Reklama

PRASA. Wawrzyniak: Legia bawi się w Ekstraklasie

redakcja

Autor:redakcja

23 kwietnia 2021, 08:48 • 22 min czytania 18 komentarzy

W piątkowej prasie jak zawsze sporo ciekawego. Są rozmowy z Dariuszem Mioduskim o Superlidze, Jakubem Wawrzyniakiem o Legii, Piotrem Mosórem o nim i jego synach, z prowadzącą kadrę kobiet Niną Patalon i prezesem Górnika Zabrze. Są wspomnienia Marka Papszuna z pięciolatki w Rakowie oraz zawodnicze wspominki Jacka Magiery z częstochowskich czasów. Do tego trochę ekstraklasowych smaczków. 

PRASA. Wawrzyniak: Legia bawi się w Ekstraklasie

PRZEGLĄD SPORTOWY

– Jesteśmy teraz w takim momencie, w jakim Warszawa była po wojnie, kiedy wszystko zostało zburzone i trzeba było odbudowywać ją od nowa – mówi Dariusz Mioduski o konflikcie między UEFA a Superligą.

Robert Błoński (pytania zadawali także dziennikarze ośmiu innych redakcji): Jak wyglądał pana ostatni weekend, kiedy omal nie doszło do przewrotu w europejskim futbolu i nie powstała Superliga skupiająca kilkanaście najsilniejszych klubów z Anglii, Włoch i Hiszpanii?

Dariusz Mioduski (prezes Legii, przedstawiciel Komitetu Wykonawczego ECA, Stowarzyszenia Klubów Europejskich): Kiedy w piątek skończyliśmy posiedzenie ECA, byłem bardzo zadowolonym człowiekiem. Po dwóch trudnych i pełnych pracy miesiącach udało się przeforsować zmiany dotyczące nie tylko formatu europejskich rozgrywek, ale także zwiększeniu roli i wpływu klubów na zarządzanie nimi. Wszystko mieliśmy ogłosić i podpisać w poniedziałek. W niedzielę o 7.30 odebrałem telefon od wzburzonego szefa UEFA Aleksandera Ceferina, a który powiedział, że prezes Juventusu i przewodniczący ECA Andrea Agnelli, wraz z 11 innymi klubami, zamierza dokonać rozłamu. Nie mogłem w to uwierzyć, ale Aleks był pewien, a kolejne godziny pokazały, że miał rację. Zaczął się kryzys, który dzięki Bogu trwał tylko 48 godzin, choć początkowo wydawało mi się, że będą to miesiące, a może nawet lata. Jedna strona nie odpuści drugiej, zaczną się walki prawników. Patrząc, jak szybko się to skończyło, możemy być dumni. Piłka nożna zjednoczyła Europę. W ostatnich latach nie było takiej integracji na poziomie europejskim, jak w kwestii Superligi. Co wcale nie oznacza, że wszystko jest już dobrze, i będzie tylko lepiej. Jesteśmy teraz w takim momencie, w jakim Warszawa była po wojnie, kiedy wszystko zostało zburzone i trzeba było odbudowywać ją od nowa.

Nie uważa pan, że teraz te mniejsze kluby – jak na przykład Legia – powinny pójść za ciosem? Skoro najbogatsi chcieli się wypisać z UEFA, to mniejsi powinni coś wygrać dla siebie?

Ostatnią rzeczą, której dziś nam potrzeba, jest kontynuacja konfliktu. Po tym, co udało się zrobić, na każdym codziennym posiedzeniu zarządu ECA, czuć pozytywną energię i szkoda byłoby ją wytracić. Kryzys dał wszystkim pozytywnego kopa, wytworzył nić porozumienia. Również pomiędzy kilkoma z tych największych klubów, bo na końcu wszyscy byliśmy razem. Nie tylko średniacy i ci mali, ale też Bayern, Borussia czy PSG, które również sprzeciwiły się powstaniu Superligi. Nie warto tego niszczyć, choć wyznaję filozofię, że każdy system jest najzdrowszy wtedy, kiedy silna jest klasa średnia. Tak to działa w społeczeństwach i tak powinno działać w piłce, dzięki czemu ci najmniejsi będą mieli relatywnie najlepiej, a ci najwięksi będą silniejsi, ale nie na tyle, by wszystko zdominować, zawładnąć tylko dla siebie. Mam nadzieję, że w najbliższych latach w piłce uda się wzmocnić klasę średnią, która w moim odczuciu jest kluczem, by robić postęp w futbolu w całej Europie. Dlatego tak ważne było dla mnie, by ci mniejsi też brali udział w rozgrywkach europejskich. Od sezonu 2024/24 Liga Mistrzów będzie liczyć 36 zespołów. Udało się przeforsować, że z tzw. ścieżki mistrzowskiej awansuje pięć klubów, a nie cztery.

Reklama
Agnelli, czyli do niedawna przewodniczący ECA, który próbował dokonać przewrotu w futbolu, chyba jest innego zdania, skoro chciał, by trzon Superligi co roku stanowiły te same kluby, bez względu na to, które miejsce zajmą w krajowych rozgrywkach.

To kompletne wykluczenie idei sportu. Tak z nią sprzeczne, że nawet nie powinniśmy o tym dyskutować. Fundamentem sukcesu i przyszłości piłki zawsze musi być to, że mały może wygrać z dużym. To, co wydarzyło się w ostatnich 15 latach, sprawiło, że prawdopodobieństwo takich wydarzeń drastycznie spadło. Powód tego jest jeden: pieniądze. Od nich zależy sukces – na końcu sprowadza się to zwykle do tego, że im jesteś w stanie więcej płacić piłkarzom, tym masz większe szanse na sukces. I od tego już nie uciekniemy. Nie ma co myśleć, że nagle wrócimy do starych czasów. Teraz po prostu trzeba w umiejętny sposób tworzyć takie struktury, by nie przekraczać pewnych barier. W ostatnich latach byłem blisko tych dyskusji, również o Superlidze. I z punktu widzenia właścicieli wielkich klubów nawet ich rozumiem. Tym bardziej że wielu z nich to Amerykanie, a tak ułożyło się moje życie, że dość dobrze poznałem ich mentalność, sposób myślenia i filozofię życia. Dlatego ich rozumiem, ale nie rozumiem, że w taki sposób może do tego podchodzić Włoch Hiszpan czy inny tutejszy właściciel europejskiego klubu.

Biegała i śpiewała w chórze, ale wybrała piłkę. Po siedmiu operacjach dała sobie spokój z grą. Dziś, Nina Patalon, trenerka reprezentacji piłkarek, przeciera w polskim futbolu szlaki kobietom.

Przegląd Sportowy: Lubiła pani śpiewać w kościelnym chórze?

Nina Patalon, tymczasowa trenerka reprezentacji Polski kobiet: Kiedyś podobno miałam do tego predyspozycje. Śpiewałam w chórze, gdy byłam dziewczynką i poznałam tam ciekawych ludzi. Niektórzy byli bardzo wierzący. Dzięki temu doświadczeniu zrozumiałam, że z jednej strony nie trzeba być ortodoksyjnym Żydem czy zagorzałym katolikiem, żeby być dobrym człowiekiem, ale z drugiej – są pewne prawdy, które człowiek powinien traktować poważnie. Nie byłam jednak przekonana do śpiewania i gotowa do poświęceń. Podchodziłam do tego na zasadzie: „Jestem, to jestem. Ale jak nie mam czasu, to nie przyjadę, a wy nie czekajcie na mnie”.

Kiedyś przyszła pani do kościoła w koszulce Alessandro del Piero z Juventusu Turyn, bo zaraz po zajęciach rozgrywała mecz. Koleżanki eleganckie, w sukienkach, a pani w stroju sportowym.

Musiałam mieć jakąś koszulkę piłkarską, bo koledzy mieli, a ja chciałem za wszelką cenę wyglądać, jak oni. O Del Piero było wtedy głośno, więc mama kupiła mi jego koszulkę. Nie widziałam jednak wtedy jeszcze żadnego jego meczu. Później zobaczyłam go w akcji podczas mistrzostw świata i stwierdziłam: „Przecież on wcale tak dobrze nie gra. Po co mi ta koszulka?”. Wtedy pojawili się David Beckham i Michael Owen, którzy byli moimi idolami przez lata. Następnie zaczęłam podziwiać amerykańskie piłkarki: Shannon Boxx i Christie Rampone. Później, już jako trenerka, obserwowałam Andreę Pirlo. To był typ zawodnika, który często widzi więcej niż niejeden trener i jest w stanie wyjść poza ramy.

Dlaczego zdecydowała się pani grać w piłkę, a nie biegać?

Bo piłka mnie nie stresowała, a bieganie bardzo. Startowałam w zawodach wojewódzkich na 300 czy 600 metrów i pamiętam, jak denerwowałam się na starcie, stojąc wśród kilkuset nawet biegaczy i ciągle myśląc, jaką zastosować taktykę na pierwszych metrach. Poza tym wiedziałam, że aby zostać dobrą biegaczką, musiałabym codziennie biegać sporo kilometrów. A gdybym któregoś dnia grała mecz z kolegami i przyszedłby po mnie zdenerwowany trener? Wyjście z piłką do kolegów sprawiało mi większą frajdę.

Reklama
Tam jednak, na osiedlu w Działdowie, koledzy przez długi czas mówili, że nie chcą grać w piłkę z dziewczyną. Jak pani na to reagowała?

Agresją. Biłam się z nimi albo rzucałam w kolegów czym popadnie. Nie byłam wylewnym dzieckiem, jeśli chodzi o okazywanie uczuć, ale potrafiłam się bić. Dziś myślę, że łatwiej jest mi funkcjonować w męskim świecie, odnajduję się w nim, bo znam wiele mechanizmów. Wychowywałam się wśród chłopaków i na początku było ciężko. Trzeba było rywalizować o uznanie. Ale gdy ktoś już zobaczy, że nie może z tobą walczyć, to dojdzie do wniosku: „Niech już ona z nami zostanie. Niech gra”. Później, gdy starsi koledzy poszli do szkoły średniej i zostałam na podwórku z młodszymi, zaczęłam nimi zarządzać. Piłka nożna przez długi czas była dla mnie jakąś formą terapii. Pozwalała się wyżyć na moich zasadach, bez narzucania jakiegokolwiek planu.

Zdaniem Jakuba Wawrzyniaka, Legia bawi się w Ekstraklasie. Problem zaczyna się potem.

Robert Błoński: Gol Rafaela Lopesa był wisienką na torcie pieczętującą mistrzostwo Polski dla Legii? Po remisach z Lechem i Cracovią przewaga nad Pogonią stopniała do trzech punktów, na kolejne spotkanie bez zwycięstwa zespół Czesława Michniewicza nie mógł sobie pozwolić.

Jakub Wawrzyniak (były reprezentant Polski, piłkarz m.in. Legii i Lechii): Zdecydowanie. Nawet, jeśli Legia nie porywała grą w tych zremisowanych 0:0 spotkaniach z Cracovią oraz Lechem, którzy zablokowali i wytrącili jej atuty, to przynajmniej nie traciła bramki. A mecz na zero z tyłu to zawsze wartość dodana. Ofensywa czasem może się zawiesić, wtedy postawa obrony jest budująca. W Gliwicach widać było reakcję trenera, Legia zagrała dwójką napastników, wygrała w niezłym stylu. Sześć punktów na pięć kolejek przed końcem definitywnie zamyka kwestię mistrzostwa Polski.

W którymś momencie w tym roku była otwarta?

Zdecydowanie nie. Legia już jedenasty rok z rzędu skończy sezon na ligowym podium, niemal na pewno zdobędzie siódme mistrzostwo w tej dekadzie. To pokazuje, jak w zdominowała ekstraklasę. W poprzednich latach chyba tylko Wisła Kraków miała porównywalny okres. Stwierdzenie, że tytuły stały się w Warszawie chlebem powszednim nie odbiega od prawdy. Kibice przyzwyczaili się do zwycięstw oraz mistrzostw. Ale, i tu będę brutalnie szczery, piłkarze stali się dawcami i biorcami. Niestety, w ostatnich latach krajowe trofea niewiele znaczyły w konfrontacji w Europie. Legii kolejny rok brakowało w fazie grupowej. Owszem, trofea budują historię i legendy, ale niczego nie wnoszą, jeśli chodzi o finansowy aspekt działalności klubu. Piłkarze dają trofea na własnym podwórku, ale nie przynoszą pieniędzy z tytułu gry w pucharach.

Jak zmieniła się drużyna z Warszawy pod wodzą trenera Czesława Michniewicza, w porównaniu z tym, jak wyglądała u Aleksandara Vukovicia?

Najpierw powiem, co się nie zmieniło: nie przestała wygrywać w lidze. O ile dobrze pamiętam, to na kilka kolejek przed końcem poprzedniego sezonu również miała sporą przewagę nad wiceliderem. Potem trener Vuković zaczął zmieniać skład, dał szansę młodym zawodnikom i punkty uciekły, ale wtedy wszyscy domagali się, żeby grali zmiennicy. Szansę dostawali m.in. Mosór, Włodarczyk i kilku innych. Minął rok, a młodzi nie przebili się do składu, to wciąż na innych spada największa odpowiedzialność. Rola młodych graczy nie urosła. Nie chcę porównywać Legii ostatnich trenerów. Po prostu ta drużyna przerasta ekstraklasę i to widać. A co się zmieniło w porównaniu z tym, co było, to powiemy po dopiero eliminacjach Ligi Mistrzów. Dopiero mecze w Europie będą wymiernym sprawdzianem, jak trener wpłynął na zespół. Nie ukrywajmy – Legia bawi się w ekstraklasie. Chciałbym, żeby to przełożyło się na awans do fazy grupowej w pucharach. Jeśli flagowy okręt ligi znowu nie nawiąże walki i sobie nie poradzi, to będzie to świadczyło wyłącznie o poziomie ligi. Że nie jest wysoki. Sądzę, że w Warszawie wiele osób podobnie postrzega tę sytuację.

Trener Rakowa Marek Papszun pracuje w klubie od 18 kwietnia 2016. Niedawno minęło więc równo 5 lat odkąd jest szkoleniowcem częstochowian. Z tej okazji porozmawiano z nim o tym jakie były jego początki i jak zmieniał się klub również za jego sprawą. RKS przeszedł podczas jego kadencji drogę z II ligi do ekstraklasy, w której teraz walczy o podium.

Nie sądziłem, że to wszystko będzie tyle trwać. Na początku razem z asystentami – Maciejem Kędziorkiem (pracował do grudnia 2019) i Maciejem Sikorskim (nadal w klubie – przyp. red.) mieszkaliśmy razem w jednym mieszkaniu. Decydowały względy ekonomiczne. Żaden z nas nie przewidział tego, że praca w Częstochowie może być na dłużej. Biorąc pod uwagę specyfikę zawodu, to długi czas. Trzeba przyznać, że to wszystko dzięki wynikom i realizacji celów stawianych wspólnie z właścicielem klubu Michałem Świerczewskim. Nie ma co się doszukiwać innych historii. Wspólnie z właścicielem zaczęliśmy nadawać na podobnych falach. Dziś nasza relacja jest bardzo dobra. Dostałem tę robotę, żeby spełnić jego piłkarskie marzenia i ambicje. Gdybym temu wszystkiemu nie sprostał, to myślę, że nasze drogi już dawno by się rozeszły.

To było jeszcze w II lidze. Skończyło się na piątym miejscu. Objąłem zespół osiem kolejek przed końcem sezonu. Wygraliśmy dwa mecze, a po trzy zremisowaliśmy i przegraliśmy. Nasza gra wyglądała źle. W drużynie nie za dobrze się działo. Byli w niej nieodpowiedni ludzie. Niby awans był blisko, bo do miejsca barażowego zabrakło nam czterech punktów. Uważam jednak, że wtedy nie byliśmy gotowi na promocję, bo mogła się ona skończyć szybkim spadkiem po jednym roku.

w I lidze. W Polsce generalnie daje się szansę szczebel wyżej zawodnikom, którzy wywalczyli awans. My nie jesteśmy może do końca najlepszym przykładem pod tym względem, ale to wyszło właśnie po czasie, że tak trzeba zrobić, żeby był postęp. Należy stawiać na nowych, lepszych piłkarzy. Wówczas pewnie nie podjąłbym tak radykalnych zmian kadrowych. Brak awansu w sezonie 2015/16 był dla nas paradoksalnie korzystny. Czy pojawiło się zwątpienie? Nie. Zawsze miałem mnóstwo entuzjazmu do tej pracy. Było to bardzo pouczające. Pierwszy raz wtedy jako trener spotkałem się z taką agresją i zawodem kibiców. Były frustracja i złość. Pojawiły ataki na zawodników czy „odwiedziny” fanów na treningach. To też ciekawe doświadczenie, również życiowo.

Obiecujący piłkarz Rakowa Jacek Magiera 25 lat temu zagrał w Częstochowie przeciwko Śląskowi. Teraz wraca jako trener rywala.

(…) Następny kolega z tamtej drużyny to Andrzej Wróblewski. Dla mnie był jak Franco Baresi. Ostoja defensywy Rakowa przez wiele lat. Dla mnie był nauczycielem i autorytetem, debiutowałem u jego boku w drugiej lidze, mając niewiele ponad szesnaście lat. Był znakomitym stoperem – szybkim, dostojnie biegającym. Człowiek z Kłobucka, czyli spod Częstochowy.

Nic więc dziwnego, że Janusz Bodzioch był jednym z wyjątkowych zawodników, bo przyszedł do nas z Knurowa, a w gruncie rzeczy z samego Górnika Zabrze i na nas w Rakowie robiło to wrażenie. Wcześniej pokazał się w Jadowniczance Jadowniki, która była rewelacją rozgrywek o Puchar Polski. Dobrze grał głową, to było bardzo charakterystyczne. Mateusz Bodzioch poszedł w ślady taty, teraz jest piłkarzem Radomiaka. O Pawle Skrzypku już wspominałem. Później trafiliśmy razem do Legii. Był uniwersalny – występował na prawej obronie, na środku pomocy, zdobywał ważne bramki, choć nie miał super warunków fizycznych.

Ciekawą rolę pełnił Robert Załęski. Gdy jako młody chłopak – bo mój tata był kierownikiem drużyny – zabierałem się z Rakowem na jakiś mecze sparingowy czy ligowy, to „Gobo” wołał mnie do siebie i zapewniał, że z nim nie zginę. A to dlatego, że zawsze miał przy sobie karton cukierków i nimi częstował. Uwielbiał słodycze. Śmialiśmy się, że gdyby mu przypiąć z na czapce z przodu snickersa, będzie tak zawzięcie za nim zasuwał, że nikt go nie dogoni na boisku. Bardzo pozytywna postać, zawsze uśmiechnięty. Ciekawostka: w ekstraklasie strzelił jednego gola, w wygranym 3:0 na wyjeździe meczu z Wisłą Kraków.

Trener w Stali Mielec się zmienił, problemy pozostały. Jakie są największe?

Nietrafiona taktyka

Od początku rundy wiosennej Stal gra trójką w obronie. Ta taktyka opiera się na mocnych wahadłach, kursujących przy liniach bocznych od jednego do drugiego pola karnego. Zespół z Solskiego nie ma jednak zawodników zdolnych do gry na tej pozycji. Najgorzej jest na prawej stronie. Albin Granlund, reprezentant Finlandii, w poprzednich klubach bardzo dobrze spisywał się jako prawy obrońca, ale w taktyce mielczan się nie odnajduje. Ze swoich dziewięciu meczów aż trzy kończył po pierwszej połowie, raz wytrwał niecałą godzinę. Lepiej nowa pozycja pasuje kapitanowi Krystianowi Getingerowi, ale on również najlepiej grał, kiedy był po prostu lewym obrońcą. To sprawia, że bilans podstawowych wahadeł z Mielca to jedna asysta (Granlund). Swoje jedyne w tym sezonie kończące podanie Getinger miał jeszcze jesienią.

Jednocześnie trójka środkowych obrońców w tej taktyce wcale nie uszczelniła defensywy. Stal ma drugą najgorszą obronę po Podbeskidziu Bielsko-Biała (44 stracone bramki) i popełnia fatalne błędy w ustawieniu, jak choćby w starciu z Jagiellonią, gdy Tomaš Prikryl bez większych kłopotów wbiegł między dwóch defensorów Stali i strzelił na 2:0. – Bramki, jakie traci Stal, często są, przepraszam za wyrażenie, frajerskie – mówi Rześny. Gąsior mówił na początku pracy, że gdyby miał więcej czasu, być może zmieniłby ustawienie zespołu. Ale w końcówce sezonu nie chciał robić w tym elemencie rewolucji.

Podobnie problemy w Górniku Zabrze przeanalizował Łukasz Olkowicz.

Transfery

Górnik z uwagi na pustki w kasie musi przy transferach gimnastykować się znacznie bardziej niż inni. To znaczący problem dla Artura Płatka i klubu, w którym nie było 200 tysięcy euro, żeby zatrzymać wypożyczonego Giorgosa Giakoumakisa (dziś lidera klasyfikacji strzelców w Eredivisie). Ograniczenia na transferowym rynku odbijają się na drużynie, która z roku na rok zamiast być lepsza, robi się coraz słabsza. Przyjemnie wertować życiorys Boakye, w którym znajdziemy grę w Genoi czy Atalancie, transfer do Juventusu czy występy w Lidze Mistrzów. Mina rzednie, gdy przed oczami staną jego występy w Górniku. Do końca zostały cztery mecze, może w nich Ghańczyk wreszcie pokaże coś z repertuaru, który kusił znacznie mocniejsze kluby. Na razie zrobił wiele, by nazwać go transferowym niewypałem. Kosztownym niewypałem. Według nieoficjalnych informacji miesięcznie zarabia 20 tys. euro, z czego 11 tys. płaci klub, a pozostałą część sponsor.

Boiskową bezczelnością i pewnością siebie, Jakub Świerczok mógłby obdzielić kilku ligowców.

(…) Zmiana podejścia do wykonywanych obowiązków nie oznaczała, że Świerczok całkowicie spokorniał. Wręcz przeciwnie, kiedy trzeba było, potrafił się postawić w szatni. Kiedy po jednym z wygranych meczów koledzy zamówili do szatni piwo i pizzę, napastnik tylko na nich spojrzał i zapytał, czy rzeczywiście jest im to potrzebne, bo może gdyby zjedli kawałek mniej lub nie pili alkoholu, mogliby osiągnąć jeszcze więcej. – To naturalny lider. Nie musi dużo mówić, żeby inni go słuchali – uważa Stokowiec. I po chwili dodaje: – Pewność siebie Kuba zaczął wykorzystywać w inny sposób, znacznie lepszy – na boisku. Czasem robił rzeczy, których inni by nie wymyślili, bo brakowałoby im odwagi. On po prostu próbował. Nie udało się? Trudno. Nie robi to na nim wrażenia. Już po pierwszym spotkaniu z nim, wiedziałem, że chcę, by u nas grał.

W Lubinie żałują tylko jednej rzeczy związanej ze Świerczokiem – że tak szybko odszedł. – Liczyłem, że będzie u nas przynajmniej rok. Może gdybyśmy wcześniej dopięli transfer Jarosława Jacha, udałoby nam się podpisać nową umowę z Kubą i grałby u nas do końca sezonu. Może gdyby tak się stało, pojechałby na mistrzostwa świata? – zastanawia się Sadowski.

Karierę Bartłomieja Kręcichwosta z Podbeskidzia zatrzymała kontuzja, przez którą ponad rok nie grał w piłkę.

Czuł, że trzeba się pokazać, bo trenuje z pierwszą drużyną i być może wkrótce dostanie szanse debiutu. Gdy podczas zajęć zderzył się z kolegą z zespołu, poczuł silny ból. Kolano puchło, stało się niestabilne, ale nawet wtedy nie zakładał najgorszego. – Gdy usłyszałem, że zerwałem więzadło krzyżowe, byłem załamany. Nigdy wcześniej nie miałem żadnego urazu. Zaraz po operacji zacząłem żmudną rehabilitację. Ciężko było wytrzymać tyle czasu bez piłki, ale wiedziałem, że nie mogę się poddać – wspomina Bartłomiej Kręcichwost. Do feralnego zdarzenia doszło w maju 2018 roku, gdy Podbeskidzie grało w I lidze, a trenerem był jeszcze Adam Nocoń. Napastnik Górali wrócił na boisko dopiero w sierpniu 2019 roku. Pauzował ponad rok.

– Dążyłem do tego, by wrócić jak najszybciej. Pod koniec rehabilitacji kolano znów jednak zaczęło boleć. Wykonałem badania i okazało się, że muszę przejść następny zabieg. To był kolejny silny cios. Na szczęście po drugiej operacji wszystko potoczyło się już stosunkowo szybko. Do dziś nie mam kłopotów z kolanem. Miałem później problemy mięśniowe, uraz kostki, ale już wiem, że takie kontuzje w porównaniu z zerwanym więzadłem to nic – dodaje zawodnik, który 11 kwietnia, w meczu 24. kolejki z Zagłębiem w Lubinie (1:2) dostał szansę debiutu w ekstraklasie.

Gdy wchodził na boisko w 71. minucie, był dla wielu osób człowiekiem znikąd. W końcu niedługo wcześniej został dołączony do pierwszej drużyny, a gdy pod koniec marca udzielał wywiadu serwisowi SportoweBeskidy.pl, pytano go o spotkania rezerw w IV lidze i Kręcichwost analizował porażkę z GKS-em Radziechowy-Wieprz. – Jestem przekonany, że Bartek zaistniałby w ekstraklasie wcześniej, gdyby nie ta kontuzja. Ten chłopak miał niesamowitego pecha. Przecież on łącznie przez wszystkie urazy stracił w Podbeskidziu dwa lata – mówi nam Jacek Sporek, wiceprezes klubu LKS Muńcuł Ujsoły, w którym napastnik zaczynał przygodę z seniorską piłką.

– Mówię, co myślę, jestem uparty, dążę do celu. Mój charakter kształtował się w młodości, w górach – Piotr Mosór, były piłkarz m.in. Legii opowiada, jak ważne są w piłce determinacja, upór, ale i czasem pokora. Tej mu brakowało.

(…) Kiedy patrzy pan na młodych piłkarzy, to też myśli pan – i mówi im – jak ważny jest w piłce właśnie charakter?

Bez charakteru niczego nie da się w piłce zrobić, osiągnąć. Jeździłem po Polsce, widziałem bardzo zdolnych reprezentantów kadr juniorskich, z których naprawdę wielu poprzepadało. Właśnie z powodu słabej psychikę, przez używki, hazard. Łatwo zbłądzić. Pieniądze przychodzą szybko, prosto, wielu nie nauczyło się, że trzeba je szanować. Kiedy ja zacząłem zarabiać, początkowo dostawałem na tyle mało, że musiałem wybierać: zjeść śniadanie czy zapiekankę z kolegami na przerwie. Kiedy zacząłem jednak grać w Ruchu, zarabiałem już tyle, co mój ojciec, potem więcej od niego. Starałem się pomóc rodzicom, razem wybudowaliśmy dom w górach. Kiedyś nawet sądziłem, że tam wrócę, teraz już tak nie myślę.

Pana synowie takiej szkoły życia nie przeszli, nie wychowywali się też w biednej rodzinie. Mieli jak wyrobić sobie silny charakter?

Alan ma 24 lata, bardzo chciał grać w piłkę. Był bramkarzem, jednak nie miał wystarczających warunków na tę pozycję, 185 cm wzrostu to za mało. Skończył studia, jest fizjoterapeutą, ma skończony kurs UEFA B. Uznał, że skoro nie ma szans bronić na wysokim poziomie, chce iść inną drogą. Kilka razy namawiałem go, by może pobawił się w niższej lidze, nie chciał. Ma charakter, wie, czego chce. Arielowi wszystko układało się do momentu koronawirusa, który anulował mistrzostwa Europy do lat 17, wiele się w jego życiu zastopowało. Poznał, że nie zawsze jest z górki, ale ja mu powtarzam: o swoje musisz walczyć, pokazać wszystkim, na czym tak naprawdę ci zależy.

Bolesnym musiało być doświadczenie z Pucharu Polski. Obawiał się pan o syna po meczu rezerw Legii z Piastem Gliwice? Wtedy po raz pierwszy zrobiło się o nim głośno, mecz był transmitowany w telewizji. I to właśnie on popełnił błąd przy straconej bramce.

Zawalił bramkę, biorę to na siebie. Jestem z nim bardzo związany. Kiedy Ariel widzi mnie na trybunach, czuje się pewniej. Na tym meczu mnie jednak nie było, przebywałem na stażu trenerskim w Hiszpanii. Bałem się o niego, bo wiedziałem, jak mocno wszystko przeżywa. Oglądałem z nim ten mecz trzy razy. Popełnił dwa błędy, ale podobało mi się, że się po nich podniósł. Miał 17 lat, to naprawdę nie było proste. Staram się mu uświadomić, że każdy się myli. Po tamtym spotkaniu żartowałem, że brakowało mu tatusia. Nie odsuwam się całkowicie, wciąż staram się być na jego meczach, on liczy na moją opinię, ale chcę zachować w tym rozsądek. Tak jak mój ociec pomagał mi, mimo że nie miał na to za bardzo czasu, tak ja chcę pomagać swoim synom. Najważniejsze, że Ariel ma motywację do pracy. Widzę, że jest w piłce zakochany, nie widzi poza nią świata, choć na szczęście nie zaniedbuje przy tym nauki. Za dwa tygodnie zdaje maturę. „Mały” w nowej sytuacji odnajduje się całkiem dobrze, często rozmawia ze mną, z mamą, ale przede wszystkim z bratem. Zawsze chcieliśmy, aby nie rywalizowali, aby się wspierali. Udało się.

SPORT

Rozmowa z Bartoszem Bosackim przed 27. kolejką Ekstraklasy. Głównie o Lechu Poznań.

(…) A jakie miał pan oczekiwania?

– Chyba nie miałem jakichś specjalnych oczekiwań. Powiem szczerze, że mi się podobał pomysł na granie trenera Dariusza Żurawia, szczególnie jak to wyglądało na początku. Zawsze byłem tym, który pozytywnie wypowiadał się o szkoleniowcu i jego pracy, ale oczywiście trenera bronią wyniki. Z tym że nie zawsze to jest zależne od niego, bo eliminacje do Ligi Europy były dobre, czy nawet bardzo dobre, a w lidze nie wyglądało to tak jak na początku zeszłego roku. W tym zespole jest potencjał, ale nie został on wykorzystany, coś się zacięło i chyba najbardziej zacięło się w głowach.

To znaczy?

Na boisku brakowało właśnie tego „mentalu” i to było widać, co zresztą zostało ostatnio powiedziane. Szkoda, że dopiero teraz i że w klubie nikt nie miał odwagi, żeby rozmawiać o tym w środku. Trenera Żurawa nie ma w Lechu i nagle niektórym się języki rozwiązały, że tego nie było, tamtego nie było, to można było zrobić inaczej. A wydaje mi się, że w takiej organizacji należy przede wszystkim rozmawiać i słuchać. Tego mi właśnie zabrakło, nie tylko od trenera Żurawa, ale też od wszystkich ludzi odpowiedzialnych za szkolenie czy za drużynę. Nie wszystko spada na trenera, bo jeśli szkoleniowiec – obojętnie jaki – nie dostanie wsparcia z góry, to niestety będzie się to kończyło tak, jak się skończyło dla Macieja Skorży kilka lat temu i dla Ivana Djurdjevicia, i dla Adama Nawałki, chociaż on to była trochę inna bajka. Ci, którzy ciągnęli zespół w eliminacjach, czyli wychowankowie i gracze wzięci z akademii, sprawdzili się, ale teraz brakuje mi kontynuacji we wprowadzaniu młodych piłkarzy.

Raków zmierzy się ze Śląskiem Wrocław na własnym obiekcie. Będzie to powrót częstochowian na Limanowskiego po dwuletniej rozłące.

Radości z powrotu na Limanowskiego nie ukrywa szkoleniowiec Rakowa, choć wskazuje, że nie wszystko jest jeszcze gotowe. – Cieszę się, że wracamy. Dla mnie to szczególna chwila, bo jestem tutaj trenerem dość długo i to wszystko się dzieje w mojej obecności. To ważny moment dla mnie, dla zespołu i dla historii klubu, ponieważ tego chcieliśmy, do tego dążyliśmy i bardzo cieszymy się z powrotu. Może „nasz dom” nie jest do końca jeszcze wybudowany, ale powiedzmy, że jedno piętro już mamy – mówił na przedmeczowej konferencji Marek Papszun.

Trener częstochowian powiedział także, że jego zawodnicy mieli okazję zapoznać się z murawą na stadionie. – Trenowaliśmy kilkadziesiąt minut temu. Była to krótka adaptacja, bo w tej chwili nie możemy przeciążać boiska – dodaje Papszun. Na konferencji wskazywał także, że stan murawy jest lepszy niż w Bełchatowie.

Dariusz Czernik, prezes Górnika Zabrze, zapewnia, że na ten moment posada Marcina Brosza jest bezpieczna.

Jak odniesie się pan do spekulacji związanych z osobą trenera Brosza?

– Powiem krótko: zapewniam, że Górnik nie prowadził i nie prowadzi żadnych rozmów z jakimkolwiek szkoleniowcem. Teraz skupiamy się na tym, żeby dokończyć sezon. Jednak myślimy i pracujemy też nad tym, co będzie w nowych rozgrywkach.

Czyli do końca swojego kontraktu, a zatem i do końca sezonu, Marcin Brosz będzie na stanowisku?

– Na pewno. Dodam, że nadal chcemy współpracować z trenerem Broszem. Gdyby tak nie było, to z kimś byśmy już prowadzili rozmowy, ale raz jeszcze powtórzę: nie prowadziliśmy i nie prowadzimy z nikim żadnych rozmów.

To wydaje się pozytywny sygnał na finiszu rozgrywek?

– Czas nie jest dla nas łatwy, bo nie ma odpowiadającej nam atmosfery. Przegrywamy, więc nie jest tak, jakbyśmy chcieli. Gdybyśmy byli teraz na przykład na 6. pozycji, inaczej byłoby to wszystko odbierane.

SUPER EXPRESS

Bartosz Kwolek (23l.) poprowadził siatkarską VERVĘ Warszawa do brązowego medalu mistrzostw Polski, a sam w decydującym o medalu spotkaniu zgarnął tytuł MVP. Przyjmujący warszawskiego klubu prywatnie jest także wielkim fanem futbolu. Trudno się dziwić, bo jego dziewczyna to siostra Mateusza Klicha.

– Którym zespołom piłkarskim kibicujesz?

– Moim ulubionym klubem jest Inter Mediolan. Znajomi śmieją się ze mnie, że wybrałem najgorszy możliwy moment na rozpoczęcie swojej „przygody” z Interem. W 2010 r. zespół prowadzony przez Jose Mourinho triumfował bowiem w Lidze Mistrzów, a ja zacząłem kibicować mediolańczykom niedługo po tym sukcesie.

– Skąd wzięła się twoja sympatia akurat do Interu?

– Tak naprawdę wszystko zaczęło się od legendarnej gry komputerowej. Za młodu często grywałem bowiem wPro Evolution Soccer 6, a Inter miał tam naprawdę potężny skład. W ataku grali Adriano ze Zlatanem, byli Alvaro Recoba, Marco Materazzi czy Ivan Cordoba. Mówiąc krótko, była tam tak znakomita ekipa, że aż głupio było grać inną drużyną. A potem mimowolnie rozpoczął się mój „związek” z Interem, który trwa do dziś.

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Polecane

Sven Hannawald: Mam łzy w oczach, gdy patrzę dziś na skoki Stocha [WYWIAD]

Jakub Radomski
1
Sven Hannawald: Mam łzy w oczach, gdy patrzę dziś na skoki Stocha [WYWIAD]

Komentarze

18 komentarzy

Loading...