Poniedziałkowa prasa dotyczy – inaczej być nie może – głównie dzisiejszego meczu ze Słowacją. Dużo analiz, komentarzy i wywiadów. Jest całkiem ciekawie.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Godzina zero wybije o 18. W St. Petersburgu Polska gra ze Słowacją i trzeci raz w historii chce zacząć wielki turniej od wygranej.
Ostatnie trzy lata były stałym wygaszaniem emocji związanych z meczami Biało-Czerwonych. Dziś nikt nie mówi wyprawie po medal, mimo że to w naszym zespole gra najlepszy piłkarz świata, w bramce stoi golkiper Juve, a wielu piłkarzy przyjechało po sezonach – jak to określił Bartosz Bereszyński – wybitnych. To wciąż za mało. Zbyt wiele było rozczarowań, by kibice znowu uwierzyli, że nasz zespół stać na przyjemne niespodzianki. Zatrudnienie Sousy nie było zastrzykiem optymizmu, ale sprawiło, że kadra przynajmniej znowu zaczęła wywoływać jakieś emocje. Nużąca przewidywalność, która często prowadziła do celu, była jak tatuaż na kadrze Jerzego Brzęczka – niezmywalna.
Obecnie znakiem rozpoznawczym jest niepewność, która dotyczy zarówno jej siły, jak i składu, zestawienia niemal każdej formacji. W trakcie trzech miesięcy pracy Portugalczyk zamieszał w narodowym kotle tak mocno, że po sześciu meczach pod jego wodzą, w dniu pierwszego występu na EURO 2020, możemy się po tej drużynie spodziewać właściwie wszystkiego.
Niepewność zazwyczaj rodzi strach, jednak Sousa starał się nas przekonać, że to ograniczające przeświadczenie wcale nie musi być prawdziwe. Przemawiając, jawi się jako człowiek, który doskonale wie, jak ma grać jego drużyna. Niepewność dotyczy tego, czy piłkarze potrafią to zrealizować. W większości dotychczasowych spotkań pod wodzą Portugalczyka byli od tego daleko, pomijając styl, schematy, które przejawiały się w meczu towarzyskim z Rosją – wygrali tylko z Andorą (3:0).
Żeby Polacy odnieśli w mistrzostwach Europy sukces, najlepszy piłkarz 2020 roku musi pokazać, że jest w stanie przełamywać bariery także w reprezentacji.
Jego bramki były potrzebne naszej kadrze zawsze, ale nigdy tak bardzo jak teraz. „O, Robert Lewandowski właśnie dołączył do imprezy. Fajnie, lepiej późno niż wcale” – mniej więcej takimi słowami Gary Lineker skomentował trafienie kapitana reprezentacji Polski na początku ćwierćfinału EURO 2016 z Portugalią. Niestety, był to ostatni gol Biało-Czerwonych we francuskim turnieju, bo drużyna odpadła po rzutach karnych. Kontynuując myśl Linekera, można stwierdzić, że Lewy zamknął imprezę (trochę „pomógł” Jakub Błaszczykowski, nie wykorzystując jedenastki). Cztery lata wcześniej Lewandowski rozpoczął imprezę, zdobywając bramkę na Narodowym w spotkaniu z Grecją, które inaugurowało EURO 2012. Niestety, to też były miłe złego początki.
Opisane wyżej gole to jedyne trafienia najlepszego obecnie piłkarza świata w trzech wielkich turniejach, w których uczestniczył. Uzbierał jedenaście występów, spędził na boisku ponad tysiąc minut, a do siatki trafiał – średnio – raz na prawie dziewięć godzin gry. Mówimy o zawodniku, który w zakończonym niedawno sezonie Bundesligi strzelił 41 goli w 29 meczach ze znakomitą średnią – bramka co godzinę. Reprezentacja to inna bajka niż Bayern, tyle że trudno sobie wyobrazić sukces podczas EURO 2020 bez bramek Lewego.
Rozmowa ze Zbigniewem Bońkiem przed meczem ze Słowacją, ale także o tym, co już się na EURO wydarzyło.
Robert Błoński: Mistrzostwa Europy rozpoczęte, rozmawiamy przed wylotem reprezentacji do Sankt Petersburga na mecz ze Słowacją, ale nie mogę nie zacząć od pytania o sytuację z Christianem Eriksenem. W meczu z Finlandią Duńczyk dostał ataku serca na boisku i tylko dzięki szybkiej, przytomnej i wspaniałej interwencji ratowników medycznych uniknął śmierci.
Zbigniew Boniek (prezes PZPN, wiceprezydent UEFA): Obrazki telewizyjne były wstrząsające, ale są już pierwsi wielcy zwycięzcy turnieju, czyli osoby, które uratowały piłkarza. To, jak sytuacja się skończyła, jest fantastyczne – Duńczyk przeżył, został błyskawicznie wyprowadzony z ataku serca, wszystko zadziałało jak należy. Wydawało się, że jest tragicznie, że może dojść do dramatu, żeby przywrócić akcję serca, użyto defibrylatora i odratowano piłkarza. Tym wszystkim ratownikom trzeba bić brawo. To były wstrząsające momenty, które pokazują, że piłkarze oraz ogólnie sportowcy to też tylko ludzie – jak wszyscy inni. Takie historie i sytuacje już się zdarzały. Przypadek Eriksena pokazał, że mimo nakładów pracy, fenomenalnej medycyny nie wiemy wszystkiego o sercu. Pamiętamy młociarkę Kamilę Skolimowską, która w trakcie treningu zasłabła, a niedługo później zmarła na zator tętnicy płucnej, pamiętamy bramkarza Ikera Casillasa, który miał zawał serca podczas treningu, przeżył, ale do wyczynowego sportu nie wrócił. Takich przypadków było więcej, bo – jak mówiłem – sportowcy to też tylko ludzie. W sobotę, w całej tej sytuacji przeraziła mnie liczba nieprzemyślanych, niektórych wręcz zwyczajnie głupich komentarzy i wypowiedzi, co trzeba było zrobić i jak się zachować.
Spekulowano, że UEFA na kogoś nalegała i naciskała, coś komuś kazała. Bzdura. Nie powinno się zabierać publicznie głosu i wywierać wpływu na opinię publiczną, nie mając pojęcia, o czym się mówi. To były subiektywne opinie osób, które chyba nie do końca ogarniały temat. W 1985 roku grałem finał Pucharu Europy jakieś kilkadziesiąt minut po śmierci 39 kibiców na stadionie Heysel. Kilkanaście godzin później miałem następny mecz – w reprezentacji Polski z Albanią w eliminacjach mistrzostw świata. Nikt na mnie nie naciskał, nikt nie kazał wychodzić na boisko. Nie wiem, jakie rozwiązanie byłoby najlepsze w przypadku spotkania Danii z Finlandią, bo nie ma jednego i dobrego, ale mówienie, że UEFA, że pieniądze, że naciski – jest niebywale niesprawiedliwe i błędne. A może należy spojrzeć na to w ten sposób: dzięki temu, że to było spotkanie mistrzostw Europy, zorganizowane i zabezpieczone przez UEFA na możliwie najwyższym poziomie, Eriksenowi uratowano życie? Podczas spotkania innej rangi mogło nie być takiego zabezpieczenia i tak błyskawicznej reakcji odpowiednich osób. Już mówiłem, że kiedyś znalazłem się w takiej sytuacji i w 1985 roku też mieliśmy dylemat: grać czy nie. Żadna decyzja nie jest łatwa i prosta, ale nikt nikogo do niczego nie przymuszał. Jesteśmy specjalistami w wypowiadaniu teorii, o których nie mamy pojęcia. Zostawmy ten temat, dziękujmy Bogu, że serce Eriksena ruszyło. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek będzie grał w piłkę, różne przypadki się zdarzały, ale dalej może żyć z rodziną tak samo szczęśliwy, jak był do tej pory.
Janusz Kupcewicz uważa wyjście z grupy za obowiązek, choć do przesadnych optymistów się nie zalicza.
(…) Piłkarze po Islandii zgodnie przyznawali, że przez dwa tygodnie trenowali dość intensywnie.
Coś zatem poszło nie tak, skoro w meczu z Islandią pod względem fizycznym prezentowali się gorzej niż w meczu z Rosją. Wcale nie chodzi tylko o to, żeby mieć siły do biegania przez cały mecz. Z własnej kariery pamiętam, że bywały mecze, w których potrafiłem biegać jak koń, nawet przez dwie godziny, ale w jednostajnym tempie. Nie potrafiłem dynamicznie ruszyć do piłki, wygrać pojedynku. Na takimi rzeczami trzeba bardzo umiejętnie pracować na zgrupowaniu, zwłaszcza że jest ono tuż po ciężkim sezonie z koronawirusem i innymi przeszkodami.
Czyli chodzi też o indywidualizację obciążeń treningowych?
Nie wątpię, że jest ona stosowana, że pracuje nad tym cały sztab wykwalifikowanych ludzi, a jednak potem okazuje się, że w spotkaniu z Islandią nie gra dwóch czy trzech piłkarzy, bo mają jakieś drobne urazy. Niby to efekt ciężkiego sezonu, lecz po to tyle czasu piłkarze spędzili na zgrupowaniu, by dzięki odpowiedniemu zwiększaniu bądź zmniejszaniu obciążeń doszli do odpowiedniej formy już na ostatni sprawdzian przed turniejem. A jeśli nie każdy mógł zagrać, to mamy kłopot, bo nawet nie wiemy, jak będzie wyglądał skład drużyny w spotkaniu ze Słowacją. Nie udało się go przetestować.
Testowanie to charakterystyczne słowo dla kadencji Paulo Sousy.
Selekcjonerem reprezentacji Polski jest od niemal pięciu miesięcy, a ciągle nie wiemy, na kogo zamierza postawić i dlaczego. Niektóre jego decyzje muszą dziwić. Ciągle nie mogę na przykład zrozumieć, dlaczego nie wziął do turniejowej kadry Sebastiana Szymańskiego, który przez media rosyjskie został wybrany do jedenastki sezonu tamtejszej ligi. Nikt mi nie powie, że Szymański jest słabszy od paru piłkarzy, którzy znaleźli się w drużynie.
Bramkarz i obrona są w porządku, ale im bliżej bramki rywala, tym gorzej – o pierwszym rywalu reprezentacji Polski w EURO 2020 opowiada legenda słowackiej piłki Lubomir Moravčik. Mówi też, dlaczego z zawodników z lig polskiej i czeskiej nie da się stworzyć mocnego zespołu.
(…) Bramka, obrona i pomoc z Hamšikiem już była. Został atak.
Tu jest nasz najsłabszy punkt. Nie w tym rzecz, by mieć napastnika, który wykorzysta jedną z dziesięciu szans, ale takiego, który jedną okazję zamieni na dwa gole. Znakomicie zapowiadał się Robert Boženik. Miał dobre wejście do reprezentacji, zadebiutował w niej jako 19-latek. Ale ostatnio stracił pewne miejsce w Feyenoordzie i przygasł. Robert Mak z Ferencvarosu mógłby być pewnym punktem reprezentacji, jednak musi znaleźć klub, w którym występowałby regularnie. Michal Ďuriš trafił w barażu z Irlandią Północną. Ale gra na Cyprze i mam wątpliwości, czy to poziom europejski. Ciekawy jestem szybkiego Ivana Schranza z FK Jablonec. Podsumowując: mamy kilku niezłych napastników i żadnego naprawdę się wyróżniającego.
Co mówią kibice na Słowacji?
Mało kto stawia zespół Tarkoviča w roli faworyta. Polska jest większa, ma więcej piłkarzy występujących w czołowych klubach, na wyższym poziomie niż nasza liga stoi wasza ekstraklasa. Możemy liczyć tylko na to, że zaskoczymy wyżej notowanych rywali. Nikt nie mówi, że awans z grupy to nasz obowiązek. Pierwszy mecz da odpowiedzi na wiele pytań.
Dobrze rozpoczęty turniej dodaje skrzydeł. Jeśli mamy przejść do następnej fazy, spotkanie z Polską jest kluczowe. Nikt nie chce sytuacji, w której o naszym losie w imprezie decydować będzie starcie z Hiszpanią.
Czego Jürgen Klopp wymagał od Łukasza Piszczka? Czy zwraca uwagę tym, że nie rzuca się w oczy? Jak pięć krzesełek ze starego stadionu BVB trafi ło do Piszczka?
Na spotkaniu zapoznawczym Jürgena Kloppa z Łukaszem Piszczkiem w Dortmundzie niemiecki trener był tak czarujący, jak tylko potrafi. Poprawił belferskie okulary, dołożył łagodne spojrzenie i przyjacielski uśmiech, który w pewnym momencie zamienił się w srogą minę. – Nie zawsze będę tak miły, jak teraz – rzekł poważnym tonem.
Nowy zawodnik Borussii wkrótce miał o tym się przekonać. Z gabinetu przenosimy się na boisko treningowe. Trwa gierka, Piszczek w ulubionym przez siebie stylu depnął kilkadziesiąt metrów, żeby pozwiedzać okolice pola karnego rywali. – I oberwałem tam, gdzie żaden facet oberwać by nie chciał – opowiada. Upadł, a przeciwnicy rozpędzili się z kontrą. Klopp przerwał grę.
– Co jest? – zapytał leżącego Piszczka.
– Dostałem w… jaja.
– Gówno mnie to interesuje, może ci je nawet urwać. Masz wracać! – emocjonował się szkoleniowiec.
Zabrzmiało brutalnie, ale Piszczek dziś nazywa to punktem zwrotnym. – Zobaczyłem, jak ważna na boisku jest obowiązkowość i dyscyplina taktyczna. Trener Klopp pokazał, jakie mam zadania i czego ode mnie oczekuje. Wprowadził mnie na jeszcze wyższy poziom świadomości.
Wojciech Szczęsny aż za bardzo słodził na konferencji? Takie odczucia ma Dariusz Dziekanowski.
Dziś nasza uwaga zostaje skierowana na reprezentację Polski, z której płyną sprzeczne sygnały. Wele pięknych zdań padło z ust naszych piłkarzy na temat rodzinnej atmosfery panującej w reprezentacji Polski. Wojciech Szczęsny powiedział, że to najlepsze zgrupowanie kadry, w jakim kiedykolwiek brał udział. Pochwalił przy tym sztab szkoleniowy, który pozwolił na uczestnictwo rodzin zawodników w części zgrupowania. Dodał, że „lepiej gra się w piłkę z przyjaciółmi niż z kolegami”.
Muszę przyznać, że mam mocno mieszane uczucia na temat tego typu wypowiedzi i generalnie tego, co widziałem w wykonaniu naszej narodowej drużyny w ostatnich dwóch meczach towarzyskich. Kiedy piłkarz tak bardzo chwali swoich szefów, to brzmi to trochę jak próba przypodobania się im. A może w przypadku Szczęsnego, to wdzięczność za to, że trener Paulo Sousa ogłosił już jakiś czas temu, że bramkarz Juventusu będzie numerem 1 w jego drużynie.
Ten entuzjazm Wojtka na temat przyjacielskiej atmosfery kłóci się mocno z tym, co widzieliśmy w meczach. Ani w spotkaniu z Rosją, ani – o dziwo! – także z Islandią nie widziałem ani jakiegoś wielkiego zrozumienia między piłkarzami, ani gry pod hasłem „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.
SPORT
Rozmowa z Dusanem Radolskim. Słowak pracował w Polsce jako trener Dyskobolii, Polonii Warszawa i Termaliki.
Realnie patrząc na grupę E, czy to możliwe, aby oba zespoły awansowały?
– Jest ku temu okazja, bo awansować może także trzecia drużyna. Trzeba umieć to wykorzystać i wierzyć, że się uda. Jestem przekonany, że i jedna, i druga reprezentacja da radę.
Poniedziałkowy mecz może być jednak grą o wszystko dla obu stron…
– Pamiętam, że Słowacja nie wygrywała pierwszych meczów na dużych turniejach, a potem awansowała. Oczywiście, mecz otwarcia jest istotny, ale wyjść z grupy można bez względu na rozstrzygnięcie w inauguracyjnym spotkaniu.
Jak pana zdaniem ten mecz w Petersburgu może wyglądać?
– Podstawą będzie taktyka, druga rzecz to oczywiście forma zawodników. Forma nawet nie w tym dniu, ale konkretnym momencie, między godziną 18.00 a 20.00. Kolejna rzecz to decyzje trenerów. Zawsze mówiłem, że jako trener muszę być mądry przed meczem – reszta jest mądra po nim. Trzeba trafić ze składem. W obu ekipach większość graczy jest z zagranicznych lig. Pod względem indywidualności wyglądacie na pewno lepiej niż my, macie wielu doświadczonych zawodników, jak Szczęsny i Fabiański w bramce, do tego Glik, Krychowiak, Zieliński czy Lewandowski. To siła waszego zespołu. Z drugiej strony też mamy ogranych graczy, jak Dubravka i Szkriniar. Tak więc forma, taktyka, a także kibice, którzy na szczęście pojawią się na trybunach, to wszystko będzie miało znaczenie. Wygląda jednak, że na stadionie w Petersburgu więcej będzie fanów z Polski.
Wiele wskazuje na to, że nie zobaczymy już Martina Chudego w barwach Górnika Zabrze.
Z końcem czerwca Martinowi Chudemu kończy się umowa z Górnikiem. Obie strony umówiły się, że dają sobie czas na podjęcie decyzji do końca maja co do tego czy kontrakt zostanie przedłużony. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że dobra gra w naszej lidze Słowaka nie uszła uwagi innych. Pojawiły się zagraniczne oferty z Grecji, Turcji i Izraela. W Zabrzu zdają sobie sprawę, że 32-latek może teraz podpisać ostatni, a bardzo dla siebie korzystny kontrakt z zagranicznym klubem, gdzie zarobi znacznie więcej niż w Górniku. Klub złożył wprawdzie pisemną ofertę czołowemu bramkarzowi ekstraklasy, ale nie doczekał się odpowiedzi. – Na razie nie mam jeszcze nic podpisanego – informuje nas krótko Chudy.
Maleją jednak szanse na to, że zostanie on w Zabrzu na kolejny sezon czy sezony. Wszystko wskazuje na to, że nowy sztab szkoleniowy Górnika z trenerem Janem Urbanem, będzie się rozglądał za nowym golkiperem, chyba że postawi na swojego bramkarza. Tych akurat w klubie 14-krotnego mistrza Polski nie brakuje. „Dwójką” w Górniku w ostatnim czasie był Dawid Kudła. Trzecim bramkarzem był/jest młody, bo 19-letni Bartosz Neugebauer, z którym właśnie przedłużono umowę do czerwca 2024 roku. Wiele wskazuje na to, że wychowanek GKS Katowice pójdzie jednak na wypożyczenie do klubu I czy II ligi. Stamtąd ma wrócić na pewno Daniel Bielica.
Wielkie emocje w II lidze i kontrowersje w Krakowie.
Ten mecz przejdzie do historii Skry Częstochowa. Po remisie w Krakowie z Garbarnią zespół spod Jasnej Góry mógł świętować zajęcie 6. miejsca, oznaczającego, że jutro zagra w Chojnicach w półfinale baraży o I ligę. Przepustkę do walki o awans częstochowianie uzyskali w niesamowitych okolicznościach. – Ten mecz przebiegał tak, jak cały ten sezon. Były chwile dobre, chwile złe czy momenty, w których sądziliśmy, że może już się nie udać. Chwała chłopakom, że do końca walczyli o korzystny rezultat, jakim okazał się dla nas remis 4:4 – mówił Konrad Gerega, prowadzący od kilku tygodni Skrę wespół z Jackiem Rokosą.
Kluczowy okazał się doliczony czas gry i starcie… dwóch Litwinów. Sędzia Piotr Idzik uznał, że Donatas Nakrosius zbyt wysoko uniósł nogę i sfaulował Titasa Milasiusa, mającego nieco pochyloną głowę. Krakowianie długo nie mogli się pogodzić z decyzją poznańskiego arbitra o rzucie karnym. Potrzebowali zwycięstwa, a ta „jedenastka” im je odebrała. – Taki mecz, taka stawka… Nie mówię, że powinniśmy tu mieć na miejscu wielki wóz VAR, ale może warto byłoby poczekać, aż telewizja da sygnał, czy był karny, czy nie. Przecież to nie są spotkania o pietruszkę! „Donek” wybił piłkę, a przeciwnik wbiegł w niego… Mocno kontrowersyjny karny. Powiedziałem chłopakom w szatni, że ja nie przegrałem, tylko zostałem oszukany – grzmiał Jakub Kowalski, jeden z bardziej doświadczonych graczy Garbarni. Na boisku trudno było mu wytrzymać ciśnienie, ujrzał dwie żółte kartki – pierwszą tuż przed, a drugą tuż po rzucie karnym. Już po końcowym gwizdku czerwienią ukarany też został Nakrosius. – Z d… tego karnego wyciągasz! – krzyczeli do sędziego gospodarze, a ich trener Łukasz Surma rzucił tylko, że na gorąco oceny tej sytuacji się nie podejmie.
SUPER EXPRESS
W sumie to… nie ma nic.
GAZETA WYBORCZA
Chyba wreszcie się udało. Znaleźliśmy sposób, żeby uchronić się od rozczarowania, w jakie spychają nas każde piłkarskie mistrzostwa w XXI wieku – pisze Rafał Stec.
(…) Jeśli jednak nasi piłkarze dziś przegrają, żałoby ani – tym bardziej – kolejnej narodowej traumy raczej nie będzie. Byle wyczołgali się z grupy, do czego po regulaminowej rewolucji UEFA może wystarczyć jeden wygrany mecz (choć wbrew powszechnej opinii nie musi, zapytajcie wyeliminowanych przed pięcioma laty Turków i Albańczyków). W mentalności Polaków dokonał się przełom, który chyba nie całkiem przyjmujemy do wiadomości, o wszystkie anomalie w zachowaniach obwiniając pandemię.
Dotychczas zawsze zachłystywaliśmy się zwycięskimi eliminacjami – zaczął Jerzy Engel, który przed 2002 rokiem ogłosił, że leci na azjatycki mundial po złoto, i od tamtej pory na wszystkich przedturniejowych zgrupowaniach codziennie sprawdzaliśmy, co herosi zjedli na śniadanie, bujaliśmy w obłokach. Otrzeźwienie przyszło dopiero wraz z Brzęczkiem. Kwalifikacyjnego ciułania punktów nie przeceniali ani kibice, ani prezes PZPN, więc były selekcjoner jako pierwszy w historii nie pojechał na imprezę rangi mistrzowskiej, na którą awansował. I dożyliśmy czasów, w których piłkarze wywołują emocje raczej letnie. Może zasłużą na pomruk zadowolenia, może znów zagrają niewyraźnie (tak przebiegały nudnawe eliminacje), ich sukces wydaje się niewyobrażalny. Od reprezentacji Polski nie oczekujemy niczego.
A przecież dla każdego jest jasne, że gdyby efektownie rozprawiła się ze Słowacją, kraj znów oszaleje. Może nawet wielu kibiców pożałuje, że zrezygnowało z wyprawy do Sankt Petersburga. Pomimo biletów tanich jak nigdy.
Fot. Newspix