Reklama

PRASA. „Sousa zadzwonił dopiero, gdy zrobił się szum. Mówił, że jeszcze wierzy”

Damian Smyk

Autor:Damian Smyk

27 sierpnia 2021, 09:08 • 11 min czytania 27 komentarzy

Selekcjoner zadzwonił trzy dni później, kiedy zrobił się wielki szum wokół mojej nieobecności w kadrze na EURO. Wiadomo, jak to w Polsce jest: przed ogłoszeniem powołań ludzie Grosickiego w reprezentacji nie chcą, bo nie gra w klubie, a kiedy faktycznie mnie na liście brakuje, wszyscy podnoszą larum, że powinienem się tam znaleźć. Gdy zrobiło się głośno, trener do mnie zadzwonił, powiedział, że wierzy, że ja jednak na te mistrzostwa pojadę. Nie rozumiałem tej logiki: miałem liczyć na to, że ktoś złapie kontuzję, czekać na uraz? – mówi Kamil Grosicki w „Przeglądzie Sportowym”. Co tam dziś w prasie?

PRASA. „Sousa zadzwonił dopiero, gdy zrobił się szum. Mówił, że jeszcze wierzy”

„SPORT”

Raków był dzielny, ale Gent miało zbyt dużą przewagę w jakości piłkarskiej, by wyrwać awans z rąk Belgów. Kovacević nadal jest spektakularny.

Przewagę miał jednak Gent, a większość jego akcji wiązała się z nieodpartym wrażeniem, że zaraz stanie się coś niedobrego. Vladan Kovacević z szelmowskim uśmiechem ratował jednak swoich kolegów w trudnych momentach, często wynikających z ich drobnych pomyłek. Dwa razy zatrzymał Tarika Tissoudalego, dwa razy wielkiego Laurenta Depoitrego, ale raz mu się nie udało. Kilka sekund przed zejściem do szatni Andrzej Niewulis do spółki z Marko Poletanoviciem spuścili z oka Tissoudalego, który po ofiarnym zgraniu Depoitrego z bliska trafił do siatki. Mimo wyniku 0:1 pierwsza połowa była w wykonaniu Rakowa bardzo udana. Gdyby w jego grze było więcej konsekwencji i spokoju, mógłby coś strzelić. Po przerwie jednak więcej było walki niż składnych akcji – co tyczyło się obu stron, choć Gent nadal przeważał. Nadzieje w częstochowskich sercach były rozpalone aż do 70 minuty, kiedy doskonale znany z występów w Legii Vadis Odjidja-Ofoe dobrym dryblingiem wypracował sobie strzelecką sytuację przed polem karnym i mierzonym, mocnym uderzeniem zmieścił piłkę przy słupku bramki Kovacevicia. Po dwóch minutach było 3:0.

Odliczanie do derbów Śląska. Nie tych najważniejszych, ale starcia Piasta z Górnikiem też bywały ciekawe. Czeka Kądzior, czekają kibice zabrzan, ale nie czeka Podolski, bo jest na kwarantannie.

Reklama

Oczywiście nie jest żadną tajemnicą, że derby z Piastem nie są dla Górnika tymi najważniejszymi. Tak po prawdzie to przez większą część piłkarskiej historii Górnego Śląska oba kluby nie miały okazji mierzyć się ze sobą. Grały w zupełnie innej lidze – zarówno w ujęciu metaforycznym, jak i dosłownym. Nie będzie w żaden sposób kontrowersyjne stwierdzenie, że derby z Górnikiem są dla Piasta ważniejsze niż dla Górnika derby z Piastem. W Zabrzu w końcu rywalizacja tyczy się głównie starć z Ruchem Chorzów, choć rzecz jasna „Niebiescy” jeszcze na powrót do ekstraklasy muszą zaczekać. Górnicy przez wiele lat z dużym napięciem podchodzili też do meczów z Polonią Bytom, za Brynicą jest jeszcze Zagłębie Sosnowiec, a wiele osób klasykiem nazywa mecze zabrzan z Legią Warszawa. Piast w całej tej układance pojawił się stosunkowo niedawno, ale z każdym rokiem zwiększa swoje znaczenie. Fakty są bowiem takie, że „Trójkolorowi” pod względem finansowym, organizacyjnym i sportowym są w tej chwili daleko od gliwickich sąsiadów. Niedawne mistrzostwo Piasta oraz regularne zdobywanie lokat w czubie tabeli są tego dobitnym przykładem.

Rozlosowano grupy Ligi Mistrzów. Mamy polskie starcia, mamy rywalizację Guardioli z Messim i niemal identyczny skład grupy sprzed roku, czyli Inter, Real, Szachtar.

Nas interesowały dwie inne konfrontacje, gdzie skromne grono Polaków w fazie grupowej mogli powiększyć Radosław Majecki z AS Monaco i Kamil Piątkowski z RB Salzburg. Udało się to tylko Piątkowskiemu, który 4 dni przed rewanżem z Broendby IF zadebiutował w oficjalnym meczu Salzburga. W ligowym spotkaniu z Austrią Klagenfurt wygranym 3:1 zagrał 90 minut i miał asystę przy ostatniej bramce. W meczach z Broendby Piątkowski był rezerwowym, ale można oczekiwać, że w fazie grupowej stawiający na młodzież trener Matthias Jaissle da mu szansę. Natomiast stracił ją Majecki. Debiutował w LM w pierwszym spotkaniu z Szachtarem przegranym 0:1, w rewanżu bronił Alexander Nuebel. Monaco do 74 minuty było w fazie grupowej. Prowadziło w Charkowie 2:0, ale potem straciło dwa gole, drugi w dogrywce był samobójczy. Szachtar zagra piąty raz z rzędu w LM, a Monaco w nowym sezonie pozostaje bez zwycięstwa. Piątkowski jest… piątym Polakiem w fazie grupowej, gdzie dołączył do Roberta Lewandowskiego (Bayern), Wojciecha Szczęsnego (Juventus), Tomasza Kędziory (Dynamo Kijów) i Bartosza Białka (Wolfsburg). Chociaż Polaków mało, to będą podwójne polskie derby. Lewandowski zmierzy się z Kędziorą, a Piątkowski i Białek też znaleźli się w jednej grupie. Z obrońcą tytułu Chelsea rywalizował będzie Wojciech Szczęsny.

„PRZEGLĄD SPORTOWY”

Skok w nieznane – taka to będzie jesień dla wielu legionistów. Ogranie faworyzowanej Slavii w walce o Ligę Europy trzeba jednak docenić.

Reklama

Slavia grała mądrze, ale z czasem traciła coraz więcej sił, brak jednego zawodnika coraz mocniej dawał się mistrzom Czech we znaki. Początkowo gospodarzom brakowało cierpliwości, chcieli doprowadzić do wyrównania zbyt szybko, marnowali dobre sytuacje. Michniewicz uznał, że pora zagrać va banque – zastosował wariant, o którym mówił w lipcu, że ma być docelowym – zostawił na boisku Mahira Emrelego, wpuścił mu do pary Tomaša Pekharta. Legia zaczęła grać dokładniej, a reprezentant Azerbejdżanu pokazał, że akurat on wie, jak się walczy o europejskie puchary. Zdawało się, że w polu karnym najgroźniejsze uderzenia głową oddaje czeski napastnik, a tymczasem to Emreli dwukrotnie w ten sposób pokonał Kolařa, sprawiając, że jesień będzie dla Legii naprawdę piękną przygodą. Dla wielu z jej piłkarzy – podróżą w nieznane.

Fajna rozmowa z Jakubem Kamińskim. Sporo o dorastaniu, odkrywaniu w sobie piłkarza, ale i o zachowywaniu się jak normalny człowiek, gdy wielu rówieśnikom sława odkręca sodówkę.

Co zadecydowało, że jednak to pan z rocznika 2002 obecnie jest najważniejszą postacią w Lechu?

Może gdyby inni mieli moją świadomość, moje podejście do życia, dziś więcej z nas grałoby w ekstraklasie. Nigdy nie sprawiałem problemów. Dla mnie wstydem byłoby, gdyby ktoś zatelefonował do moich rodziców i prosił ich, by coś ze mną zrobili, bo są kłopoty. To dla mnie niedopuszczalne. Jasne, robiło się różne dziwne rzeczy, ale zawsze tak, żeby nie było na mnie. Albo żeby mnie nie złapali!

Według szkoleniowców z Szombierek nigdy nie powiedział pan nikomu złego słowa.

Jestem empatyczny, nie będę tego ukrywał. Czasem mnie korci, żeby coś komuś powiedzieć, jednak zazwyczaj wolę zachować to dla siebie. Chyba nie miałem sytuacji, żebym miał z kimś „kosę”.

Nie próbowano wykorzystać pana dobroci?

Oczywiście, że próbowano, tylko wiedziałem, kiedy ktoś przekracza granicę, szczególnie starsi. Jak potrafisz z tego fajnie wybrnąć, zyskujesz szacunek. I masz spokój. Ogólnie uważam, że jeśli ja będę dobry dla kogoś, to ten ktoś będzie dobry dla mnie. Tak staram się żyć. Być dobrym człowiekiem. Od tego zaczynałem w Lechu. Wiedziałem, że odpowiedni trening będę miał zapewniony, więc skupiałem się na pozaboiskowych sprawach. Żeby mieć posprzątane w pokoju, bo lubię mieć wokół siebie porządek. Żeby powiedzieć „dzień dobry”, „dziękuję” itd.

W pokoju porządek, na treningu wszystko gra, a w szkole jak było?

Z reguły miałem średnie ocen 4,40/4,50. Nie byłem najlepszy, ale nikt się przyczepić nie mógł. Pod koniec liceum miałem kłopoty z matematyki i dzięki pani Teresie Dąbrowskiej z Wronek – w zasadzie mojej drugiej mamie – udało się przepchać i zdałem maturę.

To z tą panią piekł pan pierniki?

Tak! Co roku, kiedy zostawałem na zimę, rozdawaliśmy pierniki z panią Terenią i dwoma kolegami. Ci, co mieli blisko do domów, wracali, a my zostawaliśmy i trzeba było sobie jakoś czas zorganizować. To stało się taką tradycją. Do dzisiaj zdarza się, że pani Terenia przekazuje mi pierniki.

Dobre wspomnienia zostawił pan po sobie we Wronkach.

Tak myślę. Wydaje mi się, że nie ma osoby, która na mój temat wypowiadałaby się źle. Wiadomo, zawsze może być lepiej, ale zdaje mi się, że mogę być podawany jako przykład chłopaka, który przyjechał tam i był dobrym człowiekiem.

I stał się dobrym piłkarzem.

Z czasem byłem trzeci w roczniku – za Filipami Marchwińskim i Szymczakiem. Oni byli uważani za zdecydowanie najzdolniejszych. Ze mną to było tak, jak mówiłem – nie spodziewano się, że wystrzelę. Pewnie teraz nikt nie chciałby się do tego przyznać, ale wiem, że tak było. Coś w stylu: „Dobra, zobaczymy, co z tego «Kamyka» będzie. Ma mecze świetne, ma mecze słabe”. Pracowałem, żeby tych Filipów wyprzedzić. Swoją pracą, cierpliwością, pokorą doprowadziłem do tego, że z nas trzech teraz ja mam najwięcej meczów w lidze.

Rozmowa z Tomaszem Pasiecznym, dyrektorem sportowym Wisły. O tym, jak się znalazł w Krakowie, za co odpowiada i czy Wiśle wystarczy cierpliwości.

Odnoszę wrażenie, że w polskiej piłce dużo się opowiada o cierpliwości, zaufaniu i spokoju, a jak przyjdzie co do czego, podejmowane są nerwowe decyzje.

Czasem rzeczywiście wygląda to tak, że jeśli efekty nie przyjdą od razu, w klubach szuka się nowej drogi. To nie jest bliska mi filozofia, bo uważam, że czas odgrywa kluczową rolę w budowaniu stabilnego i silnego projektu sportowego.

I jest pan pewien, że w Wiśle dostanie pan czas? Ostatnio ruch przy Reymonta był całkiem spory.

Kiedy siadaliśmy do negocjacji z właścicielami, wiedzieliśmy, jakie mamy oczekiwania. Co chcemy zrobić i w jakiej perspektywie czasowej. Skoro zgodziliśmy się na pewne rzeczy, to znaczy, że mamy podobny pomysł na rozwój klubu. W poprzednich latach pojawiało się inne ciśnienie, zespół walczył o utrzymanie, więc wtedy reaguje się inaczej. Za kilka miesięcy zobaczymy, co udało nam się tu stworzyć.

Ale wie pan, że w ekstraklasie kilka miesięcy to może być za długo?

Wiem. Ale są też przykłady, że to się zmienia, choćby Piast w poprzednim sezonie, gdzie nikt nie zwalniał trenera Fornalika po słabym starcie. Albo Raków, gdzie Marek Papszun pokazuje, jak świetnie może funkcjonować zespół po latach budowy.

W rozmowie z weszlo.com, powiedział pan, że przyjmie pan ofertę pracy w Polsce tylko jeśli szefowie klubu dadzą możliwość realizacji pana wizji. Dostał pan taką gwarancję?

Tak, inaczej by mnie tu nie było. Oczywiście nie jest tak, że mam całkowicie wolną rękę i mogę robić, co chcę. Mamy pewne ustalenia i się ich trzymamy.

Jakie?

Ze strony zarządu były jasne wymagania dotyczące tego, jak mamy grać. Kibice w Krakowie są przyzwyczajeni do określonego stylu i oprócz wyników mamy im dać też rozrywkę i atrakcyjny futbol. A że jest to bliskie mojemu postrzeganiu piłki, nie mam z tym problemu. Na pewno spotkaliśmy się w dobrym dla obu stron momencie. Ja chciałem zmiany, Wisła też dojrzała do podjęcia pewnych kroków w kierunku zmian.

Duża rozmowa z Kamilem Grosickim. Jest oczywiście o powrocie do Pogoni Szczecin, ale też spory fragment poświęcony kulisom braku powołania na Euro. Sousa zadzwonił do Grosickiego dopiero wtedy, gdy zrobił się szum po braku powołania.

Kiedy rozmawialiśmy w kwietniu 2020 roku, podczas kwarantanny, mówił pan: „Jestem sześć tygodni w Szczecinie i marzę, by wrócić do swojej pracy. Przez ostatni czas zrozumiałem, że piłka nożna to cały mój świat”. W ostatnim okresie odebrano panu ten świat na zdecydowanie dłużej. Jak pan się w tej sytuacji odnajdował?

Nie było aż tak źle, bo przez cały czas wierzyłem, że pojadę na EURO 2020.

Na jakiej podstawie?

W marcu dostałem powołanie od Paulo Sousy, z Węgrami i Anglią wchodziłem w końcówkach, ale w spotkaniu z Andorą zagrałem 30 minut, miałem asystę. Wiadomo, że to nie jest przeciwnik wielkiej klasy, ale pamiętam, że i tak poważnie się z nim męczyliśmy. Po tym zgrupowaniu wydawało mi się, że jeśli na mistrzostwa Europy może jechać 26 zawodników, to mimo wszystko jakimś 25. będę. Liczyłem graczy na prawą stronę pomocy, miałem świadomość, że nie będę kluczowym piłkarzem, ale tym 25. już tak… Pewnie nie byłbym żadnym zbawcą kadry, ale na pewno bym nie przeszkadzał. Selekcjoner oczywiście miał prawo mnie skreślić, nie grałem w klubie, więc nie było argumentów na moją obronę. Jednak ja przez te ostatnie miesiące w Anglii żyłem nadzieją, że pojadę na ten turniej. Po marcowym zgrupowaniu nie dostałem jasnego sygnału od sztabu kadry, że jeśli moja sytuacja w WBA się nie zmieni, to nie pojadę. Zamiast tego usłyszałem, że mam być w kontakcie z trenerami przygotowania fizycznego, bym dodatkowo sam się przygotowywał, w porozumieniu z nimi. Do maja koncentrowałem się na tym, wierząc, że dostanę powołanie. Tak się nie stało. Oczywiście, że brałem pod uwagę też taką opcję, tylko sądziłem, że jednak dowiem się o tym wcześniej, a nie z Twittera.

Czyli z trenerem Sousą w ogóle pan na ten temat nie rozmawiał?

Selekcjoner zadzwonił trzy dni później, kiedy zrobił się wielki szum wokół mojej nieobecności w kadrze na EURO. Wiadomo, jak to w Polsce jest: przed ogłoszeniem powołań ludzie Grosickiego w reprezentacji nie chcą, bo nie gra w klubie, a kiedy faktycznie mnie na liście brakuje, wszyscy podnoszą larum, że powinienem się tam znaleźć. Gdy zrobiło się głośno, trener do mnie zadzwonił, powiedział, że wierzy, że ja jednak na te mistrzostwa pojadę. Nie rozumiałem tej logiki: miałem liczyć na to, że ktoś złapie kontuzję, czekać na uraz? Zresztą ten pech nas dopadł, Arek Milik wypadł z kadry na EURO, ale i tak ani ja, ani Sebastian Szymański nie zostaliśmy w jego miejsce dowołani. Selekcjoner podobno uznał, że zespół jest zgrany, zżyty, nie chciał tego psuć.

To mógł być punkt widzenia trenera Sousy. A jak pan się czuł, będąc po drugiej stronie?

Codziennie rozmawiałem z moimi najbliższymi kumplami z kadry: z Kamilem Glikiem, Maćkiem Rybusem, mówili mi, jak wygląda sytuacja. Powtarzali, żebym się szykował, bo Arek jest kontuzjowany, byli przekonani, że na pewno wskoczę w jego miejsce. Starałem się nie podpalać. Jak się okazało – słusznie. To był dla mnie bardzo trudny okres, ale nie mam żalu. Zdaję sobie sprawę, że nie dałem trenerowi Sousie argumentów czysto sportowych, by po mnie sięgnął.

„SUPER EXPRESS”

Yaw Yeboah mówi, że piękna bramka zdobyta w meczu z Górnikiem Łęczna to pokłosie tego, że… nie miał komu podać. Poza tym pojawiają się też wątki Manchesteru City.

– Spędziłeś kilka lat w Manchesterze City. Jak się trenowało z tymi gwiazdami?

– To Yaya Toure motywował mnie najbardziej. Ciągle powtarzał, bym się nie przejmował, gdy stracę piłkę. „Jesteś młody, szybki, przebojowy. Idź i patrz cały czas do przodu” – tak mi mówił. Czasem zabierał na obiad, zapraszał do domu. Często też był z nami Emmanuel Adebayor. Dzięki nim czułem się dobrze w Manchesterze.

– Z Pepem Guardiolą jednak się minąłeś.

– Niestety. Raz mnie jednak zaskoczył. Byłem wtedy wypożyczony do FC Twente. W Holandii szło mi bardzo dobrze, chyba najlepiej spośród wszystkich wypożyczonych piłkarzy z City. Pewnego dnia patrzę w telefon, a tam wpis od Pepego Guardioli. Pogratulował mi. To było dla mnie bardzo miłe i zaskakujące.

fot. FotoPyk

Pochodzi z Poznania, choć nie z samego. Prowadzący audycję "Stacja Poznań". Lubujący się w tekstach analitycznych, problemowych. Sercem najbliżej mu rodzimej Ekstraklasie. Dwupunktowiec.

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Tyson Fury vs Oleksandr Usyk – typy i kursy na walkę. Zgarnij bonus 300 zł!

Rafał Wierzbicki
1
Tyson Fury vs Oleksandr Usyk – typy i kursy na walkę. Zgarnij bonus 300 zł!

Komentarze

27 komentarzy

Loading...