Reklama

PRASA. Trałka: Zawsze gram twardo, ale nie brutalnie

redakcja

Autor:redakcja

13 sierpnia 2021, 08:31 • 23 min czytania 9 komentarzy

Piątkowa prasa świętuje awans Rakowa i pomija kompromitację Śląska Wrocław. Co poza tym? Kilka tekstów o tym, że rusza Bundesliga i obszerna zapowiedź kolejki w Ekstraklasie i 1. lidze. Wśród rozmów: Miłosz Kozak, Tomasz Loska, Jacek Trzeciak czy Czesław Boguszewicz. Z kolei Łukasz Trałka daje porady dotyczące kartek i tłumaczy się z pierwszego “kiera”. – Zawsze gram twardo i zdecydowanie, ale to nie znaczy, że brutalnie. Myślę, że tego nie można mi zarzucić. Na pewno w przeszłości mogłem otrzymać czerwoną kartkę, ale raczej ze względu na dwie żółte, a nie za bezpośredni faul – mówi pomocnik Warty w rozmowie z “PS”.

PRASA. Trałka: Zawsze gram twardo, ale nie brutalnie

Sport

“Sport” ogłasza, że Raków przeszedł do historii. Wcale się takim głosom nie dziwimy.

Po bezbramkowym remisie w pierwszym meczu w Bielsku-Białej, wczoraj w Rosji po 90 minutach znów było 0:0 – już czwarte częstochowian w debiutanckiej edycji w pucharach! – i sędzia z Węgier zarządził dogrywkę. Gdy doliczone 30 minut zbliżało się do końca Raków zadał cios. Giannis Papanikolau dograł mocną górną piłkę w pole karne do Vladislavsa Gutkovskisa. Łotysz efektownie wykończył dośrodkowanie i zdobył pierwszego gola dla wicemistrza Polski w pucharach. Gdy wydawało się, że wszystko skończone, w polu karnym blok Dominika Wydry sędzia uznał za faul na zawodniku Rubina. Nikogo jednak nie zaskoczy fakt, że Vladan Kovaczević po raz kolejny obronił rzut karny i bośniacki bramkarz wraz z Gutkovskisem dał awans częstochowianom do następnej rundy! W czwartej, ostatniej rundzie eliminacji do fazy grupowej Ligi Konferencji Europy, rywalem Rakowa będzie belgijski KAA Gent, który po remisie 2:2 z KFS Ryga, wczoraj wygrał na Łotwie 1:0.

Frantiszek Plach w krótkiej rozmówce ze “Sportem”. Tematem oczywiście start ligi.

Reklama

1. Czy po dwóch porażkach w trzech meczach spotkanie z Wisłą Płock traktujecie szczególnie?

– Nie, podchodzimy jak do każdego meczu, a każdy chcemy wygrać. Nie mam żadnych wielkich wspomnień dotyczących meczów z Wisłą Płock.

2. Spodziewa się pan dużo pracy w najbliższym meczu, czy raczej będzie to spotkanie z serii tych, w których trzeba być skoncentrowanym przez cały mecz, bo mogą być 2-3 groźne strzały?

– Do każdego meczu nastawiam się tak, że będę miał dużo pracy, bo łatwiej wtedy skoncentrować się i wejść w mecz. Muszę być przygotowany na sto procent w każdym spotkaniu. Na pewno udane interwencje w pierwszych meczach budują pewność siebie, ale zawsze powtarzam, że bramkarzowi pomaga cała drużyna.

3. Czy takie stracone gole, jak ten ostatni w Szczecinie, denerwują najmocniej? Dało się coś więcej zrobić, obronić?

– Trudno było cokolwiek zrobić lepiej lub inaczej, bo to był strzał po rykoszecie i piłka odbiła się w drugą stronę niż pierwotnie miała lecieć w kierunku bramki.

Reklama

Czesław Boguszewicz twierdzi, że nie zasługujemy na Ligę Mistrzów. Dlaczego?

Brak polskiego zespołu w decydującej rundzie zmagań o Ligę Mistrzów to zaskoczenie czy nie bardzo?

– To żadne zaskoczenie. Krótka piłka – nie zasługujemy na to.

Dlaczego?

– Bo mamy za słaby poziom zawodników, których ściągamy z zagranicy. Również nasi piłkarze, czy to młodsi czy trochę starsi, też emigrują, grając w wielu zagranicznych drużynach. Mamy takie czasy i nic nie jesteśmy w stanie zdziałać, choć oczywiście rywal, z którym Legia odpadła, czyli Dinamo Zagrzeb, to klasowa drużyna. To nie przypadek, że siedmiu zawodników tego klubu było w kadrze na Euro. Natomiast apetyty były duże. O czym jednak rozmawiamy, skoro w pierwszym meczu w Zagrzebiu polskiej drużyny przez pierwsze pół godziny nie było w polu karnym przeciwnika? Podobnie było w Warszawie. Nie wiem na co się liczy, kiedy wychodzi się defensywnie, gra do tyłu czy boku? Na łut szczęścia? 

Jak pan, jako były zawodnik, trener i menedżer, zareagował na sprowadzenie przez Górnika Zabrze Lukasa Podolskiego?

– No cóż, to bardzo pozytywny ruch działaczy, jak i sympatyczny gest i decyzja ze strony samego zawodnika, który kiedyś dawno temu wymarzył sobie – i obiecał – że kiedyś w tym zespole zagra. I teraz spełnił tę zapowiedź, swoje marzenia, a także oczekiwania kibiców, że wystąpi w Górniku, że skończy tutaj swoją karierę.

A jak piłkarsko ocenić walory mistrza świata z 2014 roku?

– Oglądałem ostatnie spotkanie zabrzan. Potrzebuje trochę czasu, bo inna jest nasza piłka, a inna niemiecka. Poza tym grał ostatnio za granicą. Prezentuje bardzo wysoki, poziom; przecież na swoim koncie ma ponad sto kilkadziesiąt meczów w reprezentacji Niemiec, jest bardzo utytułowany. Imponuje sposób, w jaki operuje piłką, ile widzi, jak przyspiesza, zwalnia, wypuszcza w uliczkę… Oby tylko nie złapał kontuzji, bo – wiadomo – ma już swój wiek. Ale oczy się szeroko otwierają, jak jest przy piłce i co z nią robi. W jego przypadku mamy do czynienia z innym piłkarskim światem.

Miedź Legnica wygrała dwa pierwsze mecze, a teraz czeka ją test. Jej najbliższym rywalem jest GKS Tychy.

Na zapleczu ekstraklasy rozpoczyna się maraton – w piątek legniczanie zagrają w Tychach, we wtorek u siebie ze Skrą Częstochowa, a w kolejny piątek w Niepołomicach z Puszczą. – Przygotowujemy się w ten sam sposób, co dotychczas – zapewnia szkoleniowiec „Miedzianki”. – Po to ciężko pracowaliśmy, by intensywność meczowa nas nie zaskoczyła. Być może będziemy musieli trochę rotować składem, ale na ten moment wystawiamy najmocniejszy skład, jaki w tej chwili posiadamy. Na pewno nie będziemy kalkulować. Sytuacja kadrowa się nie zmienia. Wszyscy są do mojej dyspozycji. Mamy w zespole drobne urazy, ale nie powinny one zaburzyć nam przygotowań. W miniony weekend trenerzy Miedzi „oddelegowali” kilku zawodników do drużyny rezerw, która w III lidze walczyła z Polonią Bytom. – Na początku sezonu zawodnicy muszą rozgrywać jak najwięcej minut – przekonuje trener Łobodziński. – Dlatego piłkarze trenujący z pierwszą drużyną, którzy nie zagrają w I lidze, będą występować w drugim zespole. Obserwujemy te spotkania i wyciągamy z nich wnioski. Zawodnik, który pokaże wysoką formę i wyróżni się w drugiej drużynie, na pewno dostanie szansę w pierwszym zespole. Tak to musi funkcjonować.

A w samych Tychach optymizm. Członek najlepszej w historii drużyny GKS-u wierzy w swój zespół.

Wprawdzie po dwóch meczach tyszanie mają zaledwie jeden punkt i plasując się dopiero na 13. miejscu podejmują współlidera, ale 68-letni Marian Piechaczek spokojnie spogląda w tabelę. – Piłkarze i trenerzy mają zwykle dobrą pamięć – zaznacza „srebrny stoper GKS-u Tychy”. – Wspominki zacznę jednak od najbliższej przeszłości, bo rok temu po dwóch kolejkach nasz zespół też miał tylko jeden punkt i to po bezbramkowej inauguracji ze Stomilem Olsztyn oraz bolesnej wyjazdowej porażce 0:3 z Zagłębiem Sosnowiec. W 3. kolejce nastąpiło jednak przełamanie i wygrana z Sandecją Nowy Sącz zupełnie zmieniła obraz. […] – Zdobyliśmy jednak wyszarpany punkt i było widać, że zespół z kapitanem Łukaszem Grzeszczykiem oraz aktywnym Maciejem Mańką na czele wie, czego chce i jaką ma iść drogą. Mam nadzieję, że w tej ekipie znajdzie się także młodzieżowiec, który pomoże drużynie. Kandydaci są, ale oni także potrzebują tego „pstryczka”, którym włączą pierwszoligowe granie i razem z zespołem pójdą w górę tabeli. Mam nadzieję, że już od spotkania z Miedzią Legnica, bo ta granica, za którą jest się już albo zespołem z czołówki, albo tylko drużyną walczącą o spokojny ligowy byt, zbliża się coraz bardziej – kończy Marian Piechaczek.

Najwyższe zwycięstwo Podbeskidzia w historii? 6:1 z GKS-em Katowice. Najbliższy rywal “Górali”? GKS Katowice.

W pamięci sympatyków „górali” utkwiło przede wszystkim to, co przy Bukowej wydarzyło się niemal dokładnie 11 lat temu. To również był początek sezonu, konkretnie 5. kolejka, a Podbeskidzie dobrze – w przeciwieństwie do tego, co dzieje się teraz – otworzyło sezon. Nikt jednak nie spodziewał się tego, co wydarzyło się w Katowicach. Rozpoczęło się od trzęsienia ziemi, bo na początku meczu gola – potężnym strzałem z rzutu wolnego – zdobył Bartłomiej Konieczny. Do bramki było 40 metrów, a obrońca Podbeskidzia trafił w samo okienko. Tamto trafienie wprawiło w zdumienie nawet kibiców „GieKSy”. Po meczu fani katowickiego zespołu byli mocno rozgoryczeni, bo skończyło się… 6:1 dla Podbeskidzia. Do dziś to najwyższe wyjazdowe zwycięstwo drużyny spod Klimczoka (dwa razy wygrywała też po 5:0) na szczeblu centralnym. Próżno dziś jednak szukać w drużynie „górali” zawodnika, który miałby takie „kopyto”, jak Bartłomiej Konieczny. Generalnie obie bielskie ekipy, o których mowa, różni wiele. Otóż w drużynie sprzed 11 lat grali piłkarze, którzy dobrze się znali. Większość z nich grała razem we wcześniejszym sezonie, a niektórzy jeszcze dłużej. Dłużej z zespołem pracował również trener – Robert Kasperczyk. Dziś nowi szkoleniowcy – Piotr Jawny i Marcin Dymkowski – budują zupełnie nową drużynę. I jak sami podkreślają jest ciężko… Nie ma zatem co marzyć o powtórce wyniku sprzed 11 lat. Ale podczas ostatniej wizyty w Katowicach „górale” zdołali wygrać 1:0 po golu Valerijsa Szabali. Mecz również rozgrywany był na początku sezonu, w kolejce otwierającej rozgrywki 2018/19.

Jacek Trzeciak daje sobie czas na punktowanie w lidze. Lepiej jeść powoli niż zachłannie.

W dwóch meczach pańska drużyna zdobyła trzy punkty. Czy to dla pana satysfakcjonujący wynik, zważywszy na fakt, że oba spotkania graliście na własnym boisku?

– Myśląc o utrzymaniu, powinniśmy u siebie wygrywać mecze. Ale ja nigdy nie byłem pazerny, zawsze wychodziłem z założenia, że lepiej jeść regularnie małą łyżeczką niż zakrztusić się dużą. Ponadto w tym sezonie w 90 procentach mamy nową drużynę. Pewnie zaoponuje pan mówiąc, że tak dużo zawodników nie odeszło z GKS-u. To prawda, ale pragnę zwrócić uwagę, że na przykład Michał Bojdys przez kilka miesięcy leczył kontuzję, Mateusz Słodowy nie był pierwszym wyborem poprzednich trenerów, to samo Kamil Jadach. Nawet Daniel Rumin nie zawsze wychodził na boisko w podstawowym składzie. Sprawdziłem, aż dziesięć meczów zaczynał na ławce rezerwowych.

Ile czasu na zajęciach poświęcacie treningowi strzeleckiemu? Skuteczność, nie tylko zresztą w waszej drużynie, kuleje…

– Pod tym względem jesteśmy w środku pierwszoligowej stawki. Podczas każdego treningu aplikujemy piłkarzom ćwiczenia, które kończą się strzałami na bramkę. Nie jest zatem tak, że bramkarze na treningu dłubią w nosie. Niekiedy takich zajęć jest więcej, innym razem mniej, ale nie zaniedbujemy tego elementu. Na boisku nie zawsze to wychodzi, na co składa się wiele czynników, choćby stres, czy umiejętności.

Super Express

Artur Wichniarek przed startem sezonu Bundesligi. Czy Bayern obroni tytuł i znajdzie następcę Roberta Lewandowskiego?

– Czyli masz wątpliwości, że Bayern zdobędzie mistrzostwo?

– Pozostaje głównym faworytem rozgrywek. W pierwszej trójce widzę też Borussię Dortmund i RB Lipsk. Dortmundowi udało się zatrzymać Erlinga Haalanda, co nie było łatwe, bo zakusy na niego mają największe kluby. Lipsk ma nowego trenera – Jesse’ego Marscha, ale nie jest on nowym trenerem w projekcie RB i zna filozofię klubu.

– Znów odżył temat transferu Roberta Lewandowskiego, którym są zainteresowane wielkie kluby. Czy jest możliwe odejście „Lewego” przed wygaśnięciem jego kontraktu w 2023 r.?

– Patrząc na to, co się wydarzyło w Barcelonie, którą opuścił Leo Messi, to „nigdy nie mów nigdy”. Ale w sprawie „Lewego” wszystkie karty w ręku ma Bayern. Tylko klub będzie decydował o tym, czy Robert zostanie, czy będzie mógł odejść. Ostatnio chyba dyrektor Hasan Salihamidzić wypowiedział się, że Bayern obserwuje Haalanda. Dlatego uważam, że jeśli Robert miałby opuścić Bayern, to tylko w takim momencie, jeśli znajdą godnego następcę. Czy takim jest Haaland, okaże się w tym sezonie. Zobaczymy, czy rywalizacja okoronę króla strzelców będzie bardziej zacięta niż w poprzednim sezonie, bo patrząc na 14-bramkową różnicę między nimi, był to pokaz klasy i siły Roberta.

Jakub Kamiński chce strzelać do “Słoni”. Tak przynajmniej twierdzi “Super Express”. Jedno jest pewne – gra o powołanie do kadry.

Kamiński jest jednym z najbardziej rozchwytywanych piłkarzy Lecha. Klub potwierdził niedawno, że dostał bardzo kuszącą ofertę za pomocnika (7 mln euro). „Możemy potwierdzić, że była świetna oferta za Kubę Kamińskiego, ale Lech Poznań nie jest zainteresowany tym, żeby w tym okienku transferowym Kuba opuścił Kolejorza” – czytamy w oświadczeniu poznańskiego klubu. Lada chwila Paulo Sousa ogłosi powołania do kadry na wrześniowe mecze eliminacji do mistrzostw świata. Według przecieków Kamiński może znaleźć się na liście wybrańców. – Liczę na to, że postawą w lidze zapracuję sobie na powołanie od trenera Sousy. To marzenie może się spełnić za kilka lat, amoże już we wrześniu – nie wiem, ale na pewno będę ciężko na to pracować –podkreślił Kamiński.

Piotr Tworek o Legii i celu Warty. Sprawa jest prosta – być w Ekstraklasie tak długo, jak się da.

„Super Express”: –Legia jest zespołem, z którym Warta nie zdobyła punktu w ubiegłem sezonie. Chyba czas to zmienić?

Piotr Tworek: – Dlatego czas na punkty, a nawet na punkt, bo w ekstraklasie każdy jest cenny. Będziemy chcieli wykorzystać fakt, że Legia gra w pucharach, a znając trenera Michniewicza, to pewnie będzie rotował składem. W tym też upatrujemy swojej szansy.

– Jaki jest cel w tym sezonie?

– Jak najdłużej utrzymywać się wekstraklasie. Czas, w którym będziemy w niej grali, chcemy poświęcić na budowanie solidnych podstaw klubu na lata. Gra w ekstraklasie, również ze względu na fundusze, jest zawsze lepsza dla Warty niż gra w I lidze lub, nie daj Boże, niżej, bo wtedy nie ma pieniędzy.

Przegląd Sportowy

W “PS” też króluje Raków. O laniu dla Śląska tylko mała wzmianka.

Trener Rakowa Marek Papszun doskonale wiedział, jak trudne zadanie czeka jego drużynę w Rosji, by wyeliminować tak mocnego rywala jak Rubin, ale twierdził, że dzięki temu sukces będzie smakował lepiej. – Pierwszym meczem daliśmy sobie szansę, by awansować – zapowiadał, a jego piłkarze wyszli na murawę, naprawdę wierząc, że są w stanie tę szansę wykorzystać. I dopięli swego. […] Dwa najbliższe mecze ligowe zespołu z Częstochowy zostały przełożone. Zdobywcy Pucharu Polski nie domagali się tego przed spotkaniem z Rubinem, teraz jednak uznano, że stawka jest tak wysoka, że władze klubu złożyły wniosek do Departamentu Logistyki Rozgrywek, a ten zaraz po meczu ogłosił, że spotkania z Radomiakiem i Górnikiem odbędą się w późniejszym terminie (daty nie zostały jeszcze ustalone). W IV rundzie Raków zagra z KAA Gent, który po remisie 2:2 z łotewskim RFS Ryga w rewanżu wygrał 1:0. Oznacza to powrót do Polski znanego kibicom ekstraklasy Vadisa Odjidji-Ofoe, który grając w Legii w sezonie 2016/17, był absolutną gwiazdą ligi. 19 i 26 sierpnia okaże się, jak teraz wygląda zawodnik, do dziś jest podawany jako przykład znakomitego piłkarza, którego w kryzysie można ściągnąć do Polski. Papszun ma tydzień, by ustalić taktykę, która zatrzyma Belgów.

Kilka pytań przed startem sezonu Bundesligi. Lewandowski znów idzie na rekord?

2. CZY LEWY MOŻE ZNÓW POBIĆ REKORD?

Pasjonujący wyścig Lewandowskiego z ponadpięćdziesięcioletnim rekordem Gerda Müllera obserwował niemal cały piłkarski świat. Nasz napastnik zakończył sezon z 41 golami. W obecnych rozgrywkach zdecydowanie stać go na powtórzenie tego wyniku, a nawet jego przebicie. Bo do 1. Bundesligi awansowały raczej słabsze niż lepsze zespoły, czyli Bochum oraz Fürth. Jeśli Lewy nie będzie miał kontuzji, to ponownie zbliży się do bariery 40 trafi eń. 

5. JAK PORADZĄ SOBIE POLACY?

Lewy był i jest największą gwiazdą Bundesligi i to się nie zmieni. Również bramkarz Augsburga Rafał Gikiewicz ma bardzo mocną pozycję i jest w Niemczech niesamowicie ceniony. O takim szacunku marzy jego klubowy kolega Robert Gumny, który ma już za sobą próbny rok i teraz nie będzie miał wymówek. Również Krzysztof Piątek po wyleczeniu kostki powinien w barwach Herthy BSC w końcu pokazać, że jest skutecznym napastnikiem, bo ostatnie dwa lata miał beznadziejne. W stolicy Niemiec będzie miał towarzystwo, bo w Unionie zagrają Tymoteusz Puchacz i Paweł Wszołek, przy czym słowo „zagrają” bardziej pasuje do byłego gracza Lecha, który ma znacznie większe szanse na regularne występy. Wszołek na razie walczy o miejsce w kadrze i sensowną pozycję na boisku, musi przywyknąć do twardej niemieckiej piłki i rzeczywistości. Za to po raz pierwszy od 2005 roku nie mamy ani jednego Polaka w Borussii Dortmund. Do tego też się trzeba jakoś przyzwyczaić. 

Łukasz Trałka robi w “PS” za eskperta od kartek. Opowiada, jak to jest pierwszy raz w karierze obejrzeć “kiera”.

JAKUB TREĆ: Długo musiał pan czekać na czerwoną kartkę, bo aż 402 mecze. Chciał pan zakończyć karierę bez wykluczenia, a może brakowało tego w piłkarskim CV?

ŁUKASZ TRAŁKA (PIŁKARZ WARTY POZNAŃ): Rzeczywiście długo. To nie było moim celem, żeby tej kartki nie zobaczyć, nie myślałem o tym za dużo. Akceptowałem sytuację, która była. Zresztą czerwonej kartki nie dostałem za brutalny faul. Był to spontaniczny odruch, złapałem Kacpra Kozłowskiego, żeby zapobiec stracie bramki. 

Jak to z panem jest? Nigdy nie brakowało opinii, że gra pan ostro. Z czego to wynika?

Myślę, że z pozycji, na której występowałem przez większość kariery, czyli defensywnego pomocnika. Zwłaszcza przy kontratakach trzeba czasem przerwać akcję faulem, z tego uzbierało się tyle żółtych kartek. Nie przypominam sobie jednak żadnego brutalnego. Taką łatkę mi przypięto, sugerując się liczbą upomnień. Zawsze gram twardo i zdecydowanie, ale to nie znaczy, że brutalnie. Myślę, że tego nie można mi zarzucić. Na pewno w przeszłości mogłem otrzymać czerwoną kartkę, ale raczej ze względu na dwie żółte, a nie za bezpośredni faul. 

Jak gra się z żółtą kartką na koncie? Przeżył pan to aż 108 razy.

Najważniejsza w takiej sytuacji jest świadomość i koncentracja. Trzeba być maksymalnie, a wręcz podwójnie skupionym, bo w trakcie meczu jest mnóstwo okazji do faulu i obejrzenia żółtej kartki. Trzeba się hamować, żeby przypadkiem nie pociągnąć kogoś za koszulkę czy żeby się nie spóźnić z interwencją.

Przed sezonem miał pan obawy, że drugi sezon w ekstraklasie będzie dla Warty trudniejszy?

Nie trafi ają do mnie opinie, że drugi sezon jest dla beniaminka trudniejszy. Wolę to zweryfi kować na placu boju. Jedyne wątpliwości budziło odejście kilku chłopaków. W ich miejsce przyszli nowi i to, że potrafi ą grać w piłkę, było wiadomo. Zawsze jednak pojawiają się znaki zapytania, jak nowy zawodnik zaadaptuje się w nowym miejscu, drużynie, lidze, a nawet kraju, jak w przypadku Milana Corryna.

Trzej grubi Włosi i potajemna wizyta u kolegów. Jak Bartosz Salamon wyjechał do Italii.

Salamon błysnął w maju 2007 podczas dwumeczu kadry U-16 z Portugalią. Dziś nie wiadomo, kogo tak naprawdę przyjechali oglądać włoscy skauci. Według jednej wersji chcieli przyjrzeć się, któremuś z gospodarzy. Zgodnie z inną zamierzali ocenić talent Piotra Loby, kolegi Salamona z Lecha, wówczas uważanego za najzdolniejszego w Kolejorzu w tym roczniku. Tyle że w pierwszym starciu – wygranym przez Biało-Czerwonych 2:0 w Santa Comba Dao – Loba wystąpił krótko jako rezerwowy, a w drugim – przegranym 1:3 w Tondeli – zszedł z poważnym urazem po siedmiu minutach. W każdym razie w oko wpadł Salamon, wtedy występujący jako defensywny pomocnik. Na mecz reprezentacji WZPN przedstawiciele z Italii przyjechali już z pewnością dla niego. – To było bodajże w Pobiedziskach. Rodzice nam później mówili, że siedziało trzech grubych Włochów na trybunach – wraca do przeszłości Jurga. Rumak namawiał swojego zawodnika na Juventus, ale ten wolał Brescię, bo choć dawała mniejszą kasę, intensywniej o niego zabiegała. Ale zanim przeprowadził się do Lombardii, jeszcze na pożegnanie pokazał, jak wiele znaczyły dla niego trzy lata w Poznaniu. Po podpisaniu umowy z Biancoazzurrimi już nie mógł uczestniczyć w mistrzostwach kraju jako reprezentant WZPN (większość kadrowiczów była z Lecha), więc na własną rękę przyjechał do podszczecińskich Polic, by być z zespołem. Uprzedził dwie, może trzy osoby, a reszcie sprawił niespodziankę. O nocleg naturalnie nie musiał się martwić – koledzy po cichu przygarnęli go do pokoju. – Dla mnie to dobitnie świadczy o tym, jakim Bartek jest człowiekiem. Jako jedyny z klasy podpisał zagraniczny kontrakt, ale nie odleciał i nie myślał tylko o sobie, a przejechał kawał drogi, by nas wspierać chociaż przez kilka dni – stwierdza Rumak.

Łukasz Surma wiąże problemy Lechii z problemami polskiej piłki. Winy szuka w szkoleniu.

– Niewątpliwie Lechia jest na etapie poszukiwania optymalnego składu, co widać. Trener Stokowiec szuka ustawienia w środku pola. Nie tylko Lechia ma z tym problem. Jednym z nielicznych rozgrywających w lidze jest Filip Starzyński. Dużo widzi, gra obiema nogami i dobrze wykonuje stałe fragmenty gry. Gdańszczanie chcieli go sprowadzić, ale to się nie udało. Trochę brakuje Lechii takiego zawodnika, ale da się wygrywać mecze w inny sposób – podkreśla Łukasz Surma, były piłkarz Lechii. Faktycznie, Biało-Zieloni starają się stwarzać zagrożenie na skrzydłach. Ilkay Durmus i Joseph Ceesay mają ku temu wszelkie predyspozycje, ale Stokowiec nie chce się zamykać na jednowymiarową taktykę i nie rezygnuje z poszukiwań innych rozwiązań. Zdaniem Surmy znalezienie klasycznej dziesiątki nie jest wcale łatwym zadaniem. – Trudno mieć pretensje jedynie do trenera za defi cyty na tej pozycji. Oprócz Starzyńskiego kimś takim w naszej lidze jest Luquinhas. Niestety, ale coraz mniej szkolimy takich piłkarzy, przez co mniej ich się pojawia w ekstraklasie. Trzeba nieco głębiej spojrzeć na ten problem, na piłkę młodzieżową. Jeżdżąc na mecze jako trener z zespołem, zauważyłem brak typowych „10”, co jest problemem złożonym. Pytanie brzmi, czy w grupach młodzieżowych większą uwagę zwracamy na systemy i ustawienia, czy bardziej na indywidualną technikę zawodników, aby dopiero w przyszłości wprowadzić ich w taktykę? 

Benedikt Zech, czyli kapitan. Defensor Pogoni zadebiutował w nowej roli.

– To nasze miasto, nasz stadion. Nikt nie może tu przyjechać i zabrać nam naszych punktów! Ale na te punkty musimy zapracować! Wtedy wygramy – powiedział Zech po angielsku. – Wiara! Jedność! Pogoń! – po kilku sekundach ciszy zaintonował po polsku, a koledzy z zespołu na każde ze słów odpowiadali gromkim „Au!”, przy czym po nazwie klubu powtórzyli to trzykrotnie (materiał do obejrzenia na serwisie You Tube na ofi cjalnym koncie klubu). Następnie sami siebie nagrodzili brawami i wyszli z szatni, by pokonać Piasta Gliwice. Zwycięstwo 1:0 po golu Jeana Carlosa Silvy pozwoliło Portowcom zrównać się punktami w tabeli z Jagiellonią i Lechem. – Kompletnie zapomniałem, że trzeba będzie przemówić przed spotkaniem. Dopiero w sobotę wypadł z gry Damian Dąbrowski, od którego przejąłem opaskę i jakoś nie było czasu myśleć nad tym, co powiedzieć. To wyszło spontanicznie. Czy byłem zdenerwowany? Nie. Ale z pewnością to była chwila pełna emocji – tłumaczy defensor. Zech trafi ł do Szczecina przed sezonem 2019/20. – Chcę, by moja obrona była najlepsza w Polsce. Dlaczego miałaby nie być? – pytał nas. Nie było żadnych wątpliwości – mówił poważnie. Co więcej, choć tamtego lipcowego popołudnia spełnienie tej deklaracji wydawało się mało prawdopodobne, w poprzednich rozgrywkach Zech faktycznie dowodził najlepszą defensywą w ekstraklasie.

Martin Konczkowski i jego charatker. Czym przejawiał się w przeszłości?

Gdy pytamy, w czym ten charakter się przejawia, Konczkowski wspomina o jednym z pierwszych spotkań w seniorskiej piłce. Wtedy był jeszcze piłkarzem Wawelu Wirek, lokalnego klubu, gdzie wcześniej grał jego ojciec, Mariusz. Konczkowscy znali tam wszystkich, a wszyscy znali ich. – Dzień przed meczem czymś się zatrułem. Dodatkowo w nocy męczyła mnie wysoka g o r ą c z k a , więc na zbiórce s t aw i ł e m się mocno z m ę c z o n y. Powiedziałem, trenerowi, jak wygląda sytuacja i zacząłem mecz na ławce, choć miałem być w wyjściowym składzie – wspomina gracz Piasta, który wtedy miał ukończone ledwo 16 lat. Pod koniec meczu, gdy wciąż był bezbramkowy remis, trener nagle zawołał siedzących niedaleko na trybunach rodziców Martina i zapytał, czy może wpuścić ich syna na boisko. – Ojciec był na tak, mama się sprzeciwiła. Ale o jej wątpliwościach dowiedziałem się dopiero kilka dni po meczu – zdradza piłkarz. Możliwe, że matka nie chciała się do swojej reakcji przyznać, bo Konczkowski wszedł na boisko w 80. minucie i w doliczonym czasie strzelił gola na 1:0. – Chyba adrenalina zrobiła swoje, bo pamiętam, że idąc na mecz, byłem ledwo żywy – śmieje się dziś.

Miłosz Kozak opowiada o debiucie w Ekstraklsie. Oraz o tym, czy mógł on nastąpić wcześniej.

Mógł nadejść wcześniej?

W sezonie 2016/2017, gdy występowałem na wypożyczeniu z Legii Warszawa w Wigrach Suwałki, interesował się mną Czesław Michniewicz, dziś trener Legii, który wówczas prowadził Bruk- -Bet Termalicę Nieciecza. Rozmawialiśmy przez telefon, to była dla mnie ciekawa perspektywa, bo jego drużyna znajdowała się wysoko w tabeli, ale nie dogadały się kluby i ostatecznie znów zostałem wypożyczony do Wigier, a później do Podbeskidzia. 

Gdy w ubiegłym sezonie Radomiak grał z Lechem w 1/8 finału Pucharze Polski i w dogrywce rywalom przyznano rzut karny, zaczął pan ryć nogą dołek w miejscu jego wykonania. Tymoteusz Puchacz jednak trafił do siatki, a w serii rzutów karnych nie wykorzystał pan jedenastki, która mogła dać ćwierćfinał. Chwilę później odpadliście. Jedni pisali wtedy, że karma wraca, a drudzy, że nie wytrzymał pan presji.

Nie byłem jedynym piłkarzem Radomiaka, który rył ten dołek, ale ludzie podłapali, że kiedyś odszedłem z Lecha do Legii i skupili się na mnie, a media podchwyciły temat, żeby się klikało. Po meczu koledzy mówili, żebym się nie przejmował i podesłali mi filmik z bramkarzem z którejś z najlepszych europejskich lig, który wykopał coś w miejscu wykonania karnego i po chwili jego rywal nie trafił z 11 metrów. W jego przypadku komentarze były takie: „Boiskowe cwaniactwo. Może i trochę nie fair, ale wykazał się doświadczeniem i pomógł zespołowi”. Niektórzy podsyłali mi jakieś artykuły, w których traktowano mnie inaczej niż tamtego bramkarza, ale odcinałem się od nich. Wiedziałem, że to potrwa dwa, trzy dni, a później nastąpi cisza, i tak właśnie było. Jeśli natomiast chodzi o późniejszy rzut karny, to oczywiście mogłem uderzyć lepiej. Szkoda tamtego meczu, bo mieliśmy swoje okazje i mogliśmy już wcześniej, przed serią jedenastek, pokonać Lecha. Widocznie tak musiało być w ubiegłym sezonie, że odpadamy w 1/8 finału krajowego pucharu, ale awansujemy do ekstraklasy. 

W klubie z Warszawy przez rok prowadził pana Dariusz Banasik, obecnie pracujący w Radomiaku. Czym ten trener wyróżnia się na tle innych?

Ma dobry kontakt z zawodnikami i świetne wyczucie. Wie, kiedy należy złapać drużynę za twarz, a kiedy nieco poluzować. To powoduje, że w Radomiaku jest dobra atmosfera, nie ma podziałów i jeden skoczyłby za drugim w ogień, dzięki czemu udało nam się awansować do ekstraklasy.

Marcin Budziński był bliski zakończenia kariery. Kontuzja odebrała mu chęć gry w piłkę.

– Trudno stwierdzić, kiedy dokładnie pojawiły się problemy. Po prostu kolano zaczęło mnie boleć, ból się nasilał. Nie było żadnego kopnięcia w meczu czy na treningu, mogła to być stara sprawa, która dopiero wtedy zaczęła dawać o sobie znać. Mimo wszystko próbowałem trenować i grać, ale przyszedł moment, że ból był tak duży, iż pojechałem na badania. Diagnoza była jednoznaczna: potrzebna jest operacja wycięcia chrząstki. Liczyłem jednak, że uda mi się dograć sezon do końca choćby na lekach przeciwbólowych, więc pojechałem do innego lekarza. Powiedział to samo. No to pojechałem do jeszcze jednego, by mieć stuprocentową pewność. Bardzo chciałem bowiem dalej pomagać drużynie. Szukałem nadziei. Ale trzeci powtórzył słowa poprzedników. Że jeśli będę grał, tylko pogorszę sprawę – opowiada Budziński. Sezon dobiegł końca, piłkarzowi wygasł kontrakt z Radomiakiem i klub nie miał w planach przedłużenia go. Poważnie kontuzjowany, bez klubu i wielkich perspektyw – Budziński został na lodzie. Wtedy zaczęła w nim kiełkować myśl, że może już nigdy w piłkę nie zagra. Budziński: – W tamtym momencie byłem bliski zakończenia kariery. Nawet bardzo. Rozstanie z Radomiakiem było nieprzyjemne, pokazało mi, jak się w Polsce traktuje zawodników. Mimo że my często poświęcamy swoje zdrowie, żeby pomóc klubowi, ten później się nas pozbywa. […] – Ale kiedy prezes Tabisz dowiedział się, że jestem, zaproponował, bym pomógł drugiej drużynie do końca rundy. Sytuacja w tabeli po rundzie jesiennej nie była najlepsza, a wszystkim zależało, żeby utrzymać trzecią ligę. Plan był taki, że będę w rezerwach, ale z szansami na grę w pierwszej drużynie, jeśli będę prezentował się dobrze. Tak też się stało – mówi piłkarz.

“Chwila z…” Tomaszem Loską. Bramkarz Bruk-Bet Termaliki opowiada o swojej karierze.

Pana siódme przykazanie: nie cuduj.

Wychodzę z założenia, by robić swoje, funkcjonować na luzie.  Nikogo nie udawać, nie wydawać przesadnie pieniędzy, gdy nie ma to sensu. To sformułowanie dotyczyło akurat kolacji, na którą poszliśmy w Sopocie z chłopakami z młodzieżówki. Wymyślili, by zamówić  wino za 2,5 tysiąca złotych za butelkę. Nie rozumiałem, jaki jest tego sens: nie klepie inaczej, nie smakuje lepiej, nikt z nas nie poczuje, że jest lepsze od tego za 30 złotych. Ja nie mam nic przeciwko, gdy ktoś daleko zajdzie, zarobi i skoro lubi się dobrze ubrać czy zjeść, to na to wyda. Jednak kiedy widzę młodego zawodnika, który jeszcze niczego nie pokazał, a wchodzi do szatni w markowej czapce za 700 złotych albo butach za 3 tysiące, to myślę: głupota. Ja też byłem młody, chodziłem w trampkach za 150 złotych i najważniejsze było, że są czyste, schludne.

Tak właśnie miała wyglądać pana droga? Musiał pan odrobić pewne lekcje, by znów być na tym poziomie?

Zdecydowanie tak. Przez długi czas byłem w Górniku z boku. Poszedłem do Rakowa i w ciągu tygodnia zdobyłem zaufanie sztabu, występowałem we wszystkich spotkaniach. Wróciłem do Zabrza, od razu stałem się numerem jeden. W ciągu roku z rzeczywistości, w której byłem czwartym bramkarzem, który siedział na ławce nawet w rezerwach Górnika, zostałem pewniakiem do gry w pierwszym składzie. To poszło bardzo szybko, nie miałem czasu, by się nauczyć, jak funkcjonować w tym szumie, jaki powstał wokół mnie, w nowej otoczce.

Nie da się oszukać czasu i braku doświadczenia?

Wierzę, że wszystko dzieje się w jakimś celu. Kiedy grałem w ekstraklasie i szło mi naprawdę dobrze, byli wokół mnie ludzie, którzy dawali mi wiele mądrych wskazówek. Powtarzali, że każdy kolejny mecz jest najważniejszy, że za chwilę nikt nie będzie już pamiętał, co było dwa miesiące wcześniej. Słuchałem ich słów, ale nie brałem tego scenariusza pod uwagę. Występowałem przecież w ekstraklasie, zbierałem pochwały, co złego miało się wydarzyć? Kolejnym krokiem miał być wyjazd za granicę, zacząłem się uczyć angielskiego. Dopiero po czasie dotarło do mnie, że człowiek w młodym wieku musi pewne błędy popełnić sam, poczuć konsekwencje na własnej skórze. Tylko wtedy ta lekcja jest skuteczna, sprowadza na ziemię. Kiedy dziś patrzę na te lata, które były dla mnie pokutą, to uważam, że dzięki nim stałem się zdecydowanie bardziej dojrzałym i człowiekiem, i przede wszystkim piłkarzem. Wchodzę do bramki i nie podejmuję już dzikich, pochopnych decyzji, potrafię analizować sytuacje na chłodno. Jestem zdecydowanie bardziej przewidywalny. Wcześniej mi tego brakowało. Sam nie wiedziałem, czego mogę się po sobie spodziewać. Nie wiedziałem, jak się zachowam w danej sytuacji, jak zagram. Przychodziłem na analizę, wiedziałem, jak powinienem był postąpić. Na boisku ta teoria nie działała. Teraz jestem bardzo pewny tego, co robię, podejmuję zdecydowanie bardziej rozsądne decyzje.

Gazeta Wyborcza

Nic o piłce.

fot. Newspix

Najnowsze

Komentarze

9 komentarzy

Loading...