Piątkowa prasa dostarcza sporo ciekawych treści. Błażej Augustyn nie gryzie się w język na temat Piotra Stokowca, Maurides mówi o uratowaniu mu kariery przez Radomiak, Ivica Vrdoljak broni sprzedaży Juranovicia przez Legię, a Jacek Bąk uważa, że Lecha stać na mistrzostwo Polski.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Kulisy wygranej Cezarego Kuleszy w wyborach na prezesa PZPN.
Pomysł na kandydowanie Kuleszy narodził się trzy lata temu w Soczi. Konkretnej daty dziś nikt nie wskaże, zresztą działacz z Podlasia też musiał zaprzyjaźnić się z tą myślą i trochę czasu minęło, zanim ostatecznie się zdecydował. Jest czerwiec 2018 roku. Reprezentacja Polski z ogromnymi oczekiwaniami jedzie do Rosji na mistrzostwa świata, ale po porażkach z Senegalem i Kolumbią rozczarowanie jest tak duże, że piłkarze najchętniej znaleźliby się już w domach. Ich nadzieja umarła, za to coś rodziło się w hotelu zajmowanym przez wierchuszkę PZPN. To wtedy wśród części związkowej delegacji pojawił się szalony – wydawałoby się – pomysł. Kulesza usłyszał od kilku bonzów: „Czarek, a może za dwa lata spróbowałbyś na prezesa?”. Jednym z tych, którzy Kuleszę namawiali najwytrwalej był Henryk Kula, baron ze Śląska, który w późniejszej kampanii odegrał bardzo ważną rolę. Wtedy w Soczi szefa Jagiellonii zachęta i perspektywa bycia następcą Bońka połechtała, lecz do pomysłu podszedł z dystansem. Zbyt długo był już w PZPN, by nie wiedzieć, że związkowi baronowie toczą też różne gierki. Co, jeśli była to jedna z nich? A może to sam Boniek wypuszcza próbne balony i sprawdza nastroje? Czujny z natury Kulesza nie popadł więc w euforię, nie widać było po nim, że zapalił się do pomysłu. Ale ziarno zostało zasiane. Po powrocie do Polski przy okazji kolejnych spotkań na zarządzie PZPN, posiedzeń Ekstraklasy czy ligowych meczach kolejni działacze, już nie tylko związkowi, ale i klubowi, z poważnymi minami namawiali go na start. To wtedy zaczął nabierać pewności siebie.
Dobry znajomy nowego prezesa PZPN charakteryzuje go tak: – Czarek, żeby w coś się zaangażować, musi wiedzieć, że wygra. W przeciwnym razie w to nie wchodzi. I nie mam na myśli jedynie wyborów, a każdą dziedzinę, którą chce się zająć.
Maciej Skorża odbudował zespół psychicznie, połatał defensywę i Lech Poznań lideruje ekstraklasie.
Pierwsze cztery mecze po powrocie trenera do stolicy Wielkopolski to trzy porażki. Dramat. Słabiutki finisz bolał Skorżę. Był dla niego jak cios, bo nie potrafił pomóc drużynie. Uważał, że powinien lepiej wykorzystać potencjał piłkarzy…
Zawodnicy byli rozbici mentalnie. To, co działo się mniej więcej od listopada kompletnie nimi wstrząsnęło. Najpierw odjechał Lechowi tytuł, potem Puchar Polski, miejsce podium, a na końcu nawet czwarta lokata. Te bramki tracone w ostatnich fragmentach spotkań. im bliżej było 90. minuty rywalizacji, tym częściej w głowach piłkarzy pojawiała się myśl, że za chwilę zaczną się kłopoty, już za chwileczkę… Poprzeczka przesuwała się coraz niżej, aż nagle zobaczyli, że niemal leży na ziemi. Skorży dało mi do myślenia to, że w wielu przypadkach brakowało pozytywnej reakcji na niekorzystny przebieg zdarzeń na boisku. Zbyt łatwo się poddawali. Nie było determinacji, by za wszelką cenę odwrócić wynik. To się musiało zmienić. Przecież nadchodził sezon, w którym wypada stulecie klubu.
Drugim kluczowym aspektem wymagającym poprawy była defensywa. Lech za Żurawia był nastawiony na ofensywę, zawodnicy mieli wpojone, że trzeba atakować. Przykładem tego był gol Cracovii na 1:1. Kolejorz prowadził 1:0, wydawał się mięć wszystko pod kontrolą. Ale w wydawało się niegroźnej sytuacji pod polem karnym biegający z konieczności na prawej obronie Jakub Kamiński w momencie, w którym akcja nie była do końca zakończona, ruszył do przodu i otworzył swoją strefę. Odważnie, ale to wpoił im Żuraw. Jednak Pasy to wykorzystały i wyrównały, a następnie odniosły zwycięstwo 2:1. Z tym również należało skończyć. Skorża wolał wygrywać 1:0 niż 4:3 po wymianie ciosów.
Sprzedaż Josipa Juranovicia przez Legię nie jest problemem, ale już brak gotowego do gry następcy – ogromnym.
(…) Teraz z klubem żegna się 26-letni chorwacki boczny obrońca, który przed rokiem trafił do stolicy Polski z Hajduka za 400 tysięcy euro. – To niesamowite, że klub ze Splitu zgodził się na taką kwotę, przecież jeszcze kilka miesięcy wcześniej odrzucał propozycje za ponad milion, ale Legia świetnie wykorzystała moment kryzysu finansowego – mówił wtedy Ivica Vrdoljak.
Dziś były kapitan Legii dodaje: – Krytykowanie sprzedaży Josipa do Celtiku za około osiem razy wyższą kwotę jest niemądre. Być może, gdyby Legia wyeliminowała Dinamo, a szansa była duża i grała w IV rundzie el. Ligi Mistrzów, nie musiałaby sprzedawać piłkarza, bo za sam udział w tej fazie UEFA płaci pięć milionów. No, ale przegrała, więc władze klubu, które potrafią liczyć i wiedzą, jaka jest sytuacja finansowa, zdecydowały się na taki ruch.
Jego zdaniem krytyka transferu to „burza w szklance wody”, a twierdzenie, że gdyby Juranović (rozegrał 164 minuty podczas EURO) odchodził np. z Dinama, kwota byłaby zdecydowanie wyższa uważa wręcz za głupie. – Takie porównanie jest nie na miejscu – mówi Vrdoljak. – Dinamo regularnie gra w pucharach, a Legia wraca do grupy po pięciu sezonach. Piłkarze odchodzący z Zagrzebia za poważne kwoty w większości robią kariery na Zachodzie, z tymi z Legii już takiej regularności nie ma. Poza tym my mówimy o bocznym obrońcy, ewentualnie wahadłowym pomocniku. Rzadko który zespół, jak Legia była w poprzednim sezonie, jest uzależniony w ofensywie od graczy ze skrajnych sektorów. To piłkarze na innych pozycjach powinni robić różnicę. Przede wszystkim ci ze środka pola. To tam, na pozycji numer 8, Legia ma najpoważniejszy problem i kontuzja Kapustki jest ogromnym osłabieniem. Martins ze Sliszem potrafią świetnie zabezpieczyć tyły, ale samo ustawienie się przed blokiem defensywnym nie daje korzyści z przodu. To było widać w meczach z Dinamem – uważa Vrdoljak.
Arkadiusz Pyrka od zawsze lubił dryblować. W meczu z Wisłą Płock (4:3), poznał też bolesną stronę mijania rywali z piłką.
Polska piłka nie szkoli dryblerów. To jeden z najczęstszych zarzutów, jakie padają w trakcie rozmów o wychowaniu kolejnych pokoleń graczy w kraju nad Wisłą. I rzeczywiście, patrząc na naszych zawodników, trudno znaleźć wielu potrafiących swobodnie minąć rywala.
Przyczyny są różne. Czasem kiwkę wybijają z głowy już trenerzy w zespołach juniorskich. Czasem po wejściu do seniorów koledzy z zespołu mają do młodego pretensje, gdy ten zamiast podawać, drybluje. Młokos dostanie burę raz, drugi, trzeci i później już grzecznie oddaje piłkę. Jest też trzecia opcja. Nastolatek gra w lidze i bez żadnego strachu i respektu przed starszym przeciwnikiem, mija go w efektowny sposób. Najczęściej chwilę później dostaje po kostkach. A jak się nie nauczy i sytuacja się powtórzy, możliwe że za chwile będzie bolało bardziej.
Arkadiusz Pyrka miał szczęście, bo na swojej drodze nie spotkał nikogo, kto chciałby mu wybić kiwkę z głowy. – Był mistrzem gry jeden na jeden. Nie hamowałem go, bo to ważny element, ale czasem aż prosiło się, żeby nieco odpuścił, bo chęć minięcia rywala była silniejsza od wyboru lepszej opcji i podania do kolegi – wspomina z uśmiechem Marek Siwak, były trener skrzydłowego Piasta z czasów, gdy ten grał w Broni Radom.
Niemal równo dekadę temu Wisła Kraków postawiła wszystko na jedną kartę w walce o Ligę Mistrzów. I poległa 1:3 w Nikozji.
Frustracja i rozczarowanie zawodników Wisły po końcowym gwizdku są ogromne. – Wszedłem do szatni chwilę po meczu. To były obrazki, które ciężko wymazać z pamięci – opowiada Ochalik, który wspomina, że większość piłkarzy płakała. – Maor Melikson był praktycznie w konwulsjach przez pół godziny. Każdy człowiek jest inny i każdemu w takich sytuacjach ciśnienie „puszcza” inaczej – dodaje ówczesny rzecznik. Siergiej Pareiko zostaje wylosowany do kontroli antydopingowej razem z Manducą, czyli zawodnikiem rywali, który cały mecz prowokował zawodników Wisły. – Gdy się o tym dowiedziałem, już przeczuwałem, co się święci – mówi Ochalik. Naprzeciwko siebie stanęli triumfujący zawodnik APOEL-u oraz estoński golkiper, który bardzo obwiniał się za porażkę swojej drużyny. Obaj znaleźli się w malutkim pokoju o rozmiarze nieco większym niż cztery metry kwadratowe. – Niemal się nie pozabijali. Siergiej to na co dzień spokojny i przemiły facet. Ale gdy mu puszczają nerwy, to można oczekiwać głośnego wyładowania emocji. Jednak cała sytuacja później chyba nawet nie znalazła się w protokole delegata i rozeszła się po kościach – relacjonuje Ochalik. Zespół po odpadnięciu z LM rozpoczyna rywalizację w Lidze Europy od domowej porażki 1:3 z duńskim Odense. Później w drugim meczu na wyjeździe z holenderskim Twente Enschede zawodnicy Białej Gwiazdy ulegają 1:4. Gracze Białej Gwiazdy są po dwóch seriach gier najgorszą drużyną w grupie. Ale zła karta chwilowo się odwraca. 20 października Wisła pokonuje u siebie Fulham Londyn 1:0. Zwycięskiego gola dla Białej Gwiazdy zdobywa Dudu Biton. Dla Cezarego Wilka ta wygrana jest tym bardziej cenna, bo jego zdaniem w ciągu całej rywalizacji w fazie grupowej to Fulham prezentuje najlepszy futbol. – Anglicy pokazywali nam, co znaczy gra na dobrym europejskim poziomie – mówi ówczesny zawodnik Białej Gwiazdy.
Maurides, brazylijski napastnik, chciał kończyć z futbolem po nieprzyjemnych doświadczeniach w Korei. Pomogła mu ukochana – była świetna łyżwiarka figurowa – i działacze Radomiaka.
Z Brazylii, podobnie jak brat, trafił pan do Portugalii, gdzie najpierw występował w Arouce, a później w Belenenses. Portugalski dziennikarz, z którym rozmawiałem, powiedział mi, że w sezonie 2017/18 poważnie interesowali się panem działacze Sportingu Lizbona. To prawda?
Tak. Według mojej wiedzy oferowali za mnie około 300 tysięcy euro, ale prezydent Belenenses chciał więcej. Ludzie ze Sportingu zrezygnowali z transferu, a ja przeniosłem się do Bułgarii, gdzie grałem w CSKA Sofia i też strzelałem trochę goli (dokładnie 13 bramek w sezonie 2018/19 – przyp. red.). Byłem trochę zły, że nie wyszło ze Sportingiem, ale później uznałem, że widocznie Bóg chciał, by właśnie tak potoczyły się moje losy.
Dlaczego przed transferem do Radomiaka aż przez osiem miesięcy nie grał pan w piłkę?
Moim poprzednim klubem był koreański FC Anyang. Trafiłem do tej drużyny, bo bardzo chcieli mnie ściągnąć prezydent klubu i dyrektor sportowy. W pierwszych meczach poszło mi dobrze, zdobyłem trzy bramki, ale nagle zmienił się trener. Nowy szkoleniowiec, Koreańczyk, powiedział mi: „Nie lubię cię. Poza tym nie jesteś moim człowiekiem, tylko prezydenta i dyrektora sportowego. Nie zamierzam wystawiać cię w składzie”. Byłem w g…, ale niewiele mogłem zrobić. Znalazłem się w bardzo złym stanie psychicznym. Kiedy pożegnałem się z koreańskim klubem, miałem dość i chciałem w ogóle kończyć z grą w piłkę.
Kto pana przekonał do zmiany zdania?
Moja obecna dziewczyna. Mayke uprawiała łyżwiarstwo figurowe i na jednych międzynarodowych zawodach zajęła nawet piąte miejsce. Doznała jednak kontuzji kolana i już nie może tego robić na najwyższym poziomie. Lekarz powiedział jej, że gdyby dalej trenowała z taką intensywnością, być może za kilka lat nie mogłaby chodzić. Mayke rozumie, jak wiele może dać człowiekowi sport i po tej nieprzyjemnej sytuacji w Korei ciągle mi powtarzała: „Nie możesz się poddać i odpuścić. Jeszcze na to za wcześnie. Przecież ty całe życie na to pracowałeś”. Wywierała presję, a ja, choć brałem poważnie pod uwagę, by znaleźć inną pracę i zająć się trochę rodziną, postanowiłem spróbować. Mayke sprawiła, że znów jestem silny i wierzę w siebie, a działacze Radomiaka, gdy poważnie zainteresowali się mną i później podpisaliśmy umowę, dali mi drugie życie.
Fałsz, obłuda i przerośnięte ego – mówi o swoim byłym trenerze obrońca Jagiellonii Błażej Augustyn i zdradza kulisy odejścia z Lechii.
Trener Stokowiec powiedział, że nie chce, abym był w szatni, bo Lechia rozgrywa mecze co trzy dni i nie ma czasu, by któryś z fizjoterapeutów się mną zajmował. Spędziłem ten czas w klinice Rehasport. 25 maja trener wezwał mnie na rozmowę i na początek powiedział zdanie, które całkowicie mnie ścięło z nóg. Stwierdził, że gdyby był trenerem jakiejkolwiek innej drużyny w ekstraklasie, to byłbym pierwszym zawodnikiem, którego chciałby sprowadzić. Absurd. To było żenujące. Najpierw powtarzał, że odsunięcie mnie od zespołu nie było jego decyzją, tylko prezesa, potem stwierdził, że po prostu klub tak zadecydował. Zapytał mnie, czego ode niego oczekuję. Odpowiedziałem, że niczego. Potem dopytywał, o co mi chodzi, więc ja po tym wszystkim powiedziałem, że chciałbym po prostu wypełnić umowę, która kończy się za miesiąc, że chcę być profesjonalistą, wywiązać się ze swoich obowiązków. „Czyli zależy ci tylko na tym, by zabrać pieniądze, tak?”. Odpowiedziałem, że one mi się należą, że chcę normalnie trenować, jestem nastawiony bojowo, chcę walczyć o miejsce w składzie, że mogę pokazać, iż wciąż jestem dobry, lepszy od niektórych w zespole. Chciałem wypełnić kontrakt, bo to oni mnie nie chcieli, a nie ja nie chciałem tam być. Trener odparł, że musi się zastanowić, jak to poukładać, dodał, że mogę korzystać z usług sztabu. Nie zrobił tym na mnie wrażenia, byłem zawodnikiem Lechii, więc to po prostu mi się należało. Wieczorem otrzymałem z telefon z informacją, że następnego dnia mam się stawić w klubie na spotkaniu z panią Martyną Góral. Przyjechałem. Powiedziała mi, że decyzją klubu zostaję odsunięty od treningów z pierwszą drużyną, że mam ćwiczyć z rezerwami, abym odbudował formę sportową. Wtedy faktycznie byłem już zły. Przecież dzień wcześniej rozmawiałem z trenerem, nic mi takiego nie powiedział, na dodatek dwa tygodnie wcześniej klub zapewniał mnie, że wrócę do normalnych treningów, prezes nie wykluczał, że może jeszcze zagram w lidze.
Z trenerem Stokowcem miał pan jeszcze kontakt?
Spotkałem go kilkanaście minut po tym, jak wyszedłem z gabinetu. Podbiegł do mnie i dopiero wtedy mi oznajmił, że zostaję odsunięty. Powiedziałem mu, że jest zwykłym tchórzem, że wysłużył się panią Martyną. Sam mógł mi to powiedzieć, przecież od początku wiedział, że tak się to skończy.
To była wasza ostatnia rozmowa?
Tak.
Graliście ze sobą jeszcze trzy razy.
Ale nie mieliśmy kontaktu. Zresztą nie ma to znaczenia, i tak nie podałbym mu ręki.
Co pan w takim razie czuł po meczach Jagiellonii z Lechią?
Przeważnie radość, bo wygrywałem, choć w tym sezonie akurat zremisowaliśmy. Cieszyłem się bardzo, bo naprawdę chciałem zostać w Gdańsku, mówiłem otwarcie, że mam nadzieję, że Lechia będzie moim ostatnim klubem. Stało się inaczej i cieszę się, że trafiłem właśnie do Jagiellonii. Stanąłem tu na nogi, poznałem świetnych ludzi, pomijając ostatni mecz z Górnikiem, naprawdę dobrze zaczęliśmy sezon.
Co się wydarzyło w kilka miesięcy, dlaczego trener Stokowiec zaczął pana inaczej postrzegać? Kiedy rozmawiałam z nim na pana temat latem 2019, bardzo pana chwalił, mówił, że nawet sztab reprezentacji Polski o pana dopytywał.
Nigdy nie miałem z trenerem Stokowcem żadnych relacji. Generalnie nie wchodzę ze szkoleniowcami w bliższe kontakty. Byłem od wykonywania zadań, cały czas to robiłem. A co mu w pewnym momencie przestało we mnie pasować? Nie mam pojęcia, bo nigdy mi tego nie powiedział. Jak mówiłem wcześniej: usłyszałem tylko, że sportowo nie ma do mnie żadnych zastrzeżeń, dzień przed odesłaniem mnie do rezerw oświadczył mi, że gdyby był szkoleniowcem jakiegokolwiek innego zespołu w ekstraklasie, byłbym pierwszym piłkarzem, jakiego by ściągnął. Obłuda. Inaczej tego nazwać nie można. Zresztą to jest u tego pana standardem. Dochodziło do takich sytuacji, że wzywał mnie na rozmowę, później mojego kolegę, który stwierdził, że na mnie „nadawał”. Nie byłem zaskoczony, bo mi na niego też.
To nielogiczne. Przecież wiadomo, że się znacie, że to wyjdzie na jaw.
Absurdalne. Ale podobne historie słyszeliśmy i od piłkarzy Polonii Warszawa, których prowadził, i Zagłębia Lubin. Początkowo zawsze się wydaje, że jest w porządku. A potem wychodzi prawdziwa twarz. I nie mówię o nim jako o trenerze, tylko o człowieku. Fałsz, obłuda i przerośnięte ego. Wiem, że wielu piłkarzy to dyplomaci, nie chcą powiedzieć nic kontrowersyjnego. Ja uważam, że warto mówić, jaka jest prawda, pokazać, że wina nie zawsze leży po naszej stronie. Nawet jeśli w ten sposób narażam się na ciosy z jego strony, na dużą krytykę, to ja wolę być szczery. I to nas różni.
SPORT
Okres emocjonowania się wyborami na prezesa futbolowej centrali minął. Cezary Kulesza „już to ma”, w związku z czym zaczął się nowy etap – patrzenia na ręce.
– Na podstawie programów przedstawionych przez obu kandydatów widać było, że Marek Koźmiński chce podążać dotychczasową drogą z pewnymi korektami, natomiast Kulesza transparentnie zapowiedział, że czas na zmiany. I wynik głosowania jednoznacznie pokazał, czyja opcja bardziej odpowiadała delegatom. Nowe rozdanie to nowe nadzieje – wyraził swoją opinię świetnie znany trener Bogusław Kaczmarek.
Wiceprezesem ds. szkoleniowych został – zastępując zresztą Koźmińskiego – Maciej Mateńko, wybrany niedawno na prezesa Zachodniopomorskiego ZPN-u, co zresztą nad Bałtykiem było nie lada sensacją. – Ma bardzo duży wachlarz wiedzy. Wierzę w niego. Dobierze odpowiedni zespół ludzi, który będzie mu pomagał – zrecenzował jego nominację Cezary Kulesza. – Jego wybór może być pewnym zaskoczeniem, ale ten szkoleniowiec ma spore doświadczenie w pracy z młodzieżą oraz wiele sukcesów na koncie – przyznał „Bobo”. – Ja pokładam w nim duże nadzieje. Nie wiem, czy powoła nowy Wydział Szkolenia, ale musi dobrać sobie ludzi odpowiedzialnych za szkolenie. Wydaje mi się, że powinien także rozpocząć od weryfikacji i przedstawienia kryteriów selekcji od dołu piramidy, czyli od najmłodszej drużyny narodowej aż do bezpośredniego zaplecza pierwszej reprezentacji – stwierdził Kaczmarek, który pochwalił PZPN za organizację i stan finansowy, krytykując jednocześnie kulejące do tej pory szkolenie. Jako przykład wskazał ostatni mecz kadry U-17 z Niemcami, przegrany przez Polaków w stosunku… 1:10.
Jacek Bąk uważa, że Lecha Poznań stać na mistrzostwo Polski.
Lech Poznań bardzo dobrze rozpoczął sezon. Czy to zapowiedź powrotu „złotych czasów” przy Bułgarskiej?
– Lech jest dużą firmą, poczynił spore postępy, dobrze inwestuje w młodzież, by następnie sprzedać ją z zyskiem. Na dziś poznaniacy są jedną z potęg w Polsce. Zmienił się niedawno trener. W Poznaniu rodzi się coś fajnego, choć już wcześniej zaczęło to iść w odpowiednim kierunku. Myślę, że Lecha stać na zdobycie mistrzostwa Polski.
Maciej Skorża dostał spore wzmocnienia, jak choćby ostatni transfer Adriela Ba Loua. Włodarze „Kolejorza” zmienili podejście do kupowania?
– Nie można tylko sprzedawać, trzeba też z głową podejść do wzmocnień. Oczywiście, bywa, że klub kupuje piłkarza, który ostatecznie się nie sprawdza. Myślę, że Lech ma bardzo dobrych zawodników, tylko trzeba to odpowiednio poukładać od strony trenerskiej. Wcześniej był Darek Żuraw, teraz przyszli Maciej Skorża i Rafał Janas, którzy wiedzą jak to zrobić. Bardzo mnie cieszy fakt, że promują młodych polskich zawodników. „Obrabiają” ich i pozwalają grać. Polska liga jest bardzo dobrą nauką przed wyjazdem do zachodniego klubu. Pod tym względem Lech jest w Polsce potęgą – wypromował przecież kilku zawodników, jak Bednarek czy Jóźwiak, Puchacz ostatnio zmienił klub. Dobrze jednak by było, by Lech podejmował dobre wybory w kontraktowaniu zawodników z zagranicy czy z naszej ligi.
Kamil Biliński, kapitan Podbeskidzia, prosi, by w stosunku do bielskiego zespołu nie używać określeń „kryzys” i „faworyt”, bo pod Klimczokiem drużyna dopiero się buduje.
– Nie powiedziałbym, że Podbeskidzie jest w kryzysie. Ten zespół się buduje, więc nie róbcie z nas faworyta! To nie jest ta drużyna, która w 2020 roku awansowała do ekstraklasy i nie jest to ta ekipa, która niedawno występowała na najwyższym poziomie rozgrywkowym. To kompletnie inny zespół. Nowi ludzie, którzy są ze sobą zaledwie od kilku tygodni. Porównywanie nas do faworytów tej ligi jest troszeczkę na wyrost. Mamy cele, które chcemy realizować, ale potrzeba na to czasu. Stale wszystkim tłumaczę, że musimy pracować i wierzyć w siebie, a wszyscy muszą wierzyć w nas. Może w trakcie rozgrywek to się zmieni i będziemy bić się o coś więcej – podkreślił Kamil Biliński, który od początku sezonu wyrasta na zdecydowanego lidera bielskiej szatni. Nie przez przypadek został kapitanem drużyny. Przypomnijmy, że wiosną opaskę nosił Filip Modelski, który jednak – po spadku z ekstraklasy – odszedł z Podbeskidzia.
Ruch Chorzów jest największą rewelacją początku II-ligowego sezonu. Jutro może umocnić się w czołówce, bo podejmie krakowską Garbarnię.
Najpierw był remis (1:1) z Pogonią Siedlce, a potem trzy zwycięstwa – z Motorem Lublin (2:1), GKS-em Bełchatów (4:0) i Lechem II Poznań (1:0), dające w konsekwencji pozycję wicelidera. Wyżej jest tylko Stal Rzeszów, która od dawna zaliczana jest do faworytów, a latem okazała się królem transferowego polowania, kontraktując m.in. Andreję Prokicia czy Patryka Małeckiego, zawodników z ekstraklasową przeszłością. „Niebiescy” uchodzili za niewiadomą, ale po czterech kolejkach ich postawę można uznać za bardzo pozytywną niespodziankę.
– Jestem zaskoczony in plus. Zastanawiałem się, jak na Ruch wpłynie zmiana trenera, bo za Łukasza Berety w III lidze ta drużyna miała mocną tożsamość i można było postawić sobie pytanie, czy to nie zaniknie. Okazuje się jednak, że z Jarosławem Skrobaczem ten zespół zyskał dojrzałość. Prezentuje się bardzo dobrze. Przed sezonem powiedziałbym, że będzie walczył o środek tabeli, ewentualnie o barażową szóstkę, a teraz wygląda na to, że może się bić nawet o najwyższe cele – mówi Maciej Szcześniewski, komentator pracujący przy internetowych transmisjach z boisk II i III ligi, który w tej rundzie miał już okazję obsługiwać konfrontacje chorzowian z Pogonią czy Lechem II.
SUPER EXPRESS
Nowy prezes PZPN Cezary Kulesza w przeszłości grał w piłkę i doznał wtedy poważnej kontuzji.
W swej autobiografii „Wójt, jedziemy z frajerami” Janusz Wójcik opowiadał o sytuacji, do której doszło w Jagiellonii Białystok, której był wówczas trenerem.
„Mam do niego [Kuleszy – red.] wielki sentyment, on do mnie również. Pamięta, że dzięki mnie nie został kaleką. Kiedyś podczas jednego z meczów Jagi rywal tak wje… mu się w nogi, że złamał mu dwie kości –piszczelową i strzałkową. Otwarte złamanie z przemieszczeniami, noga wisiała tylko na skórze. Gdyby ktoś lekko ją ruszył, toby się urwała. Dramat. Zobaczyłem, że obok boiska jest płot z drewnianych sztachet. –Wyrwijcie szybko te dechy! I przynieście mi, raz-raz! – krzyknąłem do piłkarzy. Pobiegli do płotu szybciej niż do prostopadłego podania. Czarek wył z bólu, potem nawet zemdlał. A ja pogoniłem któregoś misia, żeby zapier… do telefonu i zadzwonił po karetkę. Kierowałem całą akcją ratunkową. Założyłem fachowy ucisk, a nogę umieściłem na desce, przymocowując ją gaciami jednego z zawodników. Wkrótce przyjechał ambulans. Poskładali Czarka na tyle udanie, że potem grał jeszcze w piłkę. A teraz może zarządzać klubem, który kocha tak samo jak ja”.
Fot. 400mm.pl