pod okiem trenera Juana Carlosa Carcedo, który był asystentem Unaia Emery’ego wArsenalu, PSG czy Sevilli. –Szczerze, wLogrones mi się nie podobało –wyznaje. –Na boisku głównie się broniliśmy. W Ibizie jest zupełnie inaczej. Tutaj dużo rozgrywamy i chcemy utrzymywać się przy piłce. To mi odpowiada, pasuje do mojego stylu. Gdybym mógł, to chciałbym zostać w Hiszpanii – przyznaje Bogusz.
Przegląd Sportowy
Dariuszowi Dziekanowskiemu nie podobał się pomysł Legii na Napoli. Jego zdaniem to był „autobus w bramce”.
Szkoda tylko, że w takim momencie, chwilę po tym, gdy Mahir Emreli trafi ł w słupek. Ten zawodnik zaczął na ławce, gdyż warszawska drużyna wyszła bez klasycznego napastnika w pierwszym składzie, co pokazuje, że nie miała zamiaru nic zrobić, chodziło tylko o to, aby przetrwać. Nie widać, aby była przygotowana na wyjście z kontry. Skupiała się, aby przeszkadzać 30 metrów od bramki. Legia grała na remis, to ją zadowalało. Nie prezentowała się jak lider grupy, ale przypominała zespół dostarczający punkty rywalom. Nie może być tak, że zęby bolą od patrzenia na Legię, bo nie potrafi stworzyć sytuacji. W końcu za taką postawę została skarcona. . Myślę, że w Neapolu zastanawiają się teraz, jakim cudem Legia wygrała w dwóch pierwszych spotkaniach.
Daniel Tanżyna chwali prezesa Widzewa Łódź. Kupił zawodnikom telewizor.
Kiedyś powiedział pan, że w 2019 roku przy Piłsudskiego był zlepek piłkarzy, a nie drużyna. W zeszłym roku chyba było podobnie?
Wtedy po treningu każdy szedł w swoją stronę. Jedna grupka tu, druga tam, trzecia jeszcze gdzie indziej. Dziś jest inaczej. Dobrze czujemy się w swoim towarzystwie i sporo czasu spędzamy razem. Ale to też zasługa prezesa.
Dlaczego?
Bo spełnił obietnicę i kupił nam telewizor.
Co musieliście zrobić, by go dostać?
Wygrać dwa pierwsze mecze. Trenerowi Niedźwiedziowi nie udało się tego zrobić w Polkowicach, gdzie pracował w minionym sezonie razem z prezesem, więc teraz mieliśmy to odczarować. Udało się i kilka dni po zwycięstwie w Sosnowcu szef wszedł do szatni z telewizorem. Głównie służy do analizy rywala, ale i my mamy z niego uciechę, bo po treningach często zostajemy i oglądamy różne rzeczy. Ostatnio na przykład gole Karola Danielaka. Tworzymy grupę, która świetnie się rozumie.
Będziecie się chcieli odegrać za zeszłoroczną porażkę u siebie?
Pamiętam tamten mecz doskonale. Zaczął się od mocnego zaskoczenia w szatni.
Dlaczego?
Trener zmienił praktycznie cały wyjściowy skład w porównaniu z poprzednim meczem. Nawet rywale byli zdezorientowani i jak wychodziliśmy na rozgrzewkę, podszedł do mnie jeden z ełkaesiaków i mówi tak: „Jaja sobie robicie, prawda? Daliście nam jakąś trefną kartkę ze składem, a potem podmienicie”.
Maksymilian Rozwandowicz mówi natomiast, że ŁKS spłaca zaległości względem piłkarzy.
ŁUKASZ GRABOWSKI: Macie spokojną głowę przed derbami? Chodzi o sytuację finansową.
MAKSYMILIAN ROZWANDOWICZ (KAPITAN ŁKS): Tak. Udało się ugasić pożar i uregulować pewne sprawy. To dobrze, bo przed takim meczem koncentracja jest bardzo ważna, a wiadomo, że przy kłopotach z kasą niektórzy mogliby różnie zareagować. Są tacy, którzy mają do spłacenia kredyt, leasing, do tego rachunki za mieszkanie i tak dalej. Zawsze człowiek o takich rzeczach myśli, a tu naprawdę trzeba się skupić na najbliższym meczu.
Pan jako kapitan był w środku zamieszania.
Wszystko przeze mnie przechodziło. Z jednej strony miałem kolegów z drużyny, z drugiej szefa. Jakieś rozwiązanie tego małego kryzysu trzeba było znaleźć. No bo co mieliśmy zrobić, poddać się i skończyć sezon? No nie, taka opcja nie wchodziła w grę. Dlatego cieszę się, że najgorsze już za nami. Widać było, że prezes stawał na głowie, by ratować sytuację, my też byliśmy otwarci na rozmowy. Wszystkim zależało na tym, by było dobrze.
Ostatnio udało się nawet strzelić gola na stadionie RTS. I to pod trybuną, którą zajmują najgłośniejsi fani Widzewa.
To był jeden z dwóch najlepszych momentów w ŁKS. Pierwszy to feta po awansie do ekstraklasy, drugi właśnie ta bramka. Mam nadzieję, że teraz strzelę na tę znajdującą się po drugiej stronie i będę mógł celebrować z naszymi kibicami.
No dobrze, ale trochę doprowadziło to do tego, że straciliście swój styl. Mamrot miał całkowicie inny pomysł na ŁKS niż Stawowy, którego zastąpił.
To były zdecydowanie różne światy. Pamiętam jak trener Mamrot powiedział nam, że przychodzi trener podobny, który też będzie chciał grać jak Stawowy, ale tak nie było. Mamrot skupił się na obronie, a jak w defensywie graliśmy lepiej, brakowało czegoś z przodu.
Damian Kądzior i Lirim Kastrati kiedyś walczyli o tytuł najlepszego skrzydłowego w Chorwacji. Teraz zagrają przeciwko sobie w Ekstraklasie.
Sezon 2019/20 był dla nich kluczowy. – Do końca rozgrywek ścigaliśmy się o tytuł najlepszego prawoskrzydłowego w lidze chorwackiej – wspomina pomocnik Piasta Damian Kądzior, który w klasyfikacji kanadyjskiej ten wyścig wygrał. Polak zakończył tamte rozgrywki z dziesięcioma bramkami i dziesięcioma asystami, reprezentant Kosowa goli n a s t r z e l a ł 11 goli, ale asystował siedmiokrotnie. Było o nich głośno, na tyle, że zapracowali na transfery. Pierwszy miejsce pracy zmienił Kastrati – z NK Lokomotivy Zagrzeb przeniósł się do zdecydowanie silniejszego klubu z Zagrzebia – Dinama. W nim przez kilka tygodni trenował z Kądziorem. – Tak naprawdę został sprowadzony do naszego zespołu, by mnie zastąpić – tłumaczy piłkarz, który ubiegłego lata był mocno zdeterminowany, by wyjechać do jednej z najsilniejszych europejskich lig. Konkretnie – do hiszpańskiej. Po trudnych negocjacjach z władzami Dinama udało się, został sprzedany do Eibaru za dwa miliony euro. Czy Kosowianin godnie go zastąpił? Nie za bardzo. W lidzechorwackiej grał dość regularnie, choć zazwyczaj rozpoczynał spotkania z ławki. Co jednak najistotniejsze: skuteczności z Lokomotivy Zagrzeb nie utrzymał, na co liczyły władze Dinama, płacąc za niego dwa miliony euro. Dwa gole i pięć asyst to wynik mocno rozczarowujący w stosunku do tego, co wyczyniał rok wcześniej. Jak się okazało, również Kądzior na zmianie pracodawcy nie skorzystał – w Eibarze utknął na ławce (zaliczył sześć występów w lidze hiszpańskiej i dwa w Pucharze Króla) , po pół roku został wypożyczony do tureckiego Alanyasporu, po czym wrócił do Hiszpanii do klubu, który spadł z LaLiga i zaczął pozbywać się piłkarzy. Zgłosił się po niego Piast i wyłożył pół miliona euro, choć zainteresowane były również i Lech, i Legia.
Lech Poznań jest lepiej zorganizowany na boisku. Analiza zmian w „Kolejorzu”.
Kolejna widoczna zmiana to organizacja gry w obronie, praca nad tym aspektem stanowiła jeden z głównych punktów letniego zgrupowania w Opalenicy. Skorża oczekiwał balansu między defensywą a atakiem, którego brakowało od schyłku pracy Dariusza Żurawia. Szkoleniowiec przy okazji obozu reprezentacji przed EURO 2020 zażartował do Jakuba Modera, co trzeba zrobić, by Tiba bronił tak samo dobrze, jak z obecnym pomocnikiem Brighton & Hove Albion u boku, na co Moder odpowiedział, że Portugalczyk wykonywał olbrzymią robotę samym ustawieniem i bez niego Polak miałby dużo trudniej. Jednak wiosną ze sprowadzonym w styczniu Jesperem Karlströmem już tak udanie Tiba nie współpracował. Dlatego naprawdę dużo czasu poświęcano poprawie organizacji gry. Dzień przed meczem towarzyskim z FC Midtjylland (3:2) zarządzono dwa treningi i zawodnicy spodziewali się, że będą krótkie. Końcówka zgrupowania, nazajutrz ważny sparing, trzeba oszczędzać siły, prawda? Nic bardziej mylnego. Na jednych z zajęć ćwiczono dobrze ponad dwie godziny, a w trakcie krótkiej przerwy Karlström zażartował, czy aby sztab nie ściga się na długość treningu z zespołem będącym na boisku obok… Ale efekty przyszły. Oczywiście Lechowi daleko do doskonałości, o czym świetnie w Poznaniu wiedzą (Skorża nie pozwala nikomu o tym zapomnieć, tak na wszelki wypadek), jednak choćby reakcja po stracie piłki jest diametralnie różna w porównaniu do tego, co było kilka miesięcy temu. Albo gracze Kolejorza agresywnie doskakują do przeciwnika, albo błyskawicznie się ustawiają na własnej połowie, jeśli pressing nie przyniósł skutku. Co więcej, bronią wszyscy, począwszy od ofensywnych zawodników – Mikaela Ishaka, Joao Amarala czy w tym sezonie głównie rezerwowego Ramireza, który w potyczce ze Śląskiem (jego pierwszy występ w lidze w podstawowym składzie) zanotował osiem prób odbiorów.
Wisła Płock jako pierwsza w sezonie wystawiła skład złożony z samych Polaków.
– Pokazaliśmy, że można grać polskim składem w naszej lidze. To jest droga, którą chcemy podążać. Taki wybór konkretnie na Pogoń był spowodowany też tym, że kilku zagranicznych zawodników było na zgrupowaniach reprezentacji. Taka sytuacja miała miejsce w przypadku Jorginho czy Antona Krywociuka. Wszyscy piłkarze, którzy wystąpili z Pogonią, za wyjątkiem Dawida Kocyły (był na zgrupowaniu kadry U-20 – przyp. red.), w trakcie przerwy reprezentacyjnej byli w klubie. Trener Maciej Bartoszek mógł dłużej spokojnie popracować z tą grupą – mówi prezes Tomasz Marzec, który już kilka miesięcy temu mówił, że stawianie na polskich graczy to plan Wisły na najbliższe lata. – To jest nasz świadomy wybór i strategia długofalowa. Oczywiście nie skreślamy w żadnym wypadku naszych zagranicznych piłkarzy. Muszą jednak pokazywać, że są w dużo lepszej formie niż polscy zawodnicy. Muszą być wartością dodaną do drużyny. Tak też staramy się budować kadrę. Na tych pozycjach, gdzie nie jesteśmy w stanie znaleźć wartościowego Polaka, szukamy obcokrajowców – dodaje prezes.
Tomasz Kaczmarek to najskuteczniejszy trener Lechii w swoich pierwszych meczach.
Oprócz Kaczmarka tylko Michał Probierz nie przegrał żadnego z pierwszych sześciu spotkań. Obecny trener Cracovii poprowadził Lechię w 31 spotkaniach. 49-latek może się jednak pochwalić niezłą serią meczów bez porażki. Lechia Probierza znalazła pogromcę dopiero w dziesiątym spotkaniu (0:3 z Wisłą Kraków). Co ciekawe, trener Pasów podobnie jak Kaczmarek w siódmym spotkaniu grał w Gdańsku z Górnikiem prowadzonym wtedy przez Adama Nawałkę. Wówczas padł remis 1:1, ale teraz nikt nie będzie zadowolony z takiego rezultatu. – Uważam, że z Górnikiem musimy zagrać lepiej niż z Termalicą (2:0 w poprzedniej kolejce – przyp. red.). Spodziewam się, że mecz z tym rywalem będzie dla nas najtrudniejszym testem w ostatnich tygodniach. Wiem, że w tej chwili Górnik nie jest wysoko w tabeli, ale ona jest spłaszczona, a różnice niewielkie, w dodatku zabrzanie mają mecz zaległy. Widzę w tym zespole bardzo dużą jakość, zwłaszcza w ofensywie. Górnik ma zawodników, którzy potrafi ą zdominować silnych rywali. Uważam, że mamy szansę wygrać tylko wtedy, gdy będziemy na najwyższym poziomie pod każdym względem: mentalnym, fi zycznym i taktycznym. W piłce weryfi kacja następuje co parę dni. W momencie, gdy pomyślisz, że coś fajnie robisz, może się to bardzo szybko skończyć – zaznacza 37-latek, który dotychczas często rotował składem, czym zaskakiwał przeciwników. Niektóre zmiany były wymuszone. W Niecieczy z powodu urazu nie wystąpił Łukasz Zwoliński, teraz najlepszy strzelec Lechii jest gotowy do gry. Zabraknie za to pauzującego za kartki Jarosława Kubickiego. – Zależy mi, żebym był dla swoich zawodników jak najbardziej przewidywalny. Chciałbym, żeby wiedzieli, że defi nicją naszej współpracy nie jest tylko i wyłącznie wynik. To nie jest tak, że drużyna zwycięża i gra ta sama jedenastka.
Rozmowa z Vladislavsem Gutkovskisem. Łotysz jest głodny gry.
W poprzednim sezonie regularnie strzelał pan gole w Pucharze Polski (6 w 5 meczach) a w lidze było gorzej (7 bramek w 29 występach). Z czego to wynikało?
Miałem problem ze skutecznością. Praktycznie w każdym meczu koledzy stwarzali mi przynajmniej dwie lub trzy sytuacje. Zawsze oglądam swoje występy i wiem, że pretensje mogę mieć głównie do siebie. Często brakuje mi spokoju. Powinienem mieć więcej zimnej krwi już w polu karnym. Czasami strzelę i w głowie już się cieszę z gola, a piłka ostatecznie nie wpada do siatki. Z moich analiz wychodziło, że w poprzednim sezonie w ekstraklasie powinienem mieć nawet siedem goli więcej. Wiem, że muszę pracować nad wykończeniem akcji.
W tym sezonie udało się strzelić już sześć goli we wszystkich rozgrywkach, ale częściej pojawia się pan na boisku jako zmiennik. Rola dżokera panu pasuje?
Zdecydowanie bardziej wolę grać od początku. Dla mnie najważniejsza jest walka o pierwszy skład. Z drugiej strony, cieszę się, że moje wejścia pomagają drużynie. Potrafi ę się odnaleźć w roli zmiennika, ale nie chcę zostać typowym dżokerem.
W Rakowie macie dużą rywalizację na pozycji napastnika. Obok pana są jeszcze Sebastian Musiolik, Jakub Arak, Alexandre Guedes i Pedro Vieira. Pięciu chętnych do gry, a czasami tylko jedno miejsce w składzie. Pojawiały się myśli, że czas zmienić klub?
Nie myślałem o odejściu. Latem widziałem, ilu nowych zawodników przychodzi do nas, ale miałem też świadomość, że klub bardzo szybko się rozwija. Sam mogę jeszcze na tym dużo zyskać. Uważam, że stać nas na zdobycie kolejnych trofeów. Nieźle spisaliśmy się też w eliminacjach Ligi Konferencji. Przeszliśmy dwie rundy i wygraliśmy z Gentem w pierwszym meczu (1:0). W rewanżu nam nie poszło (porażka 0:3 – przyp. red.). Wierzę jednak, że jeśli dalej będziemy tak pracować, to w przyszłym roku możemy osiągnąć jeszcze lepsze wyniki.
Dawid Abramowicz wspomina m.in. to, jak Marcin Baszczyński wciągnął Słowaków do Niecieczy. Jego kosztem.
Gdy rok po transferze do Skry znalazł się pan w będącej w ekstraklasie Termalice, wydawało się, że to pana chwila. A tu kolejna niemiła niespodzianka. Zespół prowadził Piotr Mandrysz, ale – z tego co słyszałem – nie on wtedy o wszystkim decydował.
Trener Mandrysz bardzo chciał mnie w zespole. Wpadłem mu w oko, gdy byłem zawodnikiem Odry Opole i w sparingu przeciwko jego drużynie trener Zbigniew Smółka wymyślił, że ustawi mnie jako półlewego stopera. Sam byłem zaskoczony tym, jak dobrze zagrałem na tej dość nowej dla mnie pozycji. Mandrysz powiedział wtedy: „Jeśli Termalica awansuje do ekstraklasy, będę chciał mieć cię w moim zespole”. Dotrzymał słowa, tyle że już po trzech pierwszych kolejkach, w których zespół nie wypadł najlepiej, skończyła się cierpliwość właścicieli klubu, państwa Witkowskich. W drużynie był dyrektor sportowy Marcin Baszczyński i trener Mandrysz usłyszał: „Będziesz teraz grał tymi zawodnikami, których dostaniesz. Pamiętaj, że ktoś musi zrobić dla nich miejsce”. Wtedy nastąpił słynny słowacki zaciąg, ściągnięto pięciu czy sześciu graczy, a ofi arami tych przetasowań padliśmy ja, Adrian Chomiuk, Krzysztof Kaczmarczyk i Adrian Paluchowski. To nawet nie była decyzja trenera. Mandrysz rozkładał ręce i mówił: „Dawid, myślisz, że ja byłbym tak głupi? Sprowadziłem cię tutaj, bo byłem przekonany, że spokojnie poradzisz sobie na tym poziomie”. Decydowała góra.
Policzyłem – występował pan w 12 klubach, zanim 24 sierpnia ubiegłego roku zadebiutował w ekstraklasie jako zawodnik Wisły Kraków. To był szczególny moment?
Do końca życia będę wdzięczny Arturowi Skowronkowi i ludziom z Wisły Kraków, że zainteresowali się taką jednostką jak ja. Przecież mogli spojrzeć w CV i stwierdzić: „Ma 28 lat, jest bliżej końca niż początku, tuła się ciągle po Polsce, a w jednym klubie przebywa rok albo krócej. O co kaman?”. Na boisku myślałem o tym, że wreszcie, po tylu wyrzeczeniach i gorszych momentach występuję na najwyższym szczeblu. Gra dla Wisły nałożyła się jednak na inny trudny moment. Patrząc wstecz na całą moją sportową przygodę, w zasadzie nie było dnia, by coś mnie nie bolało, ale wtedy było wyjątkowo ciężko. Jeszcze przed przenosinami do Krakowa, po pierwszym lockdownie, zaczęły mnie dotykać problemy z mięśniami brzucha i przywodzicielem. One tak naprawdę trwały aż do ubiegłego miesiąca. Nie dopuszczałem jednak do siebie myśli, że mogę się poddać i odpuścić granie oraz transfer do Wisły. Dlatego przez ponad rok, dzień w dzień, brałem tabletki przeciwbólowe, a co weekend dodatkowo zastrzyki w dupę. Wychodzę z założenia, że albo daję z siebie maksa, albo nie robię nic. Zaciskałem zęby i harowałem.
W jaki sposób Peter Hyballa, niemiecki szkoleniowiec, który w grudniu ubiegłego roku objął Wisłę, przekazał, że nie widzi pana w swoim zespole?
Zakomunikował mi to wprost, podczas okresu przygotowawczego. Stwierdził, że nie pasuję do jego koncepcji, bo za mało biegam, jestem za wolny, podejmuję niewłaściwe decyzje i nie mam odpowiednich liczb.
Pan za mało biega?
Po tamtej rozmowie zerknąłem w statystyki i analizy sparingów. W jednym z nich przebiegłem 13,5 km. Cóż, najwidoczniej dla trenera Hyballi to było niewystarczające. Do tego w trzech meczach sparingowych zdobyłem wtedy bramkę i miałem dwie asysty. Wydaje mi się, że jak na lewego obrońcę to dość dobry wynik. Czułem do niego żal, miałem spore pretensje. Nie rozumiałem tej decyzji, bo w tamtym czasie nie opuściłem żadnego treningu, zrzuciłem 5 kg, choć nigdy nie miałem problemów z wagą. Uważam siebie za tytana pracy i w Wiśle ciężko pracowałem, a jednocześnie czułem, że warsztat trenera Hyballi może mi pasować i zrobię przy nim kolejny krok. Nie było mi to jednak dane, ale ostatecznie mogę mu podziękować, bo wróciłem do Radomiaka i w pewnej mierze dzięki jego zajęciom świetnie czułem się podczas rundy wiosennej, gdy wchodziliśmy do ekstraklasy.
Adrian Filipek, trener młodej drużyny Wisły Kraków, opowiada o Piotrze Starzyńskim.
– Jego organizm jest bardzo wydolny. Jest wytrzymałym zawodnikiem i nie ma żadnych problemów z intensywnością treningów i znoszeniem dużych obciążeń. Piotrek potrafi to robić. Szybko się regeneruje i wciąż zachowuje dynamikę oraz szybkość. Już kiedy przychodził z Ruchu, posiadał te cechy. Robi wiele ćwiczeń w dokładny i lekki sposób. Ma dobrą koordynację. W połączeniu z szybką regeneracją i techniką daje to ciekawy efekt. Ćwiczenia za czasów Hyballi oraz trenera Guli spowodowały, że te parametry wyglądają obiecująco. Być może Piotrek jest nawet w czołówce zespołu pod tym kątem – opowiada Filipek. – Od przyjścia do Wisły u Piotrka było widać duży potencjał ruchowy. Nie baliśmy się o niego, jeśli chodzi o wytrzymałość na poziomie ekstraklasy. Natomiast gdy mówimy o muskulaturze, to tutaj jest jeszcze trochę do poprawy, zwłaszcza jeśli chodzi o górne partie mięśni. Ale wiadomo, że Piotrek jest siedemnastolatkiem, więc nie przyszedł jako gotowy „produkt”, tylko cały czas będzie się rozwijał w różnych aspektach. Jego motoryka jednak już jest na wysokim poziomie – podkreśla szkoleniowiec. Filipek podkreśla, że w przypadku Starzyńskiego sztab bardziej skupił się na jego przygotowaniu taktycznym i rozumieniu gry. – Chcieliśmy wprowadzić go na kolejny poziom. Na początku Piotrek miał z tym, co oczywiste, małe problemy, ale im dłużej trenował, tym lepiej to wyglądało. On wciąż się rozwija u trenera Guli pod względem techniczno-taktycznym – mówi szkoleniowiec. – Mam na myśli określone zachowania boiskowe lub ścieżki ruchu na murawie. Pracuje też nad jak najlepszym wykorzystaniem swojej techniki, by odpowiednio wkomponować ją w grę zespołu – dodaje Filipek. – Starzyński jest inteligentnym zawodnikiem, jeśli chodzi o wykorzystanie przestrzeni na boisku. Widzi miejsca, które może „wypełniać”. Jest też z natury dobrym „zadaniowcem”. Kiedy dostawał ode mnie jakieś obowiązki ofensywne lub defensywne, bardzo skrupulatnie starał się z nich wywiązywać. W drużynie U-18 grał głównie jako prawoskrzydłowy, ale zdarzyły się także momenty na lewej stronie, bo szukaliśmy, gdzie jego potencjał może być jeszcze lepiej wykorzystany – opowiada trener.
Bartosz Śpiączka twierdzi, że w pewnym momencie stracił nawet nazwisko.
Kiedy brak szczerości bolał pana najmocniej?
Podczas pobytu w Niecieczy. Dostałem tam bardzo mocno po tyłku, straciłem wszystko, na co pracowałem przez kilkanaście poprzednich lat. Przede wszystkim nazwisko. I wiele nerwów. Pamiętam jeden ze sparingów. Byłem przebrany, czekałem przy linii na zmianę, kiedy dostałem informację, że mam się przenieść na inne boisko, gdzie będę biegał na sto metrów pod okiem masażysty. Nie wiedziałem, co się dzieje, nie rozumiałem tego. Dziś patrzę już na to inaczej, bo wiem, że to nie do końca była decyzja trenera. Każdy, kto obserwuje ten klub wie, kto rządzi wszystkim, co się w nim dzieje.
W pierwszym sezonie zdobył pan dla Termaliki tylko trzy bramki w ekstraklasie, mimo że grał w zdecydowanej większości spotkań w podstawowym składzie. Nie są to mocne argumenty do obrony.
Wymagania to normalna sprawa, rozumiem, że można było mieć do mnie pretensje, że nie strzelałem goli, ale nigdy się nie zgodzę z zarzutem, że nie zostawiam na boisku zdrowia, że mi nie zależy. W każdym meczu oddawałem serce za zespół, we wszystkich innych klubach było to doceniane.
A jak było w Niecieczy?
Odczuwałem, że to ja jestem winny temu, że nie ma wyników. Non stop otrzymywałem z klubu takie sygnały. Wydaje mi się jednak, że kiedy ktoś ściąga do swojego zespołu napastnika, to wie, jak gra, jakie ma predyspozycje. Nie jestem zawodnikiem, który przejmie piłkę, okiwa czterech rywali i zdobędzie bramkę. Żyję z podań, czekam na nie w polu karnym. Jestem uzależniony od chłopaków, którzy mi dogrywają. Bardzo dobrze widać to w Łęcznej. Sytuacje, do których dochodzę podczas meczów, to głównie ich zasługa. W Termalice mocno ich brakowało, za co winą obarczano tylko mnie.
Skończyło się tak, że ma pan 30 lat i jest w miejscu, w którym był pięć lat temu, kiedy wydawało się, to dopiero początek drogi, mówiło się nawet o transferze do ligi niemieckiej. Który krok zadecydował o tym, że zamiast piąć się w górę, spadał pan coraz niżej?
Zawsze wiele osób doradza, wiem też, że za mocno zaufałem niewłaściwemu człowiekowi, ale prawda jest taka, że koniec końców decyzje podejmowałem ja i to ja poniosłem za nie odpowiedzialność. Tak było z przejściem do Niecieczy. To był duży błąd. Sądziłem, że zaznam tam spokoju, że będzie przystankiem w drodze do większego klubu, bo miałem już wcześniej ciekawe oferty. Wydawało się, że tam jest wszystko, by piłkarz skupił się tylko na graniu, a skończyło się tak, że na pół roku w ogóle przestałem grać w piłkę. Wiem, że źle wybrałem, szczególnie że gdy odchodziłem z Łęcznej, miałem ofertę z Jagiellonii.
Mógł pan trafi ć do drużyny, która dopiero co zakończyła sezon jako wicemistrz Polski, a zdecydował się na Bruk-Bet? Dlaczego?
Sądziłem, że praca z Mariuszem Rumakiem będzie lepszym rozwiązaniem, szczególnie, że ten trener do mnie dzwonił, namawiał, przedstawiał wizję, która wydawała się bardzo ciekawa. Fajną perspektywę nakreślili mi również właściciele. Planowane transfery jednak nie wyszły, cała odpowiedzialność była skupiona na mnie. Nie tak to miało wyglądać. Zacząłem się tam coraz bardziej męczyć, dlatego powiedziałem wprost, że niezależnie od tego, co się będzie działo, chcę odejść. Dostałem na to zgodę dopiero w ostatnim dniu okna transferowego. Wszystko działo się na wariackich papierach. Trafi łem do GKS, chciałem odbudować się w Katowicach, też nie wyszło. Tyle że tam była już inna historia, nieprawdopodobna, bo zespół był i mocny, i zgrany, lubiłem tam przebywać, do dziś wydaje się, że nie miał prawa spaść. Dziś myślę, że kiedy w klubie jest wiele zmian, nic dobrego z tego nie wynika. Tak było w Niecieczy: gdy tam trafi łem, było wielu nowych zawodników, w GKS Katowice byłem 18. transferem. I wiadomo, jak to się skończyło.
fot. Newspix