W poniedziałkowej prasie głównie ligowa młócka po weekendzie, ale są też ciekawsze materiały, jak tekst o realiach funkcjonowania klubów z dołu piłkarskiej piramidy, kolejna rozmowa z Dariuszem Mioduskim czy opinia Wojciecha Kowalewskiego odnośnie rywalizacji bramkarzy w reprezentacji Polski.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Siedzący za pulpitem VAR Szymon Marciniak w meczu Lechia – Legia to znak, że UEFA mogłaby go nominować do obsługi wideoweryfikacji w czasie EURO. A że on sam nie chce być sędzią VAR? To dlaczego jest nim w Polsce? – pyta Antoni Bugajski.
Sam Marciniak za pośrednictwem Interii podał inny powód absencji – przechorował COVID-19 i pojawiły się pewne komplikacje, nie jest w najlepszej kondycji fizycznej, ciągle musi na siebie uważać. A na EURO powinni jechać tylko arbitrzy w stuprocentowej formie. W polskiej lidze może sobie sędziować, bo tu wysiłek jest mniejszy. Niby prawda, aczkolwiek takie rozróżnienie trochę dziwi. Zdrowy na ekstraklasę i zbyt chory na mistrzostwa Europy? Hm…
No dobra, ale co z VAR? Może w tej roli przydałby się doświadczony sędzia? Bo w Polsce się przydaje. W niedzielę w programie Cafe Futbol Marciniak z rozbrajającą szczerością jednak stwierdził, że na EURO nie chciałby zajmować się wideoweryfikacją. A w Polsce? To co innego. Słucham tego wszystkiego i zaczynam podejrzewać, że powody nieobecności Marciniaka na mistrzostwach Europy w jakiejkolwiek roli mogą być jednak bardziej złożone…
Zdaniem Wojciecha Kowalewskiego Paulo Sousa za wcześnie ogłosił, że numerem jeden w reprezentacji Polski jest Wojciech Szczęsny.
– Przede wszystkim ja byłem nią bardzo mocno zdziwiony. Padła zbyt wcześnie – nie ma wątpliwości były bramkarz reprezentacji Polski Wojciech Kowalewski. Jego zdaniem rywalizacja o miejsce w bramce kadry narodowej stała się już tradycją, sam tego doświadczył i uważa, że nie ma powodów, by ją kończyć takimi stwierdzeniami.
– Zawsze była ona bardzo zacięta i wyrównana. Ta, którą obserwujemy od wielu lat między Wojtkiem a Łukaszem, miała pozytywny wpływ zarówno na ich obu, jak i na resztę zespołu. Podczas treningu odbywają się gierki, w jednym zespole był Szczęsny, w drugiej Fabiański, kiedy nie było wiadomo, który z nich jest jedynką, to dawało bodziec reszcie. Uważam, że rywalizacja na tej pozycji jest potrzebna i bramkarzom, i całemu zespołowi, a niestety w moim przekonaniu zbyt wczesne ogłaszanie, który z nich jest jedynką, po prostu ją zabija – stwierdza Kowalewski.
Są kluby, w których nikogo nie obchodzi Superliga, nie wiedzą, kim jest Florentino Perez, za to ich zmartwieniem pozostaje, czy w najbliższym meczu zagra Maniek, którego żona nie chce puścić z domu. To ich codzienność. Jak wygląda życie na dole piłkarskiej piramidy?
BŁĘKIT CYCÓW
A-klasa, Lublin
W Błękicie Cyców ekscytacja. W piątek robotnicy skończyli montaż trybuny na 153 miejsca. Z zadaszeniem. Są kibice, którzy mecze nadal będą oglądać z lasku po drugiej stronie, ale inni mogą już wygodnie rozsiąść się na plastikowych siedziskach. W klubie dumają, czy uda im się zapełnić trybunę. – Może w IV lidze? – marzą po cichu. Na razie zespół z okolic Łęcznej występuje w A klasie i z 16 zwycięstwami w 17 meczach mknie do okręgówki. Wraz z nim Karol Zawrotniak, skrzydłowy w meczach i wiceprezes Błękitu po nich. Gdy nie kosi trawy na boisku (a wtedy wypoczywa najlepiej), jako wokalista zespołu Defis podbija rynek disco polo. Utwór „Niespotykany kolor” odtworzono na YouTubie prawie 86 milionów razy.
Najtrudniej Zawrotniakowi koncerty w Polsce pogodzić z grą ku chwale Błękitu. Nie potrafi policzyć, ile nocy zarwał na podróże po kraju, żeby zdążyć na mecz w A klasie. – Trasa z drugiego końca Polski zajmuje kilka godzin. Raz koncertowaliśmy w miejscowości, gdzie widzieliśmy tabliczkę „Berlin 150 kilometrów”. Zdarzało się, że wpadałem do domu, przespałem się trzy godziny i jechałem na mecz. A jak brakowało czasu, to na boisko wychodziłem prosto z samochodu. Gdy nie mogłem dotrzeć, w trakcie koncertów kolega wysyłał informacje z wynikiem. Nie, nie wyciągałem telefonu na scenie. Ale już na schodkach, gdy szedłem rozdać płyty widowni, starałem się zerknąć na wynik Błękitu – puszcza oko Zawrotniak.
Plany: W drużynie z Cycowa występują znani z Górnika Łęczna Sergiusz Prusak (dziś trener bramkarzy u wicelidera I ligi) i Velijko Nikitović (dyrektor sportowy Górnika). Nie wszyscy w A klasie chcą się z nimi spotykać. – Rywale przed wyznaczeniem terminu meczu u siebie najpierw zaglądają w terminarz Górnika. I tak ustalają godzinę, żeby obu wyeliminować – zauważa Zawrotniak. – Wystarczy, żebyśmy mieli zagrać godzinę przed meczem Górnika. Wiadomo, gdzie muszą być wtedy Sergiusz i Velko. W ten sposób przegraliśmy jedyny mecz ligowy w tym sezonie. Przeciwnicy zaproponowali taką godzinę, żeby nie mogło być naszych asów. Na koniec prosi o ogłoszenie: szukamy napastnika do Błękitu. Gdyby ktoś z Polski się zgłosił, to zapraszamy. Załatwimy pracę, lokum. Jest tylko jeden warunek. Musi strzelać gole.
Są takie chwile w życiu, kiedy wręcz natrętnie nasuwają nam się słowa jakiejś piosenki. Nasuwają się, bo niezwykle celnie opisują konkretną sytuację. To zresztą, zdaniem psychologów, jeden z głównych powodów, dla których słuchamy muzyki: bo świetnie oddaje, a nawet wzmacnia emocje – pisze Dariusz Dziekanowski.
Oglądając sobotnie derby Krakowa, telewizyjny komentarz miałem ochotę zastąpić utworem zaczynającym się od słów….
“Chmury wiszą nad miastem
Ciemno i wstać nie mogę
Naciągam głębiej kołdrę
Znikam, kulę się w sobie
Powietrze lepkie i gęste
Wilgoć osiada na twarzach
Ptak smętnie siedzi na drzewie
Leniwie pióra wygładza”.
Starsi kibice pewnie znają autora tych słów i ten utwór, młodsi pewnie niekoniecznie. Dlatego przypomnę, że to „Krakowski spleen”, piosenka zespołu Maanam, słowa napisała świętej pamięci Olga „Kora” Jackowska. Po ostatnim gwizdku sędziego sobotniego meczu Wisły z Cracovią stwierdziłem, że niemal każdy wers tej piosenki perfekcyjnie oddaje atmosferę meczu, ale też celnie opisuje aktualny stan krakowskiego futbolu, gdzie niestety od dłuższego czasu mamy do czynienia z totalną degrengoladą. Jeśli oglądając niektóre mecze w ekstraklasie, zastanawiamy się, jak to by było, gdyby na trybunach było chociaż kilka tysięcy kibiców, nie wspominając o pełnych trybunach (bo to rzadko się zdarza w naszych realiach), to w sobotę pomyślałem sobie, że fani krakowskich drużyn, spędzając to popołudnie w domu, uniknęli żalu nad zmarnowanymi dwoma godzinami.
SPORT
Robert Kasperczyk po wygranej z Lechem dość dokładnie tłumaczył plan Podbeskidzia na ten mecz.
Zwycięstwo z Lechem Poznań zawsze dobrze smakuje?
– Za nami bardzo ciężki mecz z trudnym rywalem. Przed sezonem Lech był jednym z kandydatów do mistrzostwa. Nawet dziś mogę powiedzieć, że to jest bardzo dobra drużyna. Ma zawodników, którzy prezentują poziom wyższy niż przeciętnego gracza ekstraklasowego, a na dodatek jest bardzo zdolna młodzież. Wiedzieliśmy, z kim gramy. Czuliśmy, że po łatwym zwycięstwie 3:0 z Lechią Gdańsk, Lech będzie napędzony. Ale trafił na zespół, który ambicją, zaangażowaniem i taktyką gry w defensywie dał radę. Pomimo pewnych deficytów w innych obszarach. Cieszę się niezmiernie z postawy zawodników, a okrasą spotkania był przepiękny gol Marko Roginicia.
Często trenerzy powtarzają, że kluczem do sukcesu jest zachowanie czystego konta i tak właśnie w piątkowym starciu było.
– Nie graliśmy tak hurraoptymistycznie, jak z Pogonią, kiedy to chcieliśmy się otworzyć i spróbować strzelić bramkę, co nam się nie udało. A o meczu ze Śląskiem będą krążyć legendy. Świetne widowisko dla kibica, a dla nas nie, bo bez happy endu. Z Lechem chcieliśmy zagrać wyważony futbol. To był trzeci mecz jednego i drugiego zespołu, a więc wiedzieliśmy, że szaleńczego tempa nie będzie. Powiedzieliśmy sobie w przerwie, że kto popełni błąd, przegra ten mecz. W drugiej połowie był taki moment, kiedy daliśmy się zdominować w środku pola.
I wtedy zdecydował się pan dokonać zmian, które okazały się kluczowe dla losów spotkania?
– Roszady nam pomogły. „Zakleiliśmy” lewą stronę, bo Petar Mamić nam… „umierał”. David Niepsuj zablokował tę flankę. Młodzieżowiec Dominik Frelek uspokoił grę, a Peter Wilson potrafił utrzymać się przy piłce z dala od naszej bramki, choć nie chcę personalnie robić laurek. Cały zespół zasłużył na najwyższe słowa uznania.
Mecz przedstawicieli województwa śląskiego trzymał w napięciu do ostatnich sekund i zakończył się zwycięstwem ekipy z Bukowej, która długo była w opałach. GKS Katowice – Skra Częstochowa 2:1.
(…) Od 80. minuty miejscowi mieli ułatwione zadanie, bo drugą żółtą kartkę ujrzał Radosław Gołębiowski, i szybko doprowadzili do remisu. Po rzucie rożnym i zamieszaniu w polu karnym w słupek trafił Adrian Błąd, a piłkę do siatki skierował dżoker Patryk Szwedzik. Wkrótce młody napastnik GieKSy mógł zdobyć drugą bramkę, ale główkował obok słupka. Po chwili jego śladem poszedł Michał Kołodziejski, jednak trzecie dośrodkowanie przyniosło zwycięskiego gola. Akcję rozprowadzili zmiennicy, Krystian Sanocki i Marcin Urynowicz, a całość sfinalizował drugi z dżokerów, Dominik Kościelniak. Główkując celnie z 4 m zapewnił ekipie z Bukowej cenne punkty i powrót na pozycję wicelidera.
– Trener nas tylko zawołał. Nic nie musiał mówić, bo wiedzieliśmy, co mamy robić – powiedział strzelec zwycięskiego gola. Rafał Górak cieszył się z wygranej. – Ze Skrą zwykle przegrywałem, tym razem udało się zwyciężyć. Były momenty, kiedy nie dawaliśmy sobie rady z bardzo dobrze zorganizowanymi atakami rywali, więc nie było łatwo. Przeciwnicy mieli meczbola, ale go nie wykorzystali i widocznie musieli przegrać – podsumował mecz szkoleniowiec GieKSy.
Czerwone kartki, 3 gole, niewykorzystane okazje, masa emocji. Osłabieni chorzowianie w meczu na szczycie pokonali sąsiadów zza miedzy, wykonując milowy krok ku awansowi. Ruch Chorzów – Polonia Bytom 2:1.
Dzięki derbowej wygranej mistrzowie horrorów wjechali na ostatnią prostą wiodącą ku II lidze. Nad Ślęzą mają nadal 12, a nad Polonią – już 13 punktów przewagi. Nawet zważywszy na fakt, że bytomianie rozegrali mecz mniej, „Niebiescy” na 11 kolejek przed końcem wiosny znaleźli się już w bardzo komfortowym położeniu. I cóż to był za mecz! Takich emocji na Cichej nie było już dawno, choć przecież w tym sezonie chorzowianie niejednokrotnie strzelali gole w samej końcówce. Tym razem wynik został ustalony już w I połowie, ale nerwów było potem co niemiara.
– Dziękuję zawodnikom za zdrowie, jakie zostawili na boisku. To była kolejna próba charakteru. On w drużynie jest, mocno go widać i nie ma nad czym dyskutować. Jestem ciekaw kolejnych meczów i tego, co może nas spotkać. Na razie dajemy radę i wszystko wygrywamy – cieszył się trener Łukasz Bereta.
O ile w poprzednich horrorach z udziałem Ruchu zazwyczaj scenariusz zakładał, że trzeba było odrabiać straty, tak tym razem było inaczej. Po niewiele ponad kwadransie lider objął prowadzenie, gdy Marcin Kowalski strzałem pod poprzeczkę zamknął dogranie Michała Biskupa, który wycofał piłkę dośrodkowaną przez Michała Mokrzyckiego. Wszystko odwróciła 25. minuta i czerwona kartka, jaką ujrzał Biskup za faul na Norbercie Radkiewiczu. Napastnik „Niebieskich” nie widział stopera Polonii, próbował sięgnąć piłki w okolicach linii środkowej, ale skutki były opłakane, bo bytomianin z zabandażowaną głową i pozszywanym czołem musiał jechać do szpitala. Mimo protestów gospodarzy, sędzia nie miał wątpliwości i natychmiast wyrzucił Biskupa z boiska. To wygenerowało nie tylko emocje piłkarskie, ale też te niezdrowe, bo od tamtej pory ławka Ruchu wręcz szalała, Łukasz Bereta i jego asystenci kwestionowali kolejne decyzje Piotra Szypuły, sypały się kartki. W II połowie czerwoną ujrzał II trener Łukasz Molek i ostatnie 20 minut oglądał z trybuny dolnej.
SUPER EXPRESS
Nic ciekawego.
RZECZPOSPOLITA
Właściciel Legii Warszawa Dariusz Mioduski o fatalnym projekcie Superligi i najbliższej przyszłości swojego klubu. To chyba inna rozmowa, niż ta zbiorcza sprzed paru dni, którą cytowano już w wielu mediach.
Tydzień temu gruchnęła wieść o Superlidze, co dziś jest już tylko anegdotą. Co pan na to?
W niedzielę wieczorem, gdy już było wiadomo, że to się faktycznie dzieje, obawiałem się najgorszego. Jednocześnie nie mogłem w to uwierzyć. To było tak niespójne ze wszystkim, co się działo w poprzednich dwóch miesiącach. Z gigantyczną pracą wykonaną przez tyle osób.
Ma pan na myśli przygotowanie reformy Ligi Mistrzów?
Media skupiają się na Champions League, bo to najbardziej rozpala wyobraźnię, ale z punktu widzenia biznesowego główną kwestią było ułożenie relacji na przyszłość. Stworzenie wspólnej spółki ECA (European Club Association, organizacji skupiającej ponad 250 europejskich klubów; Dariusz Mioduski jest jej wiceprezesem – przyp. red.) z UEFA, która byłaby wehikułem kontrolującym rozgrywki, nadzorującym ich rozwój. Nie chodzi wyłącznie o podział pieniędzy, tylko o to, kto będzie odpowiedzialny za rozwój i komercjalizację europejskich pucharów. Dziś to wszystko się dzieje wewnątrz UEFA, a kluby od dawna uważały, że Liga Mistrzów i Liga Europy, to ich produkty, że to kluby wnoszą wszystko. Zatem nie wystarczy im zwykły wpływ, tylko uważają, że od strony biznesowej powinny kontrolować europejskie rozgrywki. Ta dyskusja toczyła się od dłuższego czasu. Dla ECA ułożenie relacji z UEFA było najważniejsze. Dwa tygodnie przed tym krótkotrwałym powstaniem Superligi, było zaplanowane posiedzenie Komitetu Wykonawczego UEFA. Na nim miały być przedstawione reformy i powstanie tej spółki. Powiedzieliśmy jednak wówczas, że nie jesteśmy gotowi, że nie osiągnęliśmy wszystkiego, co chcemy, i UEFA przełożyła spotkanie Komitetu Wykonawczego o dwa tygodnie.
Co było kością niezgody?
UEFA niby godziła się na współzarządzanie, ale chciała jednak mieć decydujący głos właściwie we wszystkich kwestiach. A kluby odwrotnie. Impas był poważny. Kwestie dotyczące samego formatu nowych pucharów i kwestie awansu zostały odłożone na półkę. Mieliśmy dość trudne spotkanie z prezesem UEFA Aleksem Ceferinem. To wtedy został podpalony lont. Dostaliśmy od UEFA dwa tygodnie, powiedzieli nam, że 19 kwietnia będą zatwierdzać te nowe zasady.
Bez waszej zgody?
Jako ECA mamy podpisane z UEFA porozumienie, które reguluje do 2024 roku zasady współpracy. Dotyczą one m.in. tego, że musi być nasza zgoda przy zmianach formatów itd. Koniec końców jednak UEFA ma prawo, by nas pominąć, ale oczywiście to jest pójście na noże. Główne negocjacje dotyczyły tego, co będzie po 2024 roku, kiedy już spółka powstanie. Że wejdzie w życie nowy format, że będzie obowiązywał co najmniej przez sześć lat i wszystkie kluby się pod tymi ustaleniami podpiszą. Te dwa tygodnie negocjacji były niezwykle intensywne. Dla mnie osobiście też, bo wziąłem na siebie część dotyczącą zmian formatu i dostępu. UEFA po prostu zakomunikowała, że od 2024 roku Liga Mistrzów zostanie powiększona do 36 klubów, w Lidze Europy będą 32 drużyny i tyle samo w Lidze Konferencji. Ale nic nie mówiła komu przypadną te miejsca. Wiadomo było, że każdy klub rozegra dziesięć meczów w Lidze Mistrzów, po sześć w pozostałych ligach. Cały produkt został zrobiony pod Champions League. Tylko interesy największych klubów zostały uwzględnione. Przez dwa tygodnie telefonowałem non stop, żeby wypracować jakiś konsensus.
Fot. FotoPyK