Robert Lewandowski gra w Lidze Mistrzów? I już wiadomo, co będzie tematem w prasie. Natomiast nie ograniczamy się tylko do rozmów o pucharach. Są pochwały dla Lecha i próba znalezienia źródła problemów Piasta. Jest sporo wieści z 1. ligi, która gra w środku tygodnia. Jest także kolejny odcinek rozmów z Radosławem Kałużnym. Tym razem o reprezentacji Polski i Paulo Sousie. – Wymaganiem wobec trenerów reprezentacji Polski jest awans, czy to do EURO, czy mundialu. Awansujesz – pracujesz dalej, przynajmniej do końca imprezy. „Skopcisz” się w niej – klapa, rąsia, buźka, goździk. Przecież Adama Nawałki nikt nie zaczepiał po EURO 2016. Tamta ekipa zaprezentowała się bardzo godnie i selekcjoner kontynuował robot – mówi były pomocnik w „PS”.
Przegląd Sportowy
Robert Lewandowski kontra Portugalczycy. To zwiastuje gole.
Teraz Bayern czeka pewnie trudniejsze zadanie niż w poprzednich meczach. Benfica niedawno rozbiła Barcelonę 3:0, prowadzi też w lidze portugalskiej. Lewandowski z tym zespołem grał dotąd czterokrotnie, po dwa razy w sezonach 2015/16 i 2018/19. Trzy razy cieszył się ze zwycięstw, a raz padł remis, ale korzystny dla Bayernu, bo dający mu awans do półfinału LM. Z kolei drugi dwumecz – tak jak obecnie – toczył się w fazie grupowej. Lewandowski zdobył w starciach z tym rywalem trzy bramki, wszystkie przed trzema laty. W Lizbonie trafi ł raz. Z drugim portugalskim potentatem Porto mierzył się dwukrotnie – w sezonie 2014/15. Najpierw Bayern nieoczekiwanie uległ temu zespołowi 1:3 na wyjeździe, a potem 6:1 u siebie w ćwierćfi nale Ligi Mistrzów, a Lewandowski zdobył dwie bramki. Dwukrotnie grał z reprezentacją Portugalii. Strzelił jej gola w pamiętnym ćwierćfinale EURO 2016, co było jedynym golem podczas tamtego turnieju, ale ostatecznie nie Robert Lewandowski znów pojawi się na stadionie, na którym wygrał Ligę Mistrzów w 2020 roku. Tę edycję zaczął jeszcze lepiej. dał on awansu do półfi nału. Potem wystąpił jeszcze w meczu Ligi Narodów, gdy nasz zespół przegrał 2:3. Łącznie więc z portugalskimi ekipami klubowymi czy z reprezentacją zagrał osiem razy i strzelił sześć goli. Mimo że w Portugalii odniósł największy sukces w karierze, to paradoksalnie nie ma najlepszego bilansu w meczach z tamtejszymi drużynami. W trzech wyjazdowych spotkaniach w barwach Bayernu zdobył jedną bramkę. Bayern będzie dziś osłabiony. Zabraknie Leona Goretzki i Alphonso Daviesa. Ten pierwszy zmaga się z przeziębieniem, drugi musi się oszczędzać. – Nie doznał kontuzji, ale wykazywał oznaki zmęczenia. Istnieje również ryzyko poważnej kontuzji. Dlatego zdecydowaliśmy się zostawić go w domu i dać mu trzy lub cztery dni odpoczynku – powiedział trener Julian Nagelsmann.
Legii Warszawa potrzeba przywódców. Zwłaszcza pod nieobecność Boruca.
W niedzielę ewidentnie brakowało impulsu, który sprawiłby, że legioniści po straconej bramce ruszyliby do konkretniejszych ataków, walczyliby o wygraną z większą determinacją. Tylko jeden celny strzał w całym spotkaniu nie świadczy dobrze o piłkarzach Michniewicza, którzy w tym momencie tracą do lidera już 15 punktów (ale mają dwa zaległe mecze). – Dziś brakuje Boruca, ale Legia powinna mieć kilku piłkarzy, którzy potrafi ą pobudzić resztę. W Lechu takimi zawodnikami są Tiba, Ishak, jednym z lepszym posunięć Skorży było oddanie Szwedowi opaski kapitańskiej. Podobnie zadania powinny być rozłożone w zespole z Warszawy. Nie tylko w bramce musi stać zawodnik z cechami przywódczymi, takich Legia potrzebuje również w polu – uważa Majdan. Jego zdaniem naturalnym liderem może zostać Josue, jednak na to potrzeba czasu. – Patrząc na jego postawę, pogryzłby piłkę tylko po to, by nie dostał jej rywal. Widzę w nim predyspozycje, by pociągnąć za sobą zespół. Innym graczem o takiej charakterystyce jest Mladenović, jednak on w tym momencie zdaje się być sfrustrowanym – Majdan wymienia kolejnych kandydatów do roli lidera. Kandydatów na ekstraklasę, gdyż w Lidze Europy nie brakuje mistrzom Polski ani charakteru, ani determinacji. Na tę odmianę Legii jej kibice liczą w czwartek.
Marcin Baszczyński nie jest zaskoczony przemianą Lecha Poznań.
– Rozmawiałem z trenerem Skorżą pod koniec poprzednich rozgrywek oraz na początku obecnych i przemiana Kolejorza w ogóle mnie nie dziwi – mówi Marcin Baszczyński, sześciokrotny mistrz Polski, który grał w Wiśle Kraków prowadzonej przez Skorżę. – Już kilka miesięcy temu usłyszałem, jaki pomysł na Lecha ma trener i co chce zmienić. Nowi zawodnicy dobrze się w tę koncepcję wpisują, bo teraz, patrząc na Kolejorza, widzę, że realizują plan trenera – przekonuje Baszczyński, dziś będący ekspertem Canal+. I Rebocho, i Ba Loua bardzo szybko znaleźli sobie miejsce w drużynie i jest to miejsce w podstawowej jedenastce. A o tym, że obaj z meczu na mecz czują się coraz swobodniej, mogli się przekonać kibice Legii w niedzielne popołudnie. Rebocho nie dość, że dobrze spisywał się w defensywie, to jeszcze idealnie dograł piłkę z rzutu wolnego do Mikaela Ishaka, a Szwed zdobył jedyną bramkę w meczu. Z kolei Ba Loua nie dość, że sam kilka razy groźnie uderzał, to momentami wręcz ośmieszał piłkarzy gospodarzy, tak jak w 70. minucie Mateusza Wieteskę, kiedy założył mu siatkę i wyprowadził atak. Gdyby w tej sytuacji lepiej zachował się Ishak, Lech prowadziłby 2:0, a obaj sprowadzeni w sierpniu piłkarze kończyliby mecz z asystą. Ba Loua przy Łazienkowskiej zaskoczył jednak czymś innym niż dryblingiem i strzałami. O jego możliwościach ofensywnych wiedzą wszyscy, ale obawy budziła jego praca w defensywie. Tymczasem w Warszawie Iworyjczyk i w tym elemencie imponował. Aż siedmiokrotnie próbował odebrać legionistom piłkę i cztery razy mu się to udało. Co ciekawe, żaden z lechitów nie zaliczył tylu udanych odbiorów w tym starciu. Wygląda więc na to, że Skorży udało się, przynajmniej na razie, dotrzeć do 25-latka i przekonać go też do pracy w obronie.
Raport z Młodzieżowej Ligi Mistrzów. Jak radzi sobie Pogoń Szczecin?
– Olbrzymia zasługa obrońców i bramkarza Łukasza Łęgowskiego, że skończyło się na zero po stronie strat, ale sytuacji dla rywali było za dużo. W pewnym momencie trudno było przewidzieć, że mecz skończy się 3:0 – tłumaczył Łęczyński. – W pierwszym spotkaniu było sporo błędów, a rywale potrafi ą być bardzo skuteczni – wtórował szkoleniowcowi golkiper, jeden z bohaterów pierwszego starcia, którego brat bliźniak Mateusz jest już w I zespole i ma za sobą debiut w ekstraklasie. Zarówno środkowy pomocnik, jak i skrzydłowy Mariusz Fornalczyk (w tym sezonie w sumie sześć występów w drużynie trenera Kosty Runjaica) dołączyli do zespołu i polecieli na Półwysep Iberyjski. Natomiast w związku z urazem odniesionym trzy tygodnie temu w trakcie pierwszej rywalizacji z Deportivo w kadrze zabrakło napastnika Bartosza Krzysztofka. – Może trochę zaskoczyły nas agresywne wejścia rywali, po których nasi zawodnicy doznali kontuzji – stwierdził Łukasz Łęgowski.
Rozmowa z Radosławem Kałużnym. Były reprezentant mówi o Paulo Sousie.
Kulesza wyszedł ze słusznego założenia, iż majstrowanie przy stołku selekcjonera po EURO, gdy trwały już eliminacje mistrzostw świata, byłoby zabawą zapalniczką w stodole pełnej siana. Dał komfort pracy Sousie, informując go, że do końca eliminacji zmiany nie będzie.
Wymaganiem wobec trenerów reprezentacji Polski jest awans, czy to do EURO, czy mundialu. Awansujesz – pracujesz dalej, przynajmniej do końca imprezy. „Skopcisz” się w niej – klapa, rąsia, buźka, goździk. Przecież Adama Nawałki nikt nie zaczepiał po EURO 2016. Tamta ekipa zaprezentowała się bardzo godnie i selekcjoner kontynuował robotę. Dwa lata później w mistrzostwach świata było dziadostwo, a formuła współpracy Nawałki z kadrą wyraźnie się wyczerpała. Jego projekt doszedł do ściany i nastąpił rozwód. Identycznie jak niegdyś z Jerzym Engelem i „moją” reprezentacją. W eliminacjach pięknie poszaleliśmy, po 16 latach Polska znowu znalazła się wśród najlepszych zespołów świata, jednak w Korei nadstawiliśmy tyłka i trenerowi Engelowi podziękowano. Tak samo było w wypadku Pawła Janasa czy Franciszka Smudy.
Ale były wyjątki, o których wspomniałem. Najświeższy, gdy zupełnie niedawno Jerzy Brzęczek awansował do EURO 2020, a pół roku przed imprezą został zwolniony przez Zbigniewa Bońka.
To, że Jurek obejrzał Polaków w EURO w telewizji zamiast prowadzić ich ze stadionu, moim zdaniem było osobistą i wyłączną decyzją prezesa Bońka, a nie konfliktem na linii Lewandowski – Brzęczek. Reprezentacja to zupełnie inna para kaloszy niż klub. W nim możesz zorganizować ruch oporu wobec szkoleniowca i pozbawić go pracy. Mecze kadry są idealnym miejscem do pokazania się światu i przejście obok niego to zawodowe samobójstwo. Co ci to da? Nie awansujesz do fajnego, dużego turnieju, a to smak, który chce poczuć każdy sportowiec. Nie zarobisz pokaźnej premii, nie weźmiesz udziału w reklamach, mniej znani nie wypromują się. No i obecna mentalność kadrowiczów to wyższy poziom niż w czasach minionych.
Antoni Bugajski o wielkości Antoniego Piechniczka.
Wielkość Piechniczka polegała również na tym, że jako jedyny selekcjoner naszej narodowej drużyny na mundial awansował dwukrotnie. Również dwa razy (w meczach towarzyskich) jego zespół pokonał ówczesnych mistrzówświata – na wyjeździe Argentynę 2:1 w 1981 roku i na Stadionie Śląskim Włochy 1:0 cztery lata później. Warto zaznaczyć, że Piechniczek po rozstaniu z kadrą po mundialu w Meksyku, gdzie przegrał z Brazylią 0:4 niezwykły bój o ćwierćfinał, niemal z marszu przejął Górnika Zabrze i zdobył z nim mistrzostwo Polski. Potem był m.in. udział z reprezentacją Tunezji w igrzyskach olimpijskich w Seulu. Po dekadzie wrócił do naszej kadry, ale nie odniósł z nią już dawnych sukcesów, choć to właśnie jego piłkarz Marek Citko strzelił dla Polski pierwszego gola na Wembley od 1973 roku. Też prowadziliśmy 1:0, ale tym razem nasz bramkarz, mówiąc delikatnie, nie „zatrzymał Anglii” i przegraliśmy 1:2. Rację ma Dariusz Dziekanowski, który w ostatnim felietonie na łamach „PS” podkreślił znaczenie uhonorowania Antoniego Piechniczka i przy okazji zauważył, że w Polsce szkoleniowe autorytety się zdewaluowały. Nie doceniamy trenerskich mędrców, z niecierpliwością, a czasem z uśmieszkiem politowania wysłuchujemy ich opowieści o futbolu. Lekceważąc w dyskusji o współczesnej polskiej piłce głosy obdarzonych ogromną wiedzą teoretyczną i praktyczną emerytowanych trenerów, siłą rzeczy obniżamy jej wartość. Owszem, zwykle potrafi my mówić o zasługach Kazimierza Górskiego, Andrzeja Strejlaua, Jacka Gmocha czy Antoniego Piechniczka, lecz na tym poprzestajemy, zamykamy ich w bogoojczyźnianych legendach, uznając, że należą do bezpowrotnej przeszłości. Już wiele razy się przekonywałem, że bohater wtorkowej uroczystości jest kopalnią piłkarskiej wiedzy. Nie opowiada o futbolu może tak nowocześnie jak młode trenerskie gwiazdy z dzisiejszych czasów, ale także podczas wtorkowej uroczystości potwierdził, że często ma do przekazania zdecydowanie więcej niż oni. Wystarczy tylko naprawdę chcieć go wysłuchać.
Super Express
Eugen Polanski mówi o reprezentacji Polski. M.in. o Mattym Cashu.
– Może przybędzie kolejny piłkarz na prawą obronę lub wahadło – Matty Cash z Aston Villi, którego mama jest Polką. W Polsce znów jest gorący temat, jak w przeszłości m.in. z tobą – powoływać czy nie. W Niemczech takie sytuacje wzbudzają spory?
– Spory może nie, ale dyskusja jest chyba przy każdej okazji, chociażby ostatnio przy wyborze reprezentacji przez Jamala Musialę. Tutaj jest tak, że całe środowisko piłkarskie jest dumne, jeśli piłkarz chce grać dla Niemiec. Ale nie może być tak, że ktoś chce grać, a nie zwraca uwagi na rzeczy łączące go z tym krajem. Ja chciałem grać, bo urodziłem się w Polsce. Moi rodzice są Polakami. To była jedna z lepszych decyzji w moim życiu. Cash musi sam zadecydować, a jeśli będzie krytykowany, to musi zostawiać serce na boisku i przekonać niedowiarków, bo innej drogi nie ma.
– W twoim przypadku, jak również innych piłkarzy nazwanych później farbowanymi lisami, też były różne opinie dotyczące gry dla Polski. Czułeś się źle z tego powodu?
– Były trudne momenty. Pamiętam, że gdy byliśmy w hotelu, to jakieś 3–4 godziny przed meczem zadzwonił do mnie ktoś z nieznanego numeru i spytał, czy umiem już śpiewać polski hymn. Przerwałem połączenie i odłożyłem telefon, ale tamte słowa pamiętam do dziś. Wiem, że byli ludzie mi nieprzychylni. Ale grając w reprezentacji, zawsze zostawiałem serce na boisku. W mediach na początku było dużo krytyki, ale z czasem chyba przekonałem do siebie.
Sport
Czy sztuczna inteligencja pomoże arbitrom?
Rewolucja technologiczna nie pomija piłki nożnej. W sporcie profesjonalnym decydują czasami detale, które często nie są do wykrycia przez ludzkie zmysły. Niemniej pojawia się pytanie, czy podejmowanie na boisku decyzji poniżej progu koncentracji arbitra, zawodników i kibiców ma sens? Z pewnością zastosowanie precyzyjnych narzędzi uczyni zawody sportowe bardziej sprawiedliwymi, ale czy nie ucierpi przez to widowisko? Piłka nożna to nie rozrywka mierzona w skali wagi aptekarskiej czy mikroskopu. Przede wszystkim chodzi w niej o ludzkie emocje. Czy off -side to jedyna kompetencja, która może zostać pochłonięta przez nową technologię? Z pewnością nie. Nowe technologie mogą być pomocne w rozstrzyganiu, czy piłka całym obwodem przekroczyła linię bramkową, czy piłka wyszła na aut, który z zawodników ostatni dotknął piłki itp. Podany komunikat otwiera jednak pytanie, czy w nieodległej przyszłości omylny człowiek w ogóle nie zostanie zastąpiony przez AI (sztuczną inteligencję)? Sędzia homo sapiens to nie Trygław Światowid, nie ma oczu wokół głowy. Nie mógłby rywalizować z technologią widzącą okami kamer każdy milimetr boiska. Połączenia neuronowe człowieka nie wyprzedzą szybkości analizy danych dokonywanych przez maszyny. Ocena sytuacji spornych dokonanych przez człowieka, działającego pod wpływem emocji, jest obarczona poważnym ryzykiem błędu. Decyzja podejmowana na chłodno przez AI w oparciu o zaimplementowane terabajty danych, przy użyciu odpowiednich algorytmów, byłaby doskonała. Epoka bramek „zdobytych ręką Boga” nigdy by już się nie powtórzyła. Wszystko byłoby szpitalnie sterylne. Wydaje się jednak, że nie wszystko co jest postępem musi od razu wszędzie zostać zastosowane. Gdzieś musi być rozsądna granica. Publiczny monitoring jest niewątpliwie dobrodziejstwem, ale nikt go przecież nie instaluje na wieczorze kawalerskim.
Raków Częstochowa idzie po swoje. Lideruje mu Ivi Lopez.
W przypadki tej linii nie można mówić o wielkich zmianach. Raków nadal bazuje na ataku złożonym z Ivana Lopeza, Marcina Cebuli i dowolnego napastnika, głównie Vladislavsa Gutkovskisa. Kontuzja byłego zawodnika Korony Kielce sprawiła, że trzeba było delikatnie przemodelować skład. Wówczas do Gutkovskisa dokooptowano drugiego snajpera, zazwyczaj Sebastiana Musiolika, a za ich plecami znajdował się Lopez. Pod względem strzelonych bramek częstochowianie ustępują jedynie liderowi z Poznania. Tutaj nowe twarze nie są aż tak widoczne. W klubie pojawili się Fabio Sturgeon, Alexandre Guedes czy Pedro Vieira. Żaden z nich nie wywalczył sobie miejsca w podstawowej jedenastce, a przy rosnącej formie pozostałych piłkarzy ofensywnych trudno oczekiwać, by miało się to zmienić w najbliższych tygodniach. Są jednak alternatywą, która przyda się częstochowianom w trudach sezonu. Podobnie sytuacja wygląda w pomocy i na wahadłach. Jedyną pozycją, gdzie nie trafił nowy zawodnik, jest prawa flanka, którą zazwyczaj okupuje Fran Tudor, zmieniany często przez Mateusza Wdowiaka, gdy Chorwat zostaje przesunięty do defensywy. Na lewą stronę zakupiono Żarko Udoviczicia, który zdecydowanie odstaje od Patryka Kuna i reszty zespołu.
Piast Gliwice co chwile traci ważnych zawodników.
Trener Waldemar Fornalik mógłby przyzwyczaić się do takiego losu, bowiem już w Ruchu co chwilę tracił wyróżniających się zawodników i niczym Bob Budowniczy musiał zmieniać trybiki w swojej maszynie. W Piaście pod tym względem jest lepiej, bo są środki na wymianę niektórych elementów, ale gliwicki klub nie stał się krezusem, by szaleć na rynku transferowym. Tak krawiec kraje, jak mu materii staje – mówi powiedzenie i w tym sezonie widać, że niektórzy nowi zawodnicy nie są na takim samym poziomie, co ci, którzy odeszli. A inni potrzebują czasu, żeby dawać więcej drużynie. To sprawia, że Piast nie notuje tak dobrych wyników (na razie), jak w poprzednich latach. – Na pewno jesteśmy drużyną, którą stać na to, żeby być w czołówce, ale było też trochę zmian w drużynie, a także w systemie gry. Myślę, że na to wszystko potrzebny jest czas, żeby zespół był zgrany, każdy z zawodników dobrze się rozumiał. Teraz dołączył do nas „stary-nowy” zawodnik, czyli Tom, który wie, jaki styl preferujemy. Ciężko pracujemy i nadal musimy to robić, żeby te automatyzmy się pojawiły i przynosiły nam korzyści. Jestem przekonany, że na pewno tak będzie – przekonuje Patryk Sokołowski, który sam potrzebował czasu, aby wejść na wyższy poziom i z każdą rundą daje więcej drużynie.
Artur Derbin rozlicza się po przegranym meczu.
W dużo gorszym nastroju o boiskowych wydarzeniach mówił Artur Derbin. – Nasza dobra seria dobiegła końca – stwierdził szkoleniowiec tyszan. – Przegraliśmy ze Stomilem i pierwszy raz od 17 sierpnia nie mamy ani jednego punktu. Możemy to nazwać wstydliwą przegraną, biorąc pod uwagę fakt, że graliśmy u siebie i z drużyną z ostatniego miejsca w tabeli. Biorę pod uwagę to, że taka jest specyfika tej ligi, ale mimo wszystko mamy pretensje do siebie. Zwłaszcza za pierwszą część tego meczu. Absolutnie nie mam pretensji do zawodników o postawę w II połowie, szczególnie o to, jak zareagowali po przerwie, po 45 minutach, w których nie wychodziło nam za wiele. W dodatku na początku uraz Kamila Szymury wymusił zmianę na pozycji stopera i wszedł niedogrzany Łukasz Sołowiej, a tuż po tym wejściu straciliśmy gola po stałym fragmencie gry. Następnie nadzialiśmy się na kontratak, po którym straciliśmy drugiego gola, jeszcze bardziej mobilizującego przeciwnika.
Sandecja Nowy Sącz i Skra Częstochowa mają problemy ze stadionem.
Przewodniczący Komisji ds. Licencji Klubowych PZPN przyznaje, że ta sprawa jest patowa. Skra ma przecież w swoim mieście stadion, ale nie potrafi dojść do porozumienia z miastem i Rakowem, by móc grać przy Limanowskiego. – To akurat w tej chwili jest jeszcze absolutnie uzasadnione. Byłem na Limanowskiego w ostatni piątek. Ten stadion, choć już gości drużyny ekstraklasowe, nie jest nadal skończony. Tam cały czas stoją koparki. Poza tym, komisja nie ma prawa ingerować w wewnętrzne sprawy częstochowskie. Rozmawiamy ze Skrą. Od wiosny absolutnie musi dogadać się na Stadion Ludowy w Sosnowcu. W innym wypadku mamy anarchię, poświadczenie nieprawdy – dodaje Smulski. Jak słyszymy, jest szansa, by Skra otrzymała z miasta środki na modernizację Loretańskiej – tak, by móc dostosować ją do minimalnych I-ligowych wymogów. Niezbędna do wykonania byłaby wymiana płyty boiska i instalacja systemu jej podgrzewania. Na cenzurowanym jest nie tylko Skra, ale też Sandecja. W Nowym Sączu buduje się nowy obiekt, dlatego klub we wniosku zgłosił stadion zastępczy w Tychach, ale z niego nie korzysta. Tu jednak, w odróżnieniu od częstochowian, przynajmniej widać jakiś horyzont czasowy i perspektywę na lepsze jutro. – Stawiamy sobie za cel, by w nowym sezonie nie było już takich sytuacji. Uważam, że podpisywanie umowy ze stadionem zastępczym tylko po to, by dostać licencję, to jej wymuszenie, niemal wyłudzenie od komisji i związku. Klubem, który rzetelnie podszedł do tematu, był w ostatnim czasie Raków. Nie miał obiektu, ale grał na zastępczym w Bełchatowie. Musi skończyć się kombinowanie klubów. Nikogo z ligi nie będziemy wyrzucać, to jasne, ale kary finansowe na pewno wchodzą w grę. Nie chodzi o straszenie kogokolwiek, ale działanie w zgodzie z podręcznikiem, przepisami – podkreśla Smulski.
Daniel Rumin to bohater GKS-u Jastrzębie. Oglądają go kluby Ekstraklasy.
W poprzednim sezonie Rumin strzelił dla jastrzębian 12 goli w I lidze (w 34. spotkaniach), co stanowiło 37,5% zdobyczy bramkowej całej drużyny. Teraz płowowłosy snajper dorzucił do tego dorobku sześć trafień, tyle samo, ile zdobyli pozostali koledzy z zespołu. Nic dziwnego zatem, że interesują się Ruminem inne kluby, również z ekstraklasy. Oglądali go między innymi przedstawiciel Górnika Łęczna, który poza Bartoszem Śpiączką nie ma w składzie rasowego łowcy bramek. Jeżeli jednak GKS Jastrzębie chce skutecznie walczyć o utrzymanie w Fortuna 1. Lidze, nie powinien pozbywać się swojego snajpera wyborowego. Za żadne skarby świata! Nie mam wątpliwości, że suma uzyskana z ewentualnego transferu nie zrekompensuje poniesionej straty. Warto w tym miejscu zadać sobie więc pytanie, czy skórka warta jest wyprawki? […] Nie da się ukryć, że mecz z Górnikiem Polkowice był ostatnim dzwonkiem dla podopiecznych trenera Jacka Trzeciaka. Gdyby tego spotkania nie rozstrzygnęli na swoją korzyść, ich sytuacja w tabeli byłaby tragiczna. Wszak przeciwnik wlecze się w ogonie tabeli i z kim wygrać, jak nie z taką drużyną? Zwłaszcza, że w kolejce już ustawiły się Odra Opole i GKS Katowice, które będą następnymi przeciwnikami zespołu z Harcerskiej. – Tak naprawdę do tego ostatniego meczu podeszliśmy jak do każdego wcześniejszego zaręczał Daniel Rumin. – Zdawaliśmy sobie sprawę, że jest to ważny mecz, chcieliśmy go wygrać i cieszę się, że się udało. Dzięki temu wynikowi złapaliśmy trochę tlenu i będziemy walczyć dalej.
fot. Newspix