Reklama

Guardiola i Liga Mistrzów? Niedobrana para

redakcja

Autor:redakcja

29 maja 2021, 23:29 • 3 min czytania 34 komentarzy

Jestem pewien, że wielu afrykańskich szamanów nie pozwoli wygrać Guardioli Ligi Mistrzów. To będzie jak afrykańska klątwa na Guardiolę. Czas pokaże, czy mam rację, czy nie – powiedział w 2018 roku agent Yayi Toure, po tym jak Iworyjczyk został odpalony z Manchesteru City.

Guardiola i Liga Mistrzów? Niedobrana para

I choć wizja afrykańskiej klątwy brzmi totalnie absurdalnie, czas pokazuje, że miał rację.

W tym sezonie Guardiola miał wszystko, by wreszcie wygrać. Drużynę, która zdeklasowała Premier League kończąc z dwunastoma punktami przewagi nad United. Ekipę, która przeszła jak burza wszystkie fazy Ligi Mistrzów. PSG? Zdeklasowane. Borussia? Również pokonana na dużym luzie, z wyraźnie zarysowaną przewagą. Wydawało się, że to wreszcie ten moment. Że Guardiola wreszcie skleił wszystkie puzzle tak, że tworzą perfekcyjną układankę. Były to puzzle wybitnie drogie, owszem. Ale sklejenie ich nie było żadną oczywistością.

Pep Guardiola to trener wybitny – to nie ulega żadnej wątpliwości. Jego dorobek ligowy to jakiś kompletnie inny poziom. Wystarczy spojrzeć na prostą statystykę:

• 08/09 – mistrzostwo z Barceloną
• 09/10 – mistrzostwo z Barceloną
• 10/11 – mistrzostwo z Barceloną
• 11/12 – brak mistrzostwa
• 12/13 – nie pracował
• 13/14 – mistrzostwo z Bayernem
• 14/15 – mistrzostwo z Bayernem
• 15/16 – mistrzostwo z Bayernem
• 16/17 – brak mistrzostwa z City
• 17/18 – mistrzostwo z City
• 18/19 – mistrzostwo z City
• 19/20 – brak mistrzostwa
• 20/21 – mistrzostwo z City

Reklama

Dwanaście sezonów na ławce trenerskiej i dziewięć mistrzostw. To jakieś absolutne rozwalenie systemu, totalna dominacja na krajowym podwórku. Zwłaszcza, że to nie były tytuły wywalczone psim swędem. Przeciwnie – zwykle to trofea zdobyte po tak zwanym zaoraniu rozgrywek.

A Liga Mistrzów? No… tu jest znacznie gorzej.

Oczywiście, Guardiola wie, jak smakuje triumf w tych rozgrywkach. Osiągnął go zresztą już w swoim pierwszym sezonie, kiedy wygrał absolutnie wszystko, co było do wygrania. Sukces z Barceloną powtórzył w sezonie 10/11. I później się zablokował. Tak jak Unaia Emery’ego można nazwać „Mr Liga Europy”, tak Pepowi Guardioli można nadać przydomek „Mr National League”.

Kiedy był zatrudniany przez Bayern, monachijczycy marzyli o tym, że zapewni im upragnioną Ligę Mistrzów. Guardiola został ogłoszony trenerem ze sporym wyprzedzeniem, żyjąc w Nowym Jorku, odpoczywając, przygotowując się do nowego wyzwania szkoląc język niemiecki. Jupp Heynckes miął dokończyć sezon i udać się na zasłużoną emeryturę, nie zepsuć zbyt wiele, nie naruszyć fundamentów, na których Hiszpan miał budować potęgę wielkiego Bayernu. Heynckes sprawił psikusa. Zdobył Ligę Mistrzów chwilę przed tym, jak Bayern objął Guardiola. A trener, który miał przynieść ten sukces…

  • odpadł w półfinale po 0:5 w dwumeczu z Realem (13/14),
  • na tym samym etapie został pokonany przez Barcelonę (14/15),
  • po raz kolejny dotarł do półfinału, po raz kolejny pożegnał się z Ligą Mistrzów, tym razem z Atletico (15/16).

W Bayernie nie wyszło. Za każdym razem było blisko, za każdym razem czegoś brakowało. Ale Bayern – patrząc na klub historycznie – miał gablotę pełną trofeów. City miało być z jednej strony jeszcze większym wyzwaniem, bo przecież nigdy nie sięgało po Ligę Mistrzów. Z drugiej strony, City oferowało niemalże nieograniczone środki do lepienia drużyny. Tylko że City – aż do tego sezonu – niemalże nie istniało w pucharach. 1/8 i trzy ćwierćfinały. Żegnanie się z Ligą Mistrzów po dwumeczach z AS Monaco (!), Liverpoolem, Tottenhamem i Olimpique Lyon (!). Przy tych nakładach finansowych – historia aż niebywała.

Guardiola to fantastyczny trener. Dopóki nie próbuje swoich sił w Lidze Mistrzów. W tym sezonie musiał wygrać. Przez cały sezon deklasował rywali, ale w tym najważniejszym spotkaniu jego drużyna nie dojechała.

Reklama

Bez dwóch zdań Guardiola i Liga Mistrzów to wybitnie niedobrana para.

Fot. newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

34 komentarzy

Loading...