Sobotnia prasa tym razem w nieco okrojonej formie ze względu na problemy platformy, z której pobieramy gazety. Ale i tak kilka ciekawych rzeczy dotyczących reprezentacji się znalazło, jest też duża rozmowa z Łukaszem Piszczkiem.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Zmiana sposobu gry reprezentacji pokazała problemy na bokach pomocy.
(…) Rybus mógłby zagrać na lewej stronie, lecz przez pół zgrupowania leczył kontuzję mięśnia czworogłowego i przeciw Islandii nie wystąpił w ogóle, a w starciu z Rosją wszedł w 80. minucie. Sousa zapewniał go, że jest ważnym ogniwem kadry, ale nie wiadomo, czy piłkarz Lokomotiwu będzie w stanie grać z maksymalnym zaangażowaniem od pierwszej do ostatniej minuty. Na tej pozycji potrzebne jest końskie zdrowie.
Konkurentem Frankowskiego z prawej strony jest Jóźwiak. Tylko on i Grzegorz Krychowiak wystąpili we wszystkich pięciu meczach kadry pod wodzą Sousy. Z tym, że skrzydłowy Derby jedynie przeciwko Andorze (3:0) wyszedł w podstawowym składzie. Selekcjoner traktuje go jako idealnego zmiennika, człowieka od zadań specjalnych, potrafiącego dać drużynie pozytywny impuls i mającego odpowiednie umiejętności, by zmienić wynik meczu. Jóźwiak błysnął w meczu z Węgrami w Budapeszcie (3:3), dobrze zagrał na Wembley (1:2) i z Rosją. Właściwie nie wiadomo, co jeszcze musiałby zrobić, żeby grać od początku. – Słyszałem, że trener Sousa nie ceni jego umiejętności gry w defensywie. Ja uważam, że z wahadłowych, których ma do dyspozycji Kamil potrafi bronić najlepiej – mówi Juskowiak.
Który z napastników ma największe szanse, by w poniedziałek zagrać obok Roberta Lewandowskiego?
– Jeśli decydujemy się na wariant z dwoma napastnikami, to wybrałbym do Roberta Lewandowskiego Karola Świderskiego – nie ma wątpliwości Jacek Zieliński, 60-krotny reprezentant Polski. Były obrońca dokładnie tłumaczy, dlaczego to piłkarz PAOK Saloniki powinien w poniedziałek wybiec w podstawowym składzie na mecz ze Słowacją.
– Słyszałem wiele opinii, że Karol nie zdał egzaminu w meczu z Rosją, jednak ja ich nie rozumiem: moim zdaniem był jednym z lepszych piłkarzy w tym spotkaniu. Wykonywał znakomitą robotę w defensywie, bardzo pomagał dwójce naszych środkowych pomocników, kiedy Rosjanie grali atakiem pozycyjnym. Gdyby nie on, Krychowiak i Klich musieliby wychodzić piętro wyżej, zwalniając przestrzenie za swoimi plecami. Grał blisko nich, był do nich niemal przyklejony, odcinał podania – wymienia aspekty, za które Świderski powinien być chwalony. Na nich nie kończy. – Druga sprawa: był bardzo aktywny w doskokach pressingowych, wszyscy chyba zapomnieli, że kiedy zdobyliśmy bramkę, to cała akcja zaczęła się od aktywności Karola. Było to też widoczne, gdy wyłuskał piłkę w środkowej strefie, przy linii bocznej. Przekazał ją Frankowskiego, wychodziliśmy wtedy ze znakomitym atakiem. Za kilka minut znów dobre podanie od Klicha, świetnie wprowadził Kownackiego w pole karne – to było bardzo dobre podanie, tylko że Kownacki popełnił błąd techniczny – zauważa Zieliński, dziś dyrektor Akademii Legii Warszawa.
Trwa walka z czasem Jana Bednarka, który w piątek nie trenował, ale obowiązuje wersja, że ze Słowacją zagra.
Kto go w razie konieczności zastąpi? Tego nie wiedzą jeszcze sami piłkarze. Jeszcze w marcu murowanym kandydatem byłby Piątkowski, Sousa był nim zachwycony i chciał posłać do boju na Wembley (z występu wykluczył zawodnika koronawirus), ale słaby występ z Rosją zmniejszył jego szanse na grę. Michał Helik także nie przekonuje, w marcu mylił się z Węgrami i Anglią, więc wydaje się, że obecnie najwyżej stoją akcje Pawła Dawidowicza. Sousa był względnie zadowolony z występu stopera Verony z Islandią, który przynajmniej momentami wprowadzał piłkę w taki sposób, jaki oczekuje szkoleniowiec. Co prawda Portugalczyk miał zastrzeżenia do jego ustawienia (poruszał się zbyt blisko linii bocznej, tak jak zwykł to robić w klubie), ale właśnie nad tym pracowano m.in. w czwartek, więc być może uda się ten element poprawić przed poniedziałkiem. Przynajmniej w pewnym stopniu.
Już wiemy, że Kacper Kozłowski na mistrzostwach nie musi być statystą. Tak jak nie byli kiedyś Bartosz Kapustka albo Andrzej Iwan.
Zdecydowanie więcej jest przypadków, kiedy najmłodsi z powoływanych zawodników, mieli już w lidze całkiem niezły dorobek, więc rzadko pojawiały się zarzuty, że jadą na mistrzostwa w ramach niezasłużonego kredytu. W 1974 roku niespełna 20-letni Zdzisław Kapka był na mundialu jako lider strzelców ekstraklasy (po powrocie z MŚ dograno trzy kolejki ligowego sezonu, a młody zawodnik Wisły Kraków zdobył snajperską koronę) i choć jasne było, że usiądzie na ławce, bo w formacji ofensywnej byli zawodnicy o znacznie większym dorobku, łącznie z mistrzami olimpijskimi i bohaterami z Wembley, to Kazimierz Górski pozwolił mu zagrać w ostatnim mundialowym meczu. Nie byle jakim, bo w starciu z Brazylią (1:0), którego stawką było trzecie miejsce. Kapka wystąpił w drugiej połowie i miał udział przy zwycięskim golu Laty. Umiejętnie ściągnął na siebie uwagę rywali, dzięki czemu napastnik Stali Mielec mógł ruszyć prawą flanką z zabójczą szarżą.
Cztery lata później na mistrzostwach w Argentynie najmłodszy w naszej drużynie był Andrzej Iwan, czyli inny piłkarz słynącej wtedy z dobrego szkolenia młodzieży Wisły Kraków. Co istotne, wcześniej nie zagrał w reprezentacji nawet w meczu towarzyskim. – I była to zamierzona strategia Jacka Gmocha, który chciał jak najdłużej trzymać przed rywalami w tajemnicy, że planuje mnie powołać. Nie miałem lekko, bo kilka tygodni przed turniejem musiałem grać w nieoficjalnych jeszcze mistrzostwach Europy U-19, które były rozgrywane w Polsce. Tej dawki futbolu i przygotowań dla młodego chłopaka było zbyt dużo – przyznaje Iwan, który w Argentynie zagrał w dwóch meczach, przy czym z Meksykiem (3:1) w podstawowym składzie.
Rozmowa z Dusanem Kuciakiem, który pojechał z reprezentacją Słowacji na mistrzostwa Europy, ale wie, że będzie rezerwowym.
Nie jest łatwo wrócić do reprezentacji po siedmiu latach.
Było to pozytywne zaskoczenie. Piłka sprawia mi dużą radość, zarówno treningi, jak i mecze, ale gra w kadrze, to coś wyjątkowego. Dla piłkarza nie ma nic piękniejszego niż reprezentowanie swoich barw narodowych. Jestem z tego dumny. Był okres, kiedy trudno było mi zrozumieć, dlaczego nie otrzymuję powołania. Później jednak wyrzuciłem to z głowy i skupiłem się na tym, żeby dobrze grać w klubie. Być może to mi pomogło. Przypomniano sobie o tym, że Dušan Kuciak istnieje. Dostałem szansę w Lidze Narodów przeciwko Szkocji (0:1). Przegraliśmy, ale uważam, że spisałem się nieźle. W listopadzie, gdy graliśmy finał baraży o awans z Irlandią Północną (2:1 p.d.) z powołania wyeliminował mnie COVID-19. Na szczęście dostałem szansę w marcu, co było kluczowe. Nie mówię, że przez siedem lat powinienem być numerem jeden w kadrze, ale na pewno zasłużyłem na powołanie. Momentem przełomowym było starcie z Rosją, czułem się spełniony, zwłaszcza że wygraliśmy.
Co Słowacja jest w stanie osiągnąć w tym turnieju? Podkreślał pan, że macie w drużynie świetną atmosferę, co niewątpliwie jest ważne.
Z jednej strony nie chciałbym zdradzać przed meczem z Polską, na co nas stać. Na pewno ten turniej jest nietypowy, bo nie odbywa się w jednym kraju, czy dwóch, jak miało to miejsce w 2012 roku, tylko jest to porozrzucane. Dla jednych może się to okazać plusem, dla innych minusem. Uważam, że kluczowe będzie pierwsze spotkanie, ale nie decydujące. Stać nas na wyjście z grupy. Z naszej perspektywy, podobnie jak w waszej opinii faworytem jest Hiszpania, ale dlaczego miałoby się nie udać ich pokonać? Ważne, żeby dobrze wejść w turniej. Z jednej strony to ekscytujące, że w pierwszym meczu zagramy z Polską, bo to mój drugi dom, gdzie mieszkam i gram z krótką przerwą 10 lat. Zarówno dla was, jak i dla nas pierwszy mecz będzie bardzo ważny.
Jak Łukasz Piszczek wspomina 11 lat spędzonych w Dortmundzie i ile poświęcił, żeby tyle sezonów utrzymać się na takim poziomie? No i jak pracowało mu się z trenerami, którzy później wygrywali Ligę Mistrzów – Jürgenem Kloppem i Thomasem Tuchelem.
Jak poświęcał się Łukasz Piszczek, żeby tyle lat utrzymać się na takim poziomie?
Łukasz Piszczek: Większość zawodników z topu prędzej czy później musi sobie zdać sprawę, że samo przyjście do klubu i zrobienie treningu nie wystarczy. U mnie doszły poważne problemy z biodrami, wiedziałem, że muszę o nie zadbać. Po pierwszej operacji w 2008 roku lekarz powiedział: „Mam nadzieję, że jeszcze pięć lat pograsz w piłkę”. Mówił o tym z przekonaniem, że wykonał dobrą robotę i przedłużył mi karierę o kilka lat. Pomyślałem sobie: w porządku, ale zrobię dużo, żeby to potrwało dłużej.
Jak się udało?
Łukasz Piszczek: Stworzyłem wokół siebie team. Jedynym, którego zatrudniałem był psycholog sportowy Kamil Wódka. Poza nim korzystałem z pomocy tych, którzy pracowali w klubie czy reprezentacji. Nie musiałem nikogo szukać, a lubię pracować z fizjoterapeutami. W klubie jest ich czterech czy pięciu, wybierasz tych, którzy ci odpowiadają, znają twoje ciało i możesz z nimi wymienić spostrzeżenia.
Miałem to szczęście, że w Borussii przez pierwsze lata był Peter Kunt. Gdy odszedł, zastąpił go osteopata Michael Arndt, Polak pochodzący z Katowic. Przedstawił się po niemiecku, ale zaraz doszliśmy do tego, że gdyby został w Polsce, to byłby moim sąsiadem. W okolicy, gdzie mieszkał, ja buduję dom. Świetnie podejście ma Swantje Thomßen, w Berlinie pomógł mi Thomas Senneweld, a w reprezentacji Bartek Spałek. Odpowiadał im mój charakter, rozumieli mnie i pomogli utrzymać się na wysokim poziomie. Wymieniłem psychologa, fizjoterapeutów, do tego doszło dbanie o siebie na siłowni z trenerami przygotowania fizycznego, regeneracja, odżywianie.
Przed EURO w 2016 roku bardzo mocno poszedłem z jedzeniem. W końcu zauważyłem, że za bardzo zaprząta moją głowę.
Liczenie kalorii?
Łukasz Piszczek: Wydaje mi się, że największy efekt jest wtedy, kiedy do niczego się nie zmuszasz. Kiedy sam sobie zdasz sprawę, że jest to dla ciebie ważne, wprowadzasz w swój plan dnia, chcesz to robić i sprawia ci przyjemność. Pilnowanie, czy mam zjeść 60 gramów czy 70, zaczęło mnie męczyć.
Nigdy aż tak mocno nie zwracałem uwagi na jedzenie, bo nie miałem problemów z wagą. Przez te lata nauczyłem się, co jest wartościowe, co można jeść i tego starałem się trzymać. Bez zamykania w ramy, że musi być tyle i tyle. Znam zawodników, którzy tak działają. Ja chciałem dobrze czuć się ze sobą. To dotyczy każdego z wymienionych elementów: mentalu, fizjoterapii, dbania o ciało na siłowni, odżywiania. Znalezienie balansu było kluczem, który pozwolił prawie 36-letniemu piłkarzowi poradzić sobie na tak wysokim poziomie.
W Borussii imponował pan muskulaturą, utarło się, że był pan tak genetycznie usposobiony, a to…
Łukasz Piszczek: Mit. Gdy miałem 18 lat i jeździłem na zgrupowania kadry, to byłem bardzo chudy. Prześmiewczo nazywali mnie Herkulesem.
Marcin Smoliński opowiadał o panu w reprezentacji U-19, z którą pojechaliście na mistrzostwa Europy. „Śmialiśmy się z Łukasza, jak taka chudzina może strzelać gole”.
Łukasz Piszczek: Genetycznie mam jedynie zaletę, że nawet jeżeli nic nie będę robił przez miesiąc, to nie przytyję radykalnie. Reszta to tylko i wyłącznie moja praca. Niczego nie dostałem w prezencie od natury, tylko wypracowałem. Bracia mają taką samą genetykę, ale pod względem muskulatury nie wyglądają tak, jak ja. Niedawno widziałem ekstraklasę retro i mecz Legii z Zagłębiem, kiedy zdobywaliśmy mistrzostwo. Wtedy koszulki nie były dopasowane do ciała.
Na panu to wręcz wisiała.
Łukasz Piszczek: Szczypior byłem. Chudziutki, zwinny, co też było moją przewagą. Tylko to mogło okazać się za mało, by grać na topie. W Zagłębiu przed treningami zacząłem odwiedzać siłownię z Grześkiem Bartczakiem i Sławkiem Pachem – wyciskaliśmy ciężary na klatkę, podciągaliśmy się. „Pachu” podnosił 60 czy 70 kilo. Dla mnie wtedy to było poza zasięgiem.
RZECZPOSPOLITA
Rozmowa ze Zbigniewem Bońkiem przed EURO.
W jakim języku Sousa rozmawia z graczami?
Portugalski jest jego językiem ojczystym, mówi po angielsku, włosku, francusku. Prawie wszyscy reprezentanci mieszkają za granicami Polski, też porozumiewają się kilkoma językami. A jeśli pojawia się jakiś problem, to do takiej rozmowy Paulo Sousa prosi Roberta Lewandowskiego. On tłumaczy i przy okazji, jako kapitan, wie, czego trener oczekuje od zawodnika, jaką ma wizję itp.
Czy to prawda, że podczas jednej z takich rozmów znany zawodnik stracił szansę na powołanie do kadry, ponieważ nie przekonał do siebie Sousy?
Nie wiem, kogo ma pan na myśli. Nie pytam trenera, co konkretnie bierze pod uwagę przy powołaniach, ale jeśli nawet tak było, to dzieje się to zawsze w ścisłym związku z pozycją zawodnika na boisku. Jeśli jest kilku kandydatów, to o wyborze decydują różne czynniki. Umiejętności i skuteczność są zawsze na pierwszym miejscu.
No to dochodzimy do konkretnych nazwisk zawodników, którzy w kadrze się znaleźli, a zwłaszcza tych, których zabrakło.
Ja wybieram selekcjonera po to, żeby on powoływał zawodników. Nic mi do tego. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jeśli w kadrze jest 26 zawodników, to każdy kibic czy dziennikarz może mieć jakieś wątpliwości. Kogoś mu brakuje, uważa, że ktoś inny nie zasłużył na powołanie. Ja też mam jednego–dwóch nieobecnych, których bym widział w kadrze, ale nie podam ich nazwisk, żeby ktoś nie pomyślał, że wywieram na selekcjonera presję.
Skoro ich nie powołał, to znaczy, że pan nie wywierał. Ja też mam takich. Przede wszystkim brakuje mi Bartosza Kapustki. Są natomiast piłkarze, moim zdaniem, na średnim poziomie. No, ale oni i tak są, być może, najlepsi.
Rozmawiałem z Paulo o Kapustce. On twierdzi, że to dobry zawodnik, ale na jego pozycji dwa gole i dwie asysty w lidze to trochę za mało. Emocje wzbudza też brak Sebastiana Szymańskiego, ale skoro trener mówi, że na jego pozycji ma lepszych, to ja mu wierzę. Ja też bym chciał widzieć Kamila Grosickiego w najlepszej formie, ale nie można jej osiągnąć, spędzając sezon na ławce rezerwowych. Więc żałując Kamila, który przez kilka lat był ładną twarzą reprezentacji, nie dziwię się decyzji selekcjonera.
Fot. FotoPyK