Piątkowa prasa w czasie przerwy na kadrę to nie tylko zapowiedź eliminacji mistrzostw świata. Gra przecież pierwsza liga, więc dowiemy się sporo o tym, co dzieje się na zapleczu. Główne tematy to jednak pożegnanie Łukasza Fabiańskiego, problemy w klubie Tymoteusza Puchacza i rozważanie o tym, co możemy zyskać w meczu z San Marino. Warto także wyróżnić rozmowę z Tomaszem Mikulskim, szefem sędziów PZPN.
Sport
Henryk Kasperczak o problemach polskiej piłki.
– Oglądamy reprezentację Polski i pojawia się pytanie: ilu tam gra zawodników z naszej ekstraklasy? Chodzi o to, żeby poprawić pracę od podstaw i dopóki tego się nie zmieni, to nie będzie lepiej – mówi Henryk Kasperczak. – Jeśli chodzi o ekstraklasę, to wiadomo jak to wygląda. Brakuje pieniędzy, żeby poczynić jakieś inwestycje związane ze szkoleniem młodzieży, a bez pieniędzy dużo się nie zdziała. Tutaj, we Francji, trenerzy, którzy pracują z młodzieżą, są bardzo dobrze opłacani. We Francji są zresztą dwa statuty, jeśli chodzi o futbol: zawodowy i amatorski. U nas z kolei nie jest to tak rozdzielone, żeby ta piłka profesjonalna była oddzielona od amatorskiej. Nad Sekwaną podpisuje się kontrakty z zawodnikami, którzy mają 16 lat. U nas natomiast przed 18 rokiem życia młody piłkarz może sobie odejść gdzie chce, a tak nie powinno być. We Francji taki młody zawodnik może podpisać zawodowy kontrakt z prostej przyczyny: bo jest zawód piłkarz i nie można od tak zabrać sobie chłopaka z klubu. U nas czegoś takiego nie ma. Zabiera się zawodnika, coś się tam dostanie za wyszkolenie i tyle. Dopóki nie będzie rozwiązany problem zawodu piłkarza, a także trenera, to lepiej nie będzie. W Polsce trener musi zakładać firmę, we Francji jest inaczej, bo jest zawód trenera. To rzecz, która powinna zostać prawnie usankcjonowana – uważa Kasperczak i dodaje: – Co do naszych trenerów, to zakładają jednoosobowe firmy. Owszem, mają dyplomy, ale ilu z nich pracuje za granicą? Być może gdyby był zawód trenera, z konkretnym dyplomem, to taki szkoleniowiec miałby szanse wyjazdu poza granice, gdzie zarobiłby dwa czy trzy razy więcej niż w kraju. Trenerzy się męczą, kiszą, nikt nie znajduje zatrudnienia w tych liczących się piłkarsko krajach, a dodatkowo drenuje się naszą najlepszą młodzież. Nie jest to poukładane jak należy – ocenia były świetny reprezentant Polski, medalista mistrzostw świata i igrzysk w Montrealu w 1976 roku, a potem uznany szkoleniowiec.
„Sport” dziękuje Fabiańskiemu. Przypomina jego wielkie chwile.
Jak niegdyś w Arsenalu, tak w reprezentacji Polski Łukasz Fabiański musiał przez pełne 15 lat walczyć o swoje. W pierwszych latach rywalizował głównie z Arturem Borucem, a następnie z Wojciechem Szczęsnym, któremu kilka razy – co tu dużo mówić – ratował skórę. Tak było chociażby na Euro 2016, kiedy to „Szczena” – swoją drogą urodzony tego samego dnia, co Fabiański, bo 18 kwietnia, z tym że 5 lat później – złapał kontuzję. Fabiański wszedł do bramki przed arcyprestiżowym starciem z Niemcami i spisał się w podparyskim Saint-Denis rewelacyjnie. Pamiętamy, jak genialnie obronił m.in. uderzenie Mesuta Oezila. A cudów dokonywał kilka dni później, kiedy nasz zespół grał o ćwierćfinał mistrzostw Europy. To był bezapelacyjnie najlepszy występ Łukasza Fabiańskiego w reprezentacji Polski. Umówmy się, że w znacznej mierze dzięki niemu biało-czerwoni na stadionie w Saint-Etienne dotrwali do rzutów karnych. Najpierw w drugiej połowie spotkania Fabiański w fenomenalnym stylu obronił strzał z rzutu wolnego Ricardo Rodrigueza, a już w dogrywce, w sytuacji „sam na sam”, zatrzymał Erena Deridyoka. Później były karne, a w ćwierćfinale starcie z Portugalią. I znowu konkurs jedenastek, po którym – przegranym przez nasz zespół – polski bramkarz miał łzy w oczach. – Przepraszam, że nie obroniłem chociaż jednego karnego… – mówił przez wyraźnie ściśnięte gardło Łukasz Fabiański. Nie sposób było nie przyjąć takich przeprosin, bo po twarzy wyraźnie zdruzgotanego zawodnika widać było, że naprawdę jest mu bardzo przykro. Jutro na Stadionie Narodowym wzruszeń, ale innego rodzaju, też z pewnością nie zabraknie. Łukasza Fabiańskiego wszyscy kibice reprezentacji Polski wspominać będą dobrze i aż nie chce się mówić: „Żegnaj”. Łukaszu, za wszystko bardzo dziękujemy i do widzenia!
Krótka zapowiedź afrykańskich eliminacji od „Sportu”.
W piątek odbędzie się kilka ciekawych gier. Libia, która była losowana z koszyka 3, a sensacyjnie prowadzi w grupie F z 6 pkt – przed faworyzowanym Egiptem (4 pkt) w przeciągu kilku dni dwa razy zagra z „Faraonami”. Te mecze zdecydują, kto wygra grupę i wystąpi w barażach. Z kolei mistrz kontynentu, Algieria, nie powinien mieć kłopotów z odprawieniem z kwitkiem Nigru. Jedenastka z takimi graczami w składzie, jak Riyad Mahrez, Sofiane Feghouli, Ismael Bennacer czy Rais M’Bolhi ma o co grać. I nie chodzi tylko o zwycięstwo w grupie, co wydaje się pewnikiem, ale o śrubowanie niesamowitej passy. Od 2018 roku ekipa prowadzona przez trenera Djamela Belmadiego, byłego piłkarza m.in. Olympique Marsylia i Southamptonu, nie przegrała kolejnych 29 międzynarodowych gier, sięgając przy tym ponad dwa lata temu po mistrzostwo kontynentu. Dwa kolejne mecze bez porażki z Nigrem sprawią, że „Lisy Pustyni” będą w czołówce reprezentacji, które cieszyły się tak wspaniałą passą. Kto wie, czy wkrótce nie padnie rekord „Squadra Azzurra”, który zatrzymał się na liczbie 37.
Ile pierwszoligowcy zarobili na transferach? Odrze Opole opłaciła się sprzedaż Jakuba Modera do Brighton.
Łącznie pierwszoligowcy wypracowali przychody na poziomie 128,3 mln złotych, podczas gdy w 2019 roku (kalendarzowym) suma ta wyniosła 91,1 mln. Pandemia jak widać nie nadszarpnęła aż tak finansowych możliwości, które urosły szczególnie w dziedzinie przychodów komercyjnych. Tam kluby zarobiły ponad 30 mln więcej (93,9 mln). Ponad 2 mln więcej pojawiło się też z racji transmisji telewizyjnych (24,8 mln) i najciekawsze – pierwsza liga więcej zarobiła także na dniu meczowym (9,6 mln), co należy podkreślić, gdyż z racji pandemii normalny poziom frekwencji stadionowej nie był możliwy. […] Powyższe zestawienia nie uwzględniają jednak wyników transferowych, gdzie I liga wyszła „na plus”. Przychód transferowy wyniósł ok. 9 mln, przy wydatkach rzędu 3 mln. W większości klubów był to zastrzyk gotówki nie większy niż 320 tys. złotych, ale kilka ekip zarobiło dużo więcej. Sprzedaż Iwo Kaczmarskiego i Daniela Szelągowskiego do Rakowa przyniosła Koronie 2,81 mln zł, a spieniężenie do Lubina Adama Ratajczyka miało ogromny wpływ na 2,16 mln zarobione przez ŁKS. Co ciekawe, trzecia w tym zestawieniu jest Odra Opole (760 tys.), której „spadły” spore okruchy z transferu Jakuba Modera z Lecha Poznań do Brighton.
GKS Katowice szykuje się do derbów z Zaglębiem Sosnowiec. Na tapet wzięto m.in. sprawę napastników.
W nowej dla siebie rzeczywistości znalazł się z kolei Filip Kozłowski. Był czołowym strzelcem GieKSy w poprzednim sezonie, a jego 12 goli przyczyniło się do awansu. Teraz 26-latkowi pozostaje rola zmiennika. Od pierwszej minuty zagrał tylko raz, w Pucharze Polski z IV-ligową Olimpią Zambrów. Zdobył bramkę na wagę awansu – i jest to jego jedyne w tym sezonie trafienie. W lidze grywa ogony. Pojawiał się na boisku w każdym meczu, ale łącznie rozegrał niewiele ponad 200 minut – średnio niespełna 20 na spotkanie. Kibice zauważają po jego mowie ciała, że taka sytuacja snajperowi nie pasuje. Choć trzeba pamiętać, że Kozłowski nigdy nie był wulkanem ekspresji, zawsze był raczej oszczędny w gestach i słowach. – Filipa jeszcze nie tak dawno wyciągnąłem niemalże z ostatniego autobusu do jego rodzinnej Kruszwicy – przypomina Górak. – Wracał do siebie po przygodzie z Rozwojem Katowice i miał już inne plany na życie (miał zostać strażakiem – dop. red.). Stało się tak, że znaleźliśmy się wspólnie w Elanie Toruń. Zrobiliśmy razem dużo, ale to była trzecia liga. Potem razem przeżyliśmy drugą ligę. Bardzo pomógł mi w Toruniu, w Katowicach też mam do niego ogromne zaufanie i jestem pewny, że jeszcze pomoże. Zdaję sobie sprawę, że chciałby grać więcej. Życzę mu powodzenia. Ze Stomilem dał bardzo dobrą zmianę, uruchomił nas z przodu. Może w tym ustawieniu, w jakim teraz jesteśmy (z wahadłowymi i trójką środkowych obrońców – dop. red.) dla Filipa będzie więcej czasu i miejsca. Może grać jako jeden z trzech zawodników ofensywnych, przy napastniku: czy to Szymczaku, czy Szwedziku – zaznacza szkoleniowiec GieKSy. Może zatem będzie tak, że prawidłowa odpowiedź na pytanie: „za Szymczaka zagra Kozłowski czy Szwedzik?” brzmieć będzie… obaj.
Łukasz Girek, nowy prezes Zagłębia Sosnowiec, o transferach do klubu.
– Dopóki będę tutaj prezesem, mogę zapewnić, że nie będzie w Zagłębiu szalonych okienek. Polityka transferowa ma być przemyślana i odpowiedzialna. Będziemy działać w ramach budżetu, ale bez finansowego szaleństwa. Przykład Kacpra Smolenia z ostatnich tygodni pokazuje, którą ścieżką mamy podążać. Region, nasza Akademia. To tutaj musimy szukać piłkarzy. Daliśmy szansę Grzegorzowi Bąkowi, trenerowi rezerw, a ten dał z kolei szansę Kacprowi. Takich piłkarzy mamy w regionie na pewno więcej, ale musimy ich znajdywać. Stąd plan monitorowania niższych lig, klubów z naszego regionu i ściąganie tych graczy do Sosnowca. To nie jest żadne odkrywanie Ameryki, to już kiedyś w tym klubie się odbywało. Trzeba wrócić do pracy u podstaw. Stąd m.in. tacy ludzie jak Rafał Baczyński w dziale skautingu, którzy te perełki będą dla nas znajdować. Nie tak dawno z Grodźca trafił Mateusz Machała, a z Sarmacji Będzin Roman Tierbalan. Czas na kolejnych – zapowiedział szef Zagłębia. – Oczywiście to nie jest tak, że nagle zamkniemy się na piłkarzy z innych regionów Polski czy obcokrajowców – kontynuował Girek. – Po prostu wszystko musi być wyważone. Jeśli trener Skoronek uzna, że dany piłkarz zagraniczny pasuje do nas zarówno sportowo, jak również mentalnie, to będziemy w ramach naszej możliwości po takiego gracza sięgać. Będę się trzymał zasady, że obcokrajowiec musi być dwa razy lepszy od piłkarza z naszego kraju. Potrzebujemy takich ludzi jak Joao Oliveira czy Matko Perdijić, którzy robią różnicę sportową, a zarazem swoim zaangażowaniem pokazują, że na tym klubie im zależy. Do południa trenują z drużyną, po południu pomagają trenerom z Akademii, prowadzą zajęcia, treningi. Chcemy, aby tak to funkcjonowało – mówił z nadzieją Girek, który w kwestiach kadrowych liczy na Piotra Polczaka, byłego piłkarza Zagłębia, a od niedawna dyrektora skautingu w klubie z Sosnowca.
Odra Wodzisław Śląski znów ma problemy finansowe.
Klub ma problemy finansowe. Zaległości względem zawodników wynoszą około 3-4 miesięcy. Na jeden z meczów drużyna – na prośbę dyrektora Damiana Wróbla – wyszła z opóźnieniem, sygnalizując trudną sytuację spółki, bierność udziałowców i mając też zastrzeżenia do miasta. W tym roku realizowana była jedna umowa na promocję przez piłkę nożną – o wartości 200 tysięcy złotych. Następna nie zostanie podpisana wcześniej niż w styczniu. – Tematy z miastem zostały wyjaśnione w 100 procentach i nie można mieć do niego zastrzeżeń. Kwestia wsparcia właścicieli klubu, udziałowców – to nie zmieniło się w żaden sposób. O szczegóły trzeba by jednak pytać dyrektora Wróbla. Liczę, że rozwiąże ten problem. Sytuacja nie jest łatwa. Jeśli nie zostanie rozwiązana, to Odra kolejny raz zniknie z mapy! To trzeba sobie otwarcie powiedzieć. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Ten klub zasługuje, by grać wyżej. Choćby dla kibiców, którzy chodzą na mecze, wszędzie za nami jeździli. Wielkie słowa uznania. Znali problemy, nigdy nie mieli do nas pretensji o wyniki, zawsze wspierali dobrym słowem. Po porażkach, w gorszych momentach, byli z drużyną. Dla nich warto robić wszystko, by klub utrzymał się na mapie. To jest Odra Wodzisław, a nie jakiś byle jaki klub! – podkreśla Damian Nowak.
Super Express
Franco Varella, selekcjoner reprezentacji San Marino, nie ma litości. Twierdzi, że jego ekipa znów strzeli nam gola.
„Super Express”: – Jaki cel stawiacie sobie przed rewanżem?
Franco Varrella: – Zrobimy wszystko, aby również w Warszawie zdobyć bramkę. To by oznaczało, że podobnie jak przez długą część drugiej połowy spotkania w Serravalle, utrzymalibyśmy wysoki poziom agresji w naszej grze. Oczekuję od moich zawodników maksymalnego zaangażowania.
– Czy gol strzelony Łukaszowi Skorupskiemu był największym sukcesem waszej drużyny w 2021 r.?
– Jeżeli chodzi o rok kalendarzowy, to bez wątpienia tak. Mam na myśli nie tylko statystykę, czyli strzelenie gola, lecz także element analityczny. San Marino długo czekało na bramkę w eliminacjach mistrzostw świata, więc tamto trafienie było sporym wydarzeniem. Tym bardziej że gola zdobyliśmy przeciwko Polsce, która w ostatnich latach regularnie kwalifikowała się na duże turnieje i w której barwach występują światowe gwiazdy futbolu. Poza tym nasz gol nie wziął się z przypadku. Postanowiliśmy wyżej zaatakować Biało-Czerwonych, stosować wysoki pressing, co, mam wrażenie, zupełnie ich zaskoczyło. Przyznał to po spotkaniu Paulo Sousa, selekcjoner Polaków.
W Lens są zachwyceni Przemysławem Frankowskim. Joachim Marx twierdzi, że na takiego piłkarza czekali od lat.
– Co się mówi o nim w Lens?
– Jest zaskoczeniem. Nie znałem go, ale i francuscy dziennikarze go nie znali, więc samo podpisanie z nim kontraktu było zaskoczeniem. Wszyscy się dziwili – gdzie go tam w Ameryce znaleźli! Polacy mieszkający tutaj dzwonili do mnie i mówili: Nareszcie mamy Polaka. Uspokajałem ich, mówiąc, że jest Polak, ale żeby jeszcze potrafił kopnąć piłkę.
– Okazuje się, że potrafi. Co się panu u niego podoba?
– Uniwersalność. Wzięto go na prawą pomoc, bo miał odejść Jonathan Clauss, ale ostatecznie został. Trener ma tylu ofensywnych piłkarzy, że mógłby zrobić dwie ekipy. Wygląda na to, że Clauss będzie grał, a Frankowski wyprzedził tych, którzy grali na lewej pomocy. Drużyna szybko go zaakceptowała, również kibice, bo tutaj jest pełno Polaków. Czekali na rodaka od czasów Jacka Bąka, czyli przez prawie 20 lat.
Przegląd Sportowy
Tymoteusz Puchacz nie gra w klubie, ale gra w kadrze. O co tu chodzi?
San Marino jest tak słabym rywalem, że o dyspozycję Puchacza w kontekście sobotniego spotkania obawiać się nie trzeba. Problem polega jednak na tym, że sytuacja na lewej stronie będzie tak samo wyglądała trzy dni później, a Albania – co pokazał mecz w Warszawie – jest już przeciwnikiem, który potrafi wykorzystywać błędy. Kontuzje Macieja Rybusa i Arkadiusza Recy sprawiły, że każde inne rozwiązanie niż postawienie na Puchacza będzie eksperymentem. Ale akurat eksperymentować Portugalczyk się nie boi, co wielokrotnie już pokazał. Czy powinien zdecydować się na to w najbliższych dwóch spotkaniach? Czy kadra skazana jest na Puchacza, czy jednak warto poszukać innych rozwiązań? – W meczu z Anglią Tymek wypadł całkiem nieźle, ale wcześniejsze jego występy kadrze, jeśli oceniamy pracę w defensywie, nie były najlepsze. Ma dużo problemów z ustawianiem się, w odbiorze piłki. W spotkaniu z Hiszpanią na EURO był pasywny w obronie, pozwalał skrzydłowym rywali na bardzo wiele – Zieliński jest dość surowy w ocenie piłkarza Unionu. Jeśli Sousa podziela jego obawy, może wybrać na lewe wahadło dwóch innych graczy. – Albo trener zdecyduje się na lewonożnego Puchacza, którego formę meczową trudno ocenić, albo na któregoś z zawodników prawonożnych, którzy mają już doświadczenie na tej pozycji, czyli Jakuba Modera lub Przemysława Frankowskiego – wymienia inne opcje Zieliński. Frankowski zaskakuje dobrymi występami w Lens właśnie na lewej stronie. – Pamiętam jego początki, gdy w meczu z Monaco wszedł na lewe wahadło. Grał tam może ze 20 minut, potem został przesunięty na prawą stronę, bo po wejściu Gelsona miał spore problemy z reakcją na jego zachowania. Potem jednak trener znów obdarzył go zaufaniem i wystawił na lewym wahadle, z meczu na mecz wyglądało to dużo lepiej. Choć i tak z pewnością będzie mocniejszy w ofensywie niż w defensywie, podobnie zresztą jak Puchacz – ocenia dyrektor akademii Legii.
Co powie nam mecz z San Marino? Typują eksperci.
I wszystko wskazuje na to, że w spotkaniu z San Marino też nie dostaniemy odpowiedzi na pytanie, jak wygląda kręgosłup drużyny Sousy. – Jeszcze nie wiem, kto wystąpi przeciwko San Marino, ale myślę, że w pierwszym składzie znajdzie się kilku zawodników doświadczonych, niezastąpionych, jak również tych, którzy grają mniej. Muszę testować, by sprawdzić, czy są w stanie podnieść rywalizację w zespole. To da się stwierdzić nawet na przykładzie meczu z San Marino – mówił Sousa. – Szczerze mówiąc, uważam, że czas eksperymentów już minął. Teraz powinna przyjść stabilizacja. Czekają nas bardzo ważne mecze i musimy je wygrać, by dostać się do baraży – mówi Kaczmarek, a w podobnym tonie wypowiadał się też Engel. – Tak naprawdę jedynym powodem, przez który można zrezygnować z podstawowych zawodników, jest uraz. Dlatego Kamil Glik, który w trakcie zgrupowania narzekał na kontuzję, powinien siedzieć na trybunach i kurować się na Albanię. Ale jeśli ktoś jest zdrowy, niech gra – uważa były współpracownik Beenhakkera.
Paweł Dawidowicz staje się ważnym ogniwem kadry. Jakie były jego początki?
Najgłośniej było o wezwaniu na zgrupowanie w Arłamowie przed EURO 2016, kiedy nieoczekiwanie obrońca znalazł się we wstępnej kadrze na turniej we Francji jako gracz rezerw Benfiki Lizbona, o decyzji selekcjonera dowiedział się chwilę po treningu. W normalnych okolicznościach sukces świętuje się szampanem, ale w szatni trudno o taki trunek, więc koledzy zadowolili się… szamponem i oblali Polaka, który już w prywatnych ubraniach szykował się do wyjścia z klubu. Kiedy w październiku 2016 roku dostał wezwanie na mecze eliminacji mistrzostw świata, kierownik VfL Bochum – ówczesnej drużyny defensora – powiedział: „Kiedyś od nas w waszej reprezentacji grał Tomasz Wałdoch, teraz twoja kolej”. Nie tylko nie zagrał w tamtych spotkaniach, lecz później w ogóle przestał istnieć dla kadry na długie cztery i pół roku. Sousa dostrzegł dobre mecze Dawidowicza z Napoli, Milanem czy Atalantą, ale wcale nie obdarzył dużym zaufaniem. Zawodnik Verony w marcu zagrał tylko z Andorą (3:0) jako rezerwowy, następnie dostał szansę w sparingu z Islandią (2:2) i zaliczył epizod z Hiszpanią (1:1) w EURO 2020. Pewnie gdyby nie uraz Bartosza Bereszyńskiego, we wrześniu również siedziałby w rezerwie, ale to już nieważne. Dawidowicz spisał się jako prawy stoper w trzyosobowym bloku lepiej, niż zwykle robił to piłkarz Sampdorii i całkiem realnie może myśleć o utrzymaniu miejsca w wyjściowej jedenastce.
Rekordowa wygrana naszej kadry to właśnie mecz z San Marino. Co ciekawe, nie pasowała ona działaczom PZPN, którzy chcieli zwolnić trenera.
Goście z San Marino wracali więc do domu z bagażem goli i walizkami wypełnionymi biało-czerwonym sprzętem. Teoretycznie tak właśnie miało być, choć nie wszyscy planowali, że ten primaaprilisowy wieczór w Kielcach będzie przebiegał według takiego scenariusza. Owszem, zwycięstwa spodziewał się każdy, ale jego rozmiary już nie wszystkich wprawiały w zachwyt. Po zakończeniu meczu z San Marino szefowie PZPN zaplanowali konferencję prasową, na której mieli zwolnić Leo Beenhakkera. Dlatego kolejne gole strzelane przez piłkarzy cieszyły ich jakby mniej. Im wyższy był wynik, tym uśmiech bledszy. A że tych bramek padło aż dziesięć, co do dziś jest jest najwyższym zwycięstwem w historii kadry, wypowiedzenie dla Leo trzeba było schować głęboko w aktówce, w międzyczasie wymyślając, o czym porozmawiać z dziennikarzami. Bo konferencja się odbyła, ale przeszła kompletnie bez echa, choć miała być najważniejszym wydarzeniem dnia. Prezes Grzegorz Lato zamiast komunikatu o rozstaniu z Holendrem, opowiadał o planach związku na rozszerzenie współpracy ze sponsorami, co, biorąc pod uwagę okoliczności, brzmiało mocno absurdalnie.
Gavi zadebiutował w reprezentacji kraju. To nadzieja i Hiszpanii i Katalonii.
Błyskawiczny rozwój pomocnika dostrzegają też w stolicy Katalonii. Umowa Gaviego z Barcą kończy się w 2023 roku, ale ostatnie dobre występy, sprawiły że na Camp Nou już myślą o jej przedłużeniu. I jeśli chcą go zatrzymać u siebie, muszą się spieszyć, bo zawarta w obecnej umowie klauzula wykupu wynosi 50 milionów euro i raczej nie odstraszy potencjalnych chętnych do sprowadzenia pomocnika. A jeśli ktoś daje kibicom Barcy nadzieję na wyjście z kryzysu, w jakim pogrążył się kataloński klub, to właśnie młodzież. Oprócz Gaviego w kadrze są przecież jeszcze Ansu Fati, Pedri czy Nico Gonzalez. Każdy z nich ma wszystko, by za kilka lat zostać gwiazdą światowego formatu. Zresztą duet Pedri-Gavi już porównuje się do dwójki Andres Iniesta- -Xavi i choć w tej chwili są to słowa nieco na wyrost, to bardzo możliwe, że za kilka lat wcale tak nie będzie. Obaj już teraz prezentują niezwykle wysoki poziom, a przecież są jeszcze bardzo młodzi i sufi t wciąż mają daleko nad sobą.
Tomasz Mikulski, nowy szef sędziów, w rozmowie z „PS”.
MACIEJ WĄSOWSKI: Jest szansa, żeby PZPN wrócił do omawiania po każdej kolejce ekstraklasy kontrowersyjnych sytuacji? Takie materiały były publikowane na kanale „Łączy Nas Piłka” i nagle zniknęły.
TOMASZ MIKULSKI (PRZEWODNICZĄCY ZARZĄDU KOLEGIUM SĘDZIÓW PZPN): To była pożyteczna forma komunikacji, niemniej jestem sceptycznie nastawiony do publikowania ocen pracy sędziów „na gorąco”. Chcę, żeby zarząd Kolegium Sędziów PZPN działał kolegialnie. Nie ma możliwości, żeby moja wypowiedź wyprzedzała stanowisko pięcioosobowego zarządu. Będziemy wybierać konkretne sytuacje, potem dyskutować o nich na warsztatach, w których udział biorą sędziowie zawodowi i ci z grupy Top Amator A, aby wypracować wspólne spojrzenie i fi nalną decyzję. Uważam, że ocenianie pracy sędziów zbyt szybko nie przynosi niczego dobrego. W europejskiej federacji funkcjonuje zasada, że nie należy niczego komentować „na gorąco”. Chcemy działać podobnie.
Kolejna sprawa to spadki i awanse sędziów. Dlaczego arbitrzy na koniec danego sezonu nie mają pojęcia, które miejsce zajmują w rankingu po fi niszu rozgrywek?
Wynika to z Konwencji Sędziowskiej UEFA. Takie są zasady, które obowiązują w całej Europie. Wszelkiego rodzaju klasyfi kacje, rankingi i oceny sędziów zostają tylko do wglądu organizacji sędziowskiej danego kraju. Arbiter ma prawo wiedzieć, jak został oceniony w konkretnym spotkaniu, które prowadził i tylko tyle. Nie mówimy im: „Uważaj, bo zajmujesz siódme czy ósme miejsce i to będzie ważny mecz dla ciebie”. Zadbam natomiast o to, żeby sędziowie mieli jeszcze precyzyjniejszą i szybszą informację na temat tego, jak zarząd KS ocenia ich pracę po meczach. Przypomnę, że na nią składa się: ocena obserwatora stadionowego, obserwatora telewizyjnego oraz samoocena samego arbitra. Jest to tzw. system „Triple-checking”. Za każdym razem, gdy pojawiają się różnice w tych notach, sprawa oceny trafi a do zarządu KS.
U przewodniczącego Przesmyckiego zdarzało się, że sędziowie po jakimś błędzie trafiali na dwa, trzy tygodnie do tzw. „zamrażarki”. Pan będzie postępował podobnie?
Jak pan zauważył, korzystam z szerszego grona sędziów głównych przy obsadzie spotkań ekstraklasy. Meczów w każdej kolejce mam dziewięć. Wobec tego, czy tych 6–7 sędziów nieprowadzących zawodów w danej kolejce, mam uznawać za zawieszonych? Nie. Po prostu wybieram dziewięciu najlepszych moim zdaniem na daną kolejkę. Żaden z sędziów nie będzie prowadził spotkań co tydzień. Co jakiś czas będę dawał odpocząć nawet tym najlepszym.
Myślę, że taką krzywdę wyrządzono Wojciechowi Myciowi. Za szybko trafił do ekstraklasy.
Tu się zgodzę. W jego przypadku wszystko poszło za szybko. Uważam, że potrzebny był mu nieco spokojniejszy tryb. Tak naprawdę to on za to zapłacił. W pewnym momencie atmosfera wokół niego nie była najlepsza. Teraz częściej prowadzi zawody w I lidze. Każdy sędzia powinien mieć swoją drogę. Nie sztuką jest wysłanie młodego arbitra na mecz podwyższonego ryzyka i potem powiedzieć: „Nie poradził sobie, szkoda”.
fot. Newspix