Paulo Sousa musiał trochę poczekać na to, aż w Polsce o jego pracy będzie się mówiło z przewagą pozytywów nad wątpliwościami. Selekcjoner naszej reprezentacji w końcu ma spokój, co już na okładce zaznacza „Przegląd Sportowy”. W czwartowej prasie dominują analizy i teksty podsumowujące październikowe zgrupowanie.
Sport
To dobrze, że w Tiranie do siatki trafił Świderski, a nie Lewandowski. Bo nikt nie powie, że na kolejny turniej jedziemy tylko dzięki niemu.
To bardzo dobrze, że jedynego gola w meczu z Albanią nie strzelił Robert Lewandowski. We wcześniejszych zwycięskich (poza San Marino) meczach biało-czerwonych napastnik Bayernu Monachium wpisywał się na listę zdobywców bramek. Teraz wyręczył go Karol Świderski i z punktu widzenia naszej drużyny narodowej to dobry znak. Po pierwsze – okazało się, że „Lewy” ma wartościowych partnerów w ataku, a reprezentacja Polski zmienników na niezłym poziomie. Po drugie – może malkontenci przestaną w końcu biadolić, że Polska do finałów mistrzostw Europy, czy świata, zawsze wdrapuje się na plecach Lewandowskiego. Powiedzmy sobie uczciwie, że wtorkowy spektakl w Tiranie nie był porywający. Rzekłbym, że przeciętny, a momentami nawet słaby. Statystyki są wielce wymowne, po jednym celnym strzale z obu stron, każdy z zespołów oddał dwa niecelne uderzenia, rzuty rożne 4:1 na naszą korzyść. I tyle. Mimo to nie zgadzam się ze Zbigniewem Bońkiem (przedstawiać chyba nie trzeba), że „takie spotkania można grać bez trenera”. Tak jak daleki jestem od zachwytów nad grą naszej reprezentacji we wtorkowym meczu w stolicy Albanii, tak samo daleki jestem od potępiania jej w czambuł. W ostatecznym rozrachunku liczy się bowiem tylko WYNIK, z niego rozliczany jest selekcjoner i nikt tego nie zmieni. Reszta to tylko mało istotny dodatek, chociaż wszyscy wolelibyśmy, by nasza reprezentacja grała efektownie, ładnie i skutecznie. Ale podobno w życiu nie można mieć wszystkiego.
Kontynuacją tej narracji jest tekst przedstawiający najlepszych strzelców naszej grupy.
Nareszcie śmiało można stwierdzić, że nasz narodowy zespół nie jest już tak zależny, jeżeli chodzi o zdobywanie goli, od jednego zawodnika. Bo pięć bramek ma na swoim koncie Adam Buksa, a cztery Karol Świderski. I nie są to wyłącznie gole strzelane słabeuszom. Obaj zawodnicy odegrali kluczową rolę w obu meczach z Albanią, bo Buksa strzelił na Stadionie Narodowym gola na 2:1, kiedy wybitnie nam nie szło, a „Świder” dał zwycięstwo w Tiranie. Co więcej, dwóch kolejnych naszych graczy, Karol Linetty i Krzysztof Piątek, strzeliło w eliminacjach po dwa gole, a pięciu następnych: Grzegorz Krychowiak, Tomasz Kędziora, Jakub Moder, Damian Szymański i Kamil Jóźwiak dołożyło po jednym trafieniu. Oznacza to, że w tych eliminacjach do siatki rywali trafiało 10 graczy – a jeden gol był samobójczy. Dla porównania, w kwalifikacjach Euro 2020 gole strzelało 9 biało-czerwonych, ale tylko dwóch z nich zdobyło więcej niż jedną bramkę.
Co musimy zrobić, żeby awansować do baraży? W przedostatniej kolejce ograć Andorę i trzymać kciuki za brak niespodzianki w meczu Albanii z Anglią.
Otóż wszystko może – a w zasadzie powinno – wyjaśnić się 12 listopada. Gramy z Andorą i rzecz jasna nie przyjmujemy innego rozwiązania aniżeli przekonujące zwycięstwo naszego zespołu. Anglia mierzy się tego samego dnia z Albanią i tylko zwycięstwo gości w tym spotkaniu może spowodować, że przed ostatnią kolejką gier nie będziemy pewni baraży. Trzeba przyznać, że scenariusz zakładający nasze zwycięstwo i brak porażki Anglików jest najbardziej prawdopodobny. Jesteśmy zatem w komfortowej sytuacji, na którą – trzeba to przyznać otwarcie – sobie zasłużyliśmy. Może w trakcie meczu w Tiranie gospodarze narobili trochę wiatru, a szum na trybunach – nawet w przypadkach strzału, który przeleciał kilka metrów nad naszą bramką – mógł robić wrażenie, to jednak gdyby obejrzeć ten mecz na spokojnie, widać, że żadnej krzywdy rywal nam nie zrobił. Wiadomo, że przed meczem atmosfera była nerwowa, a w trakcie spotkania napięcie rosło. Porażka praktycznie zabierała nam szanse na awans do mistrzostw świata i dlatego denerwowaliśmy się. Emocje zrobiły swoje, ale pewne, choć skromne zwycięstwo naszego zespołu nie podlegało dyskusji.
Janusz Kupcewicz ocenia ostatnie spotkanie. Podsumowuje też pracę Paulo Sousy.
Co było kluczem do wygrania z Albanią?
– Nie jestem jedynym, który to mówi, ale jeżeli Albania u siebie, gdzie jest przecież mocna, praktycznie przez cały mecz nie oddaje w kierunku naszej bramki strzału, a dopiero w końcówce jej się to udało, to o czymś to świadczy. A świadczy to dobrze o całej drużynie, a nie tylko o obronie. W ostatnim czasie mieliśmy problemy z defensywą, ale ja zawsze mówię, że gra z tyłu, to nie tylko rola obrońców, ale też wspierających ich pomocników. Ogólnie jednak cała jedenastka na plus. Nikogo nie ma co ganić, ani za bardzo wychwalać.
Czy zgodzi się pan, że jednymi z największych wygranych tych ostatnich eliminacyjnych gier są napastnicy, Adam Buksa i Karol Świderski?
– Tak, zdecydowanie. Napastnik jest od tego, żeby strzelał bramki, a oni z tego zadania się dobrze czy bardzo dobrze wywiązują. Pokazują się z jak najlepszej strony. Ktoś jeszcze może powie, że w tej grupie powinien być Dawidowicz. Gra już trochę lepiej niż wcześniej, ale to jeszcze nie jest wielkiej klasy obrońca, ale wśród tych nowych też sobie radzi.
A jak spojrzeć na pracę Paulo Sousy, w kierunku którego sypaliśmy jeszcze niedawno gromy. Prowadzi naszą reprezentację w dobrym kierunku?
– Umówmy się, żeby po wtorkowym zwycięstwie z Albanią nie popada w jakąś euforię. Owszem, przeciwnik nie był najgorszy, ale nie jakiś rewelacyjny. Wygraliśmy zasłużenie, ale do awansu jeszcze daleka droga. A jak ocenić jego pracę? Najlepiej zapytać samych zawodników. Są z nim w środku, pracują na zgrupowaniach, a my tylko obserwujemy z daleka. Wyniki Sousy są przeciętne, nie są jakieś rewelacyjne. Ja powiem tak, nie chciałbym się za bardzo na ten temat wypowiadać i rozwijać całego wątku, ale powołania do reprezentacji, tej szerszej grupy, graczy drugiego planu, idą w bardzo złym kierunku. Niektórzy dobrze wiedzą w czym rzecz. Niestety, taki proceder z powołaniami ma też miejsce w grupach młodzieżowych. Mnie osobiście się to bardzo nie podoba, tutaj chodzi przecież o naszą przyszłość. To moja subiektywna opinia i można rzec, że Sousa wszedł w takie nasze polskie piekiełko.
Reprezentacja Algierii walczy o awans na mundial. Przy okazji śrubuje swój rekord meczów bez porażki.
W kontekście afrykańskich eliminacji głośno o mistrzu kontynentu Algierii. Zespół prowadzony przez Djamela Belmadiego kroczy od wygranej do wygranej, a wtorkowe zwycięstwo z Nigrem 4:0 była już 31 spotkaniem bez porażki. Do mistrzów Europy Włochów, którzy ostatnio zanotowali serię 37 spotkań bez porażki, brakuje już niewiele. Kolejny nieprzegrany mecz w listopadzie sprawi, że z serią 32 meczów Algierczycy zrównają się z samą złotą jedenastką węgierską z okresu 1950-1954, a więc największej świetności naszych bratanków. Świetny bilans z algierską kadrą ma selekcjoner Djamel Belmadi, bo z 34 spotkań aż 25 wygrał, 8 zremisował i zaledwie jedno przegrał. Przy okazji rekordy biją też sami zawodnicy algierskiej reprezentacji. Islam Slimani, najskuteczniejszy zawodnik afrykańskich eliminacji, 6 bramek na koncie, w narodowych barwach zdobył już 37 bramek i nikt nie jest od niego skuteczniejszy, nawet tacy wspaniali piłkarze z przeszłości, jak słynny Rabah Madjer czy Lakhdar Belloumi. Ten pierwszy w narodowych barwach w latach 80. zdobył 28 goli, a Belloumi 27. Wszystkie te rekordy zejdą na dalszy plan w listopadzie, kiedy Algiera zagra u siebie z Burkina Faso o 1 miejsce w grupie A i awans do trzeciej, decydującej fazy afrykańskich eliminacji.
Górnik Zabrze wpadł na nietypowy pomysł. Piłkarze zaproszą kibiców na grilla, jeśli ci pobiją rekord frekwencji na najbliższym meczu.
„Górnicy” liczą na kolejną wygraną i doping swoich kibiców, a żeby jeszcze bardziej zachęcić ich do przyjścia na ligowe spotkanie, to w Zabrzu wpadli na ciekawy pomysł. Zachęcają do tego w kanałach w mediach społecznościowych zawodnicy, Jesus Jimenez i Rafał Janicki. – Robimy challenge dla kibiców – mówi Jimenez. – Umawiamy się tak drodzy kibice, że jak pobijecie rekord frekwencji tego sezonu to zapraszamy was wszystkich na grilla – tłumaczy Janicki. Taka oferta z pewnością nie zostanie bez echa, choć trzeba powiedzieć, że o frekwencyjny rekord na stadionie im. Ernesta Pohla w toczącym się sezonie nie będzie łatwo. Dotychczas najwięcej kibiców przyszło na mecz 2. kolejki ekstraklasy z Lechem Poznań. Akurat spotkanie z „Kolejorzem”, który przecież po 10 kolejkach lideruje rozgrywkom, zabrzanom nie wyszło, bo choć prowadzili po trafieniu Jimeneza, to z boiska zeszli pokonani 1:3. Tamten mecz obserwowało 18659 kibiców. Było wtedy lato, a gro fanów przyszło na mecz z jednego powodu, chcieli zobaczyć w akcji na żywo Lukasa Podolskiego, który przecież dopiero co podpisał kontrakt z Górnikiem.
Śląsk Wrocław miewa problemy w październiku. Ta przerwa na kadrę jest dla niego niczym klątwa.
Po powrocie na ligowe boiska zielono-biało-czerwoni w pierwszym meczu zbierają „baty” od przeciwnika. Nie dosłownie, ale porażka jest porażką i nieważne, w jakich rozmiarach została poniesiona. Po raz ostatni drużyna z Oporowskiej taki mecz wygrała przed pięcioma laty, konkretnie 17 października 2016 roku. Tego dnia zespół prowadzony przez trenera Mariusza Rumaka wygrał na wyjeździe z Koroną Kielce 2:1. W następnych latach piłkarzom Śląska nie udało się po październikowej pauzie na mecze reprezentacji zdobyć choćby jednego punktu. Przeszkodą nie do sforsowania były dla nich Wisła Kraków (0:2), Arka Gdynia (1:2), Raków Częstochowa (0:1) i Wisła Płock (0:1). Smaczku tej historii dodaje fakt, że w dwóch ostatnich przypadkach Śląska „załatwili” piłkarze, którzy weszli na boisko z ławki rezerwowych! Oczywiście w tym czasie na Oporowskiej zmieniali się trenerzy i piłkarze, ale fatalnej passy nie udało się zatrzymać. Październikowa niemoc trwała w najlepsze i nie wiadomo, czy teraz uda się ją zatrzymać, wszak na Pilczyce przyjedzie wicemistrz kraju, Raków Częstochowa.
Trener Derbin zdobywa nie tylko punkty, ale i góry. Mówi też o remisie GKS-u w Katowicach.
– Po tym trudnym okresie, w którym od 12 września do 9 października rozegraliśmy sześć meczów ligowych i jeden pucharowy, taki krótki odpoczynek na pewno się zawodnikom przydał – mówi szkoleniowiec tyszan. – Ja natomiast w tym czasie dorzuciłem do mojej kolekcji „Korony Gór Polskich” najwyższy szczyt Beskidu Małego, bo wszedłem na Czupel, ale przede wszystkim zrobiłem analizę naszego spotkania na Bukowej. Tak się akurat złożyło, że z powodu problemów technicznych platformy InStat najpierw dostępna była druga polowa i kiedy ją sobie oglądałem, to byłem zadowolony. Ale kiedy już można było się wgłębić także w pierwsze 45 minut, już tak wesoło nie było. Gra obronna nie wyglądała wcale źle, ale podejmowanie zbytecznego ryzyka wtedy, kiedy my mieliśmy piłkę i próbowaliśmy rozpocząć akcję, skończyło się stratą piłki i bramek. O minusach z tego meczu mógłbym jeszcze powiedzieć sporo, ale skupię się na największym plusie, czyli charakterze drużyny. Dzięki niemu wywalczyliśmy remis – podkreśla Derbin.
Rafał Figiel mówi o starcie ligowego sezonu w wykonaniu GieKSy.
Trzeba myśleć pozytywnie, ale czy z tyłu głowy nie siedzi jednak obawa, jak niewiele muszą zrobić rywale, by strzelić gola GieKSie?
– Z boku tak to można odbierać, bo tracimy dużo bramek. To fakt, który nie podlega jakiejkolwiek dyskusji. Wiadomo, że robimy wszystko, by tracić jak najmniej bramek, ale przeciwnik też chce je strzelać. I też traci bramki, lecz my w tym rankingu przodujemy… To trzeba sobie powiedzieć jasno, że naszych straconych bramek jest zbyt wiele. To jednak już za nami. Skupiamy się na następnym meczu. Mam nadzieję, że w najbliższą sobotę zagramy na zero, a sami strzelimy co najmniej 1 gola.
Jak pan odnalazł się w zmodyfikowanym systemie?
– Moje obowiązki nieco się różnią od tych wcześniejszych. Jestem ustawiony niżej, gramy na dwie ósemki. To ustawienie znam dość dobrze, ponieważ miałem okazję funkcjonować w nim w Rakowie. Ono nie jest mi obce i cieszę się, że mam możliwość znowu do niego wrócić. Ustawienie jest inne, ale pewne zachowania – takie same. Długo by rozmawiać, chcąc rozbić to na czynniki pierwsze.
W 12 kolejkach GieKSa odniosła ledwie 2 zwycięstwa. Jest pan zszokowany, jak bolesne okazało się dla was zderzenie z pierwszą ligą?
– Tak, jestem zszokowany. Wierzyłem w to, że znajdziemy się może nie w czubie tabeli, nie na pozycji lidera – choć dlaczego nie? – ale będziemy regularnie punktować. Na pewno nie sądziłem, że będziemy tracić tak dużo bramek. Gdyby nie one, punktów byłoby więcej i miejsce w tabeli też byłoby inne. Ale nie chcę już do tego wracać. To temat będący za nami, czasu nie cofniemy. Możemy robić wszystko, by to zmieniać każdym kolejnym spotkaniem, a przed nami jest ich mnóstwo. Każde będzie jak bój o mistrzostwo, który będziemy chcieli wygrywać.
Przemysław Szkatuła latem trafił do Ruchu Chorzów. Przyznaje, że dla niego był to bardzo ważny ruch.
Gra w takim klubie jak Ruch to też dobra reklama?
– To na pewno. Podpisując kontrakt z Ruchem otrzymałem tak wiele pozytywnych wiadomości od kibiców w social mediach, że byłem zaskoczony. Doceniam to, uśmiech sam pojawiał się na twarzy. Grałem w Bytomiu czy Lublinie, czyli również dużych klubach, ale trudno to porównywać. Do teraz po każdym meczu mam sporo powiadomień, co nieco mnie szokuje, ale to niezwykle miłe i budujące.
Czy w rundzie wiosennej zdawał pan sobie sprawę, że Ruch pana obserwuje?
– Dowiedziałem się przypadkiem. Grając w Pniówku byłem pogodzony, że w nim zostanę i przedłużę kontrakt. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Tomek Balul – kolega z Chorzowa, z którym graliśmy w Karpatach Krosno. Stwierdził, że ma informacje, że Ruch mnie obserwuje i jest mną mocno zainteresowany. To było między dwoma wiosennymi meczami, jakie Pniówek grał z Ruchem – po Pucharze Polski, który wygraliśmy 3:1, a ja zdobyłem bramkę, a przed porażką 2:3 w lidze, gdy strzeliłem gola z rzutu wolnego. Usłyszałem, że ktoś z Chorzowa będzie się ze mną kontaktować. Nie wierzyłem do końca,że tak się stanie, ale trener Bereta rzeczywiście zadzwonił. Wyszło fajnie.
To była propozycja nie do odrzucenia?
– Nie jestem fanatykiem żadnego klubu, ale oglądałem regularnie w internecie słynne kulisy Ruchu, bo „Asceto” świetnie je robi. Powtarzałem, że gdyby zadzwonili do mnie z Chorzowa, to na pewno bym się nie zastanawiał, tylko rzucił wszystko i spróbował swoich sił. Takim klubom po prostu się nie odmawia. Widząc całą otoczkę – wielki szacunek dla kibiców, pracowników. Wykonują taką robotę, że czapki z głów. Żona trochę się śmiała: „Znowu siedzisz i oglądasz te kulisy!”, a teraz sama to robi i bywa, że mocno się przy tym wzrusza.
Będąc jedną nogą w kopalni tym bardziej docenia pan miejsce, w jakim się pan znalazł?
– Zdecydowanie. Trochę odżyłem też psychicznie. Nie ma co ukrywać – nie byłem mocno szczęśliwy ze scenariusza, jaki mnie czekał. Że już do końca będę grał w III lidze, jeździł na mecze do drużyn z niewielkich miejscowości…. Kocham piłkę, to moje życie i naprawdę doceniam, że Ruch wyciągnął do mnie rękę – mam za to ogromny szacunek. To mi spadło jak z nieba. Staram się odwdzięczyć w 100 procentach. W każdym meczu daję z siebie maksa, by doceniano moją pracę na boisku. Wierzę, że wszystko jest na odpowiedniej drodze ku temu, by zostać w Chorzowie na dłużej.
Super Express
Mateusz Borek był pod wrażeniem występu Tymoteusza Puchacza.
– Bałeś się, że ta przerwa w grze wytrąci z rytmu Polaków?
– Był niepokój, jak my to wytrzymamy, jacy wrócimy na boisko, czy utrzymamy ciepłotę ciała. Wiedzieliśmy, że Albania rzuci wszystkie siły na szalę, że zaatakuje. Ale od pierwszej piłki po powrocie my reagowaliśmy dobrze, potrafiliśmy trzymać piłkę 60–70 m od własnej bramki. Graliśmy dobrze pod faul, zamykaliśmy te niebezpieczne sektory boiska.
– Kto cię zachwycił, a z kogo nie jesteś do końca zadowolony.
– Nie mam uwag do nikogo. Byli zawodnicy, którzy grali dobrze, bardzo dobrze albo świetnie. Wszystko zaczyna się od defensywy i jeśli Janek Bednarek z Kamilem Glikiem czyszczą wszystko, to większy spokój jest w drugiej linii. Kto mnie zachwycił w stosunku do oczekiwań? Na pewno Tymoteusz Puchacz. Mówimy o piłkarzu, który dwa razy był na ławce rezerwowych w Bundeslidze, a pięć razy poza kadrą. Wybiegał miesiąc temu mecz z Anglią, a teraz znów wychodzi bez praktyki meczowej i gra jak piłkarz, który ten rytm meczowy ma. Pamiętajmy, że zanim Mateusz Klich fenomenalnie zagrał do Karola Świderskiego, to piłkarzem, który tę piłkę wykradł i dzióbnął, był właśnie Puchacz.
Przegląd Sportowy
Zwycięstwo w Tiranie dało Paulo Sousie długo wyczekiwaną chwilę spokoju.
Przychodząc do Polski, selekcjoner cieszył się, że będzie miał okazję pracować z Lewandowskim, Krzysztofem Piątkiem oraz Arkadiuszem Milikiem. Napastników określił słowem „fantastyczni”. Tymczasem z powodu kontuzji dwóch ostatnich za zdobywanie bramek wzięli się Świderski z Adamem Buksą, oczywiście ze wsparciem kapitana. Buksa wykonał w Tiranie fantastyczną robotę, a Świderski dał Polsce trzy punkty. Kadra Sousy staje się bardzo uniwersalna, już nie zależy wyłącznie od goli kapitana. Owszem, Lewandowski robi swoje – w trzynastu meczach pod wodzą Sousy trafi ł dziewięć razy, ale w dwóch ostatnich spotkaniach ze zdobywania bramek wyręczali go inni. Świderski z Buksą mają po pięć trafi eń. – To dwaj kompletnie różni napastnicy, mamy szczęście, że są z nami i możemy z nich korzystać w zależności od taktyki, którą przyjmiemy. Karol jest bardzo ważnym zawodnikiem dla tej drużyny – mówił Sousa. Aż trudno uwierzyć, ale to właśnie 24-latek rozegrał najwięcej meczów u portugalskiego selekcjonera i, choć przeważnie wchodził z ławki rezerwowych, potrafi ł zrobić różnicę. Tak samo jak Buksa, który zaliczył świetny występ w Tiranie. Polscy dziennikarze byli usadzeni dość blisko murawy na wysokości pola karnego, którego w pierwszej połowie bronili gospodarze i jak na dłoni widzieliśmy walkę, którą toczył gracz New England Revolution z albańskimi defensorami. Na początku spotkania został sfaulowany w szesnnastce, ale sędzia nie podyktował jedenastki, choć powinien. Buksa ze Świderskim wykonali w Tiranie fantastyczną robotę i hierarchia wśród napastników została zachwiana.
Nie tylko w Tiranie źle nas przyjęli. W ostatnich latach podobne akcje miały miejsce w Czarnogórze i Rumunii.
W ostatnich latach również doszło do kilku skandalicznych incydentów podczas meczów reprezentacji Polski. „Punkt z piekła” – tak „Przegląd Sportowy” zatytułował sprawozdanie z meczu Czarnogóra – Polska (2:2) w 2012 roku. Tamto spotkanie najbardziej zapamiętał Przemysław Tytoń. W kierunku naszego bramkarza poleciały wówczas bowiem petardy. Jedna z nich wybuchła tuż przy Polaku i go ogłuszyła. Mecz musiał zostać przerwany, by Tytoniowi mogła zostać udzielona pomoc lekarska. Po meczu trener bramkarzy Andrzej Dawidziuk przyznał, że golkiper nadawał się do zmiany, ale ostatecznie został na murawie. – Kilkanaście tysięcy ludzi było przeciwko mnie – opowiadał później Tytoń. Lewemu dzwoniło w uszach Do podobnego zdarzenia doszło cztery lata później w wyjazdowym spotkaniu z Rumunią. Wówczas przed rozegraniem przez Biało Czerwonych rzutu rożnego tuż przy Robercie Lewandowskim wybuchła petarda rzucona z trybun, która powaliła na ziemię kapitana drużyny. Wyglądało to bardzo groźnie. – Przez kilka minut nie wiedziałem, co się dzieje, ale powoli dochodziłem do siebie. Dzwoniło mi w uszach – wspominał później Lewandowski. Nie wpłynęło to jednak na jego grę – Lewy strzelił Rumunom dwa gole, a Polska pewnie zwycięzyła 3:0.
Artur Jędrzejczyk i Bartosz Salamon znają się z kadry. Po latach obaj wrócili do Polski.
Artur Jędrzejczyk: 40 meczów w reprezentacji Polski, 228 spotkań w ekstraklasie, 67 w europejskich pucharach. Bartosz Salamon: 9 występów w reprezentacji, 66 meczów w Serie A, 139 w Serie B. Łączy ich ogromne doświadczenie, bardzo wysoka forma w tym sezonie i świadomość, że drużyna narodowa to w ich przypadku raczej przeszłość. Mogli ją sobie przypomnieć w minioną sobotę, gdy trwał mecz Polska – San Marino. W 2013 roku to oni stanowili parę środkowych obrońców w spotkaniu z tym rywalem. Wtedy wygraliśmy 5:1. W niedzielę Jędrzejczyk i Salamon znów spotkają się na boisku, tyle że po dwóch stronach barykady. Akurat dla nich niewielkie znaczenie ma fakt, że Paulo Sousa na hit kolejki się nie wybiera. Weekend selekcjoner spędzi w Anglii, oglądając Polaków w Premier League. Wydaje się, że dla kadry Jędrzejczyk i Salamon zostali już zapomniani. – Tak całkowicie to bym ich jeszcze z niej nie skreślał, bo myślę, że wszyscy zawodnicy, którzy grają w Legii i Lechu, mają ambicje, by trafi ć do drużyny narodowej. Nie zabierajmy im tych marzeń, choć konkurencja w reprezentacji jest bardzo duża – mówi Maciej Murawski, były piłkarz, obecnie ekspert Canal Plus. – Jędrzejczyk mógłby być powołany w sytuacji kryzysowej. Gdyby nagle linia obrony się posypała, jest to gotowy zawodnik, który może wejść z marszu i zagrać na wysokim poziomie – dodaje inny były świetny defensor Marcin Baszczyński. Obaj są jednak zgodni, że na tych graczy dziś trzeba już patrzeć głównie jako na czołowych obrońców ligi. – Szczególnie przed niedzielnym meczem, bo w nim obrońcy mogą mieć kluczowe znaczenie – dodaje Murawski.
Piotr Wołosik rozmawia z trenerem 4-ligowego MOSP Białystok, Piotrem Szydłowskim.
Rozmawiałem ostatnio z Zenonem Szaleckim, byłym trenerem w MOSP, z którym zdobywał mistrzostwa Polski. Poruszył temat ekwiwalentów, średnio sprawiedliwych, bym powiedział. Nie denerwuje pana sytuacja, że wychowuje pan młodego piłkarza, a nagle przychodzi bogaty sąsiad zza między i za śmieszne pieniądze podbiera panu talent?
„Gnije wątroba”, bo wkładamy tu wiele lat pracy, czasu, pieniędzy, inwestujemy w chłopców. Wyjazdy, obozy, a w dodatku nasi trenerzy są pasjonatami, bo prowadzą zajęcia pięć razy w tygodniu za pieniądze, z których nie mieliby szans na przeżycie. Dlatego muszą łączyć szkolenie z inną robotą. Trenerka nie jest, niestety, tą podstawową. Próbujemy opierać się podbieraniu piłkarzy. Niedawno podpisaliśmy kontrakt z naszym wyróżniającym się zawodnikiem – Mateuszem Karolem.
Czyli obroną przed stratą piłkarzy za umowne 5 tys. złotych jest podpisywanie kontraktów?
Tak, ale który klub na to stać? My możemy zatrzymać jednostki. I to wyłącznie od czasu do czasu. Utrzymywanie na kontraktach większej liczby zawodników nie wchodzi w rachubę. Uważam, że wobec mniejszych klubów ekwiwalent powinien być wyliczany sprawiedliwiej. Ludzie przepracują z chłopakiem 10 lat, a nagle bogatszy zabiera go za tyle, że nawet nie poczuje, że mu z konta ubyło. Mało tego, większe kluby praktycznie niczym nie ryzykują, bo nawet jeśli chłopak u nich się nie sprawdzi, to sięgną po kolejnego. Przy wyższych stawkach byłaby zapewne refleksja. No i jak dziś dostrzec, poczuć sens szkolenia? Był piłkarz – nie ma piłkarza, a ty szkol dalej. No chyba, że młody piłkarz sam nie chce przeprowadzki. Ale byłoby naiwnością tylko na to liczyć.
Czy przy trzydziestce dzieci jeden trener jest w stanie zapanować nad taką grupą i sensownie uczyć piłki?
Nie ma szans. Próbujemy to poprawić, m.in. zachęcając do pomocy starszych trenujących u nas chłopaków. Są tacy, którzy myślą o AWF, szkoleniu, więc przetarcie w roli asystentów trenerów grup dziecięcych czy młodzieżowych jest fajnym rozwiązaniem. Jasne, chcielibyśmy zatrudniać dwóch licencjonowanych trenerów do jednej grupy, ale na razie koszty nie pozwalają. Uważam, że i tak radzimy sobie przyzwoicie.
fot. FotoPyK