Środowa prasa to oczywiście głównie materiały dotyczące meczu Anglia – Polska. Są m.in. rozmowy z Jerzym Dudkiem i Andrzejem Strejlauem. Z tematów ligowych najciekawsza rzecz dotyczy… problemów z sędziami w śląskiej III lidze.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Paulo Sousa wierzy, że również bez Roberta Lewandowskiego powalczymy na Wembley.
– Musimy być w różnej wysokości obrony zorganizowani, grać blisko siebie, nie zostawiać miejsca między liniami, ponieważ Anglicy potrafią wykorzystać najmniejszą przestrzeń. Potrzeba nam koncentracji w tak wymagającym spotkaniu – mówi Portugalczyk. Nowy selekcjoner nie chce się wdawać w opowieści o zaczarowanym Wembley, wracać do historycznego, zwycięskiego remisu z 1973 roku.
– Historia oczywiście jest ważna, musimy ją znać, pamiętać o kwestiach kulturowych, czasem wykorzystując ją jako motywację. Myślę jednak, że mam teraz inne sposoby na zmobilizowanie graczy. Absencja Roberta może być motywacją dla zawodników, którzy są w Anglii, żeby pokazali swoją siłę i mentalność – podkreśla Sousa licząc, że pod nieobecność kapitana na wysokości zadania staną pozostali. Musi w to wierzyć, okoliczności zmuszają do wiary w – przynajmniej w teorii – niemożliwe.
Kamil Jóźwiak przebojem wkroczył do pierwszej reprezentacji. Procentuje nauka z Lecha Poznań.
Odwaga – to cecha charakterystyczna Kamila Jóźwiaka. Piłkarz Derby County konsekwentnie udowadnia, że nie tylko szybkość jest jego wielkim atutem, ale i umiejętne podejmowanie ryzyka, niezależnie czy występuje w Championship, ekstraklasie, czy też w reprezentacji Polski. Nie boi się popełnianych błędów, złych zagrań, co najlepiej pokazał jesienny mecz z Bośnią, kiedy ominął jednego, drugiego zawodnika, chciał zagrać piłkę zewnętrzną częścią stopy na drugą stronę, ale kompletnie mu to nie wyszło. Wielu zawodników, szczególnie młodych, drugi raz na niekonwencjonalne zagranie by się nie zdecydowała. Jego to nie przyblokowało. Wręcz przeciwnie. – Poprzez próbowanie takich zagrań, powtarzanie ich. będę mógł je robić na coraz wyższym poziomie. Bez prób nie ma progresu – tłumaczył. Wie doskonale, że jego pozycja wymaga ryzyka.
– Statystyki topowych skrzydłowych pokazują, że wygrywają oni średnio 30 procent pojedynków w meczu, podobna liczba dotyczy ich celnych dośrodkowań. To oznacza, że co trzecia wrzutka dochodzi do kolegi z drużyny. Musimy mieć taką wiedzę, nie możemy wymagać od skrzydłowego stu procent trafnych decyzji – mówi Rafał Ulatowski, asystent w sztabie szkoleniowym reprezentacji Polski, gdy prowadził ją Leo Beenhakker, dziś szef szkolenia w Akademii Lecha Poznań.
Na Wembley Wojciech Szczęsny musi zagrać jak w Juve. Lub jak kiedyś Jan Tomaszewski. W reprezentacji, poza meczem z Niemcami na Narodowym, na razie głównie zawodzi.
– Myślę, że Wojtek też czuje, że podjął nie najlepszą decyzję. Jeżeli mamy piłkę na połowie przeciwnika, golkiper musi być ustawiony trochę wyżej. Wiemy, jak Manuel Neuer umie się zachować w takich sytuacjach i tego mi zabrakło. Niemiec bardzo dobrze przewiduje takie zagrania i ma wyczucie, kiedy do takich piłek wychodzić, a kiedy lepiej zostać w bramce. Pamiętajmy, że futbolówka zawsze zmierza w kierunku golkipera, ale trzeba być pewnym skutecznej interwencji. Żadne 50 na 50 nie wchodzi w grę. Bramkarz to ostatnia instancja. Wojtek niepotrzebnie skupił uwagę na tym, czy był spalony i w związku z tym zgubił pozycję. Można powiedzieć, że za łatwo dał sobie strzelić tego gola, bo nie był w stanie zareagować. Kolano zablokowane, ręka „za krótka”. To może się zdarzyć bramkarzowi, który ma pięć, może 10 meczów w reprezentacji, ale nie 50! Tym bardziej, że gra dla Juventusu, gdzie regularnie musi podejmować decyzje o wyjściu poza własne pole karne. Sousa chce grać wysoko, więc Wojtek też się musi do tego dostosować, inaczej takich sytuacji będzie więcej – przekonuje Jerzy Dudek, były golkiper i 60-krotny reprezentant Polski.
Rozmowa z Andrzejem Strejlauem.
To z czym pojedziemy na Wembley?
Jak zawsze – z nadzieją, że może teraz się powiedzie. Przesłanek jest niewiele, by nie powiedzieć żadnych, ale przecież w piłce niemożliwe nie istnieje. Nie będę krytykował Paulo Sousy, mam do niego szacunek, zasługuje na wsparcie. Na świecie nie ma szkoleniowca, który życzyłby swojej drużynie źle, co nie znaczy, że są nieomylni. Mecze z Węgrami i Andorą, do tego kontuzja Roberta, mogły nie nastroić optymistycznie, ale przynajmniej procent szansy zawsze mamy. Wszyscy zachwycają się ligą angielską i angielskimi piłkarzami, ich przygotowaniem fizycznym, wydajnością atletyczną, dynamiką, ale oni też mają kłopoty. Od tytułu mistrza świata w 1966 roku oraz trzeciego miejsca ME dwa lata później nie zdobyli żadnego medalu w dorosłym futbolu.
Byli w półfinale EURO 1996 i zajęli czwarte miejsce na ostatnim mundialu – w Rosji.
Za to medali nie ma. Harry Kane to znakomity napastnik, został królem strzelców mundialu w Rosji, ale trzy z sześciu goli strzelił Panamie, a dwa Tunezji. W fazie pucharowej trafił raz, z karnego. Oglądałem ich mecze eliminacyjne z San Marino oraz w Albanii, gdzie się męczyli. Nasz Sousa jest w trudniejszej sytuacji niż Jerzy Brzęczek. Do ubiegłego poniedziałku znał zawodników tylko z filmów wideo oraz konferencji on line, nie widział ich na treningu.
Zobaczył pan nowy pomysł na grę kadry?
Nie, ale rozumiem sytuację, brak czasu i spokojnie czekam. Czasem to aktorzy są winni, że zagrali fatalny spektakl, czasem winę ponosi reżyser, który zaangażował do grania takich, a nie innych wykonawców. Sousa nie miał szansy wdrożenia tego, co przekazał piłkarzom w teorii. Dwa, trzy treningi to tyle, co nic. Choć zrezygnowanie w Budapeszcie z Kamila Glika, wicekapitana i najbardziej doświadczonego obrońcy, było pomyłką, do której selekcjoner przyznał się zaraz po przerwie, wprowadzając go na boisko. Trochę zdumiony czytałem też słowa selekcjonera, że Kamil jest za wolny. Takich kwestii nie mówi się publicznie. A potem debiutanta Michała Helika, którego wystawił w Budapeszcie, wysłał na trybuny z Andorą. Artur Wichniarek powiedział w studio Polsatu, że to „skończenie psychiczne zawodnika”.
Wembley bez mitologii to dla Polski najgorszy stadion. Przegrywaliśmy tam przez ćwierć wieku, sześć razy z rzędu.
Na Wembley mieliśmy już selekcjonera, który na przedmeczowej odprawie z nerwów co chwila łamał kredę, był trener słynący z buńczucznych deklaracji, ale w składzie na Anglię wystawił sześciu obrońców. Byli też piłkarze, którym już w tunelu prowadzącym na boisko cierpła skóra i nawet nie próbowali spoglądać w kierunku rywali.
A gdy zaczynał się mecz, Polacy zapominali o wszystkich napomnieniach i przykazaniach, misternie ustalana taktyka w jednej chwili stawała się czystą teorią. Zaczynała się instynktowna szkoła przetrwania nieuchronnie skazana na porażkę nawet wtedy, gdy jakimś cudem udawało się strzelić gola. Jakby Anglicy ciągle nie mogli znaleźć ukojenia w zemście za ten fatalny remis, który pozbawił ich awansu do finałów mistrzostw świata w 1974 roku właśnie na rzecz Polaków. O ile jednak Biało-Czerwoni potrafili z nimi toczyć wyrównane boje w Polsce, po których zwykle goście cieszyli się, że udało się uratować remis, o tyle na Wembley – nieważne czy jeszcze starym, czy już nowym – mieliśmy gwarantowaną porażkę. I absolutnie nic tej prawidłowości nie mogło zmienić, żaden genialny koncept trenera, żaden błysk geniuszu polskiego piłkarza albo słabsza dyspozycja Anglików. Jeżeli grają na Wembley, łatwo pokonują Polaków – tak brzmi złowieszcza dla nas zależność.
Felieton Antoniego Bugajskiego na temat Kamila Glika.
Glik dla współczesnej polskiej kadry jest kimś więcej niż solidnym obrońcą z bagażem bezcennych doświadczeń z ligi włoskiej i francuskiej. To gość, owszem, z wadami, ludzkimi słabostkami, ale też z olbrzymią zaletą, która póki co usuwa w cień wszelkie zastrzeżenia – jest charyzmatycznym obrońcą, który po każdym ciosie wstaje, otrzepuje się i walczy dalej. Wykluczanie go z gry z jakiegokolwiek powodu ciągle jest poważnym błędem.
Ciekawe, że gdy nie ma go na boisku, drużyna narodowa zawsze jakoś za to płaci. I tak było już za czasów Franciszka Smudy, który obiecująco spisującego się stopera Torino nie zabrał na EURO 2012 nawet jako rezerwowego. Waldemar Fornalik nie powołał go na swój debiut z Estonią (0:1) i potem szybko korygował pomyłkę. Zupełnie tak samo jak Adam Nawałka, który na początku pracy z kadrą lekkomyślnie uznał, że Glik nie jest mu potrzebny i dobrze wie, że czuwała nad nim opatrzność, kiedy potem ocenił, że jednak trzeba zmienić zdanie. Dobrze pamiętany też, co się działo z grą w defensywie, gdy Glik przed mundialem w Rosji doznał wyjątkowo pechowej kontuzji i nie mógł od początku grać w turnieju.
SPORT
Rozmowa z Brianem Talbotem, 6-krotnym reprezentantem Anglii, byłym pomocnikiem – m.in. Ipswich Town i Arsenalu – który w swojej karierze rozegrał 803 spotkania.
W dwóch pierwszych eliminacyjnych spotkaniach łatwo rozprawiliście się z San Marino i Albanią. Co może pan powiedzieć o grze jedenastki prowadzonej przez Garetha Southgatea?
– Widać, że zespół jest w formie, a w składzie ma superstrzelca, jakim jest Harry Kane. Zapewnia nam on kolejne wygrane, jak właśnie z Albanią. Do tego w drużynie jest grupa młodych graczy, jak Mason Mount czy Phil Foden, którzy dzięki dobremu systemowi szkolenia są już w narodowej kadrze. Są też nowi, młodzi i dobrze sobie radzący bramkarze. Tworzy się nowy i ciekawy zespół.
Co jest przeszkodą w jego rozwoju?
– Na pewno ostatnie 12 miesięcy pandemii ma wpływ na to, co dzieje się w futbolowym świecie. Nie można normalnie trenować, być razem… Do tego dochodzi granie przy pustych trybunach. To wszystko sprawia, że możliwe są niespodziewane rozstrzygnięcia. Z czymś takim nie mieliśmy do czynienia, a brak publiczności na trybunach to duża strata dla gospodarzy. Ilu będzie widzów na Wembley w środę? Raczej niewielu, prawda?
Gra bez angielskich fanów na Wembley to przewaga Polaków?
– To sprawia, że grasz jakby na neutralnym terenie. Nie masz za sobą kibiców, a jest tylko piłka, trawa i jedenastu przeciwko jedenastu. To tak samo jest wtedy, kiedy gracie u siebie, a fanów nie ma na trybunach. Dla wszystkich jest to trudna sytuacja i kiedy grasz na wyjeździe, na pewno jest to mały plus dla ciebie. Tak też będzie i teraz.
Po długich wojażach po Afryce do Zabrza wraca zadowolony Alasana Manneh.
Z Katowic do Gambii w linii prostej jest 5,2 tys. km. W miniony czwartek tamtejsza piłkarska reprezentacja rozgrywała jeden ze swoich najważniejszych meczów w historii. Ewentualna wygrana z Angolą dawała awans do finałów Pucharu Narodów, co „Skorpionom” jeszcze nigdy się nie udało. Gambijczycy wygrali 1:0, a wobec porażki DR Konga z Gabonem mogli się cieszyć z awansu do finałowego turnieju w Kamerunie, który zostanie rozegrany na początku przyszłego roku. Po tym spotkaniu tysiące kibiców 10-milionowego kraju wyległy na ulice, ciesząc się z historycznego awansu. Nikt nie przejmował się ograniczeniami związanymi z pandemią koronawirusa. Zresztą podobnie było w innej części afrykańskiego kontynentu, na leżących na wyspach Komorach, które też sensacyjnie po raz pierwszy w swojej historii awansowały do finałów PNA.
Spośród zawodników GKS-u Tychy najbardziej na mecz z Arką czeka Konrad Jałocha. 29-letni bramkarz tyszan w klubie z Gdyni spędził bowiem dwa sezony, najpierw będąc filarem zespołu, który w 2016 roku awansował do ekstraklasy, a następnie zaliczył 28 występów w elicie.
– To był dla mnie bardzo dobry okres – wspomina bramkarz. – Do Arki zostałem wypożyczony z Legii jako 24-latek i choć zrobiłem krok w tył, bo trafiłem wtedy do I-ligowego klubu, to cieszyłem się, że mogę się rozwijać. W pierwszym sezonie w Gdyni miałem swój udział w awansie i zostałem na następny, w którym kilka razy byłem wybrany do jedenastki kolejki ekstraklasy. Szczególnie miło wspominam nasz zwycięski mecz na Łazienkowskiej, gdzie wygraliśmy 3:1. Niesamowity był też mecz z Lechią, bo po pięciu latach przyszedł czas na derby i Trójmiasto ogarnęło szaleństwo. Atmosfera była bardzo gorąca. Policja, race, pełne trybuny. Takiego meczu nie wypadało przegrać i wywalczyliśmy remis
1:1, choć byliśmy wtedy w kryzysie. Wyszliśmy jednak z niego, a moje miejsce w jedenastce kolejki po tym meczu świadczyło o tym, że mój występ został doceniony.
Problemy z sędziami w śląskiej III lidze. Mówi o nich dyrektor sportowy Polonii Bytom, Tomasz Stefankiewicz.
Po ostatniej kolejce III ligi sporo mówi się o sędziowaniu…
– Czasem problem zaczyna się już przy samej obsadzie. Pamiętam wizytę na jesiennym meczu Ruchu Chorzów z Pniówkiem Pawłowice – ważnym, o sporym ciężarze gatunkowym – który dano do prowadzenia debiutantowi (Mariusz Goriwoda z Zabrza – dop. red.). Popełnił dużą liczbę rażących błędów, mimo to był chwalony przez przedstawicieli związkowych, ale do końca roku… nie widzieliśmy go już na boiskach III ligi.
W waszym sobotnim meczu w Pawłowicach – zakończonym remisem 1:1 – sędzia Krystian Stenzinger z Żagania pokazał 16 żółtych i czerwoną kartkę.
– Wszyscy przygotowali się na mocną rywalizację, sędzia główny ze swoim zespołem nie unieśli tego meczu – i to zdanie nie tylko nasze, ale też przedstawicieli Pniówka, z którymi rozmawialiśmy po ostatnim gwizdku. W takich spotkaniach wypadałoby mieć do czynienia z najlepszymi arbitrami tej ligi, bo są kluczowe dla losów sezonu. Nie mam tu na myśli błędów na naszą niekorzyść – bo sędziowanie było słabe w dwie strony. Niejednokrotnie łapałem się za głowę, słysząc, jakie podpowiedzi przekazuje sędzia boczny do głównego. W drugiej połowie – stojąc przy linii już z trenerem Rakoczym, usuniętym z ławki za dwie żółte kartki – byliśmy świadkami, jak boczny doradzał głównemu pokazywanie kartek zawodnikom Pniówka za takie rzeczy, że to się w głowie nie mieściło. W sieci pojawiło się już nagranie sytuacji z naszym bramkarzem Dominikiem Brzozowskim, który bez piłki przewrócił zawodnika gospodarzy i w tej sytuacji sędzia powinien podyktować przeciwko nam karnego. W innej sytuacji Dominik odepchnął rywala i mógł za to ujrzeć drugą żółtą kartkę. Te dwie decyzje akurat nam pomogły i nie boimy się tego przyznać głośno. Nie może być tak, że za błędy arbitrów każe się trenerów. Pracują na co dzień ze swoimi zespołami, robią wszystko, by podnosić jakość, a zakwestionowanie nieprawidłowej decyzji sędziego kończy się kartką albo wyrzuceniem na trybuny. Tak dzieje się z naszym trenerem, z trenerem Łukasikiem z Pniówka, Molkiem z Ruchu czy Furlepą z Kluczborka. Jeśli chcemy myśleć o podwyższeniu poziomu tej ligi, niestety musimy też spojrzeć na poziom sędziowania. Zbyt często bywa tak, że schodzimy po meczu z boiska i pretensje do arbitrów mają dwie strony.
Wszystko można zrozumieć, ale pamiętajmy, że to tylko III liga.
– Dlatego konkluzja też jest taka, że jeśli chce się mieć lepszych sędziów, to trzeba grać w wyższej lidze. Zacząć od siebie. Jeśli dany klub – Polonia, Ruch – znalazł się w takim miejscu, to znaczy, że mocno w przeszłości zapracował na to, by rywalizować teraz o punkty w takich
warunkach.
SUPER EXPRESS
Rozmowa z Jerzym Dudkiem przed bojem na Wembley.
„Super Express”: – Jak ocenisz reprezentację Anglii na starcie eliminacji MŚ?
Jerzy Dudek (48 l.): – Plan wykonali, mają dwa zwycięstwa, nie stracili gola, są liderem grupy. Z San Marino bawili się z przodu, ale z Albanią nie było już tak łatwo. To było bardzo cierpliwe granie. Oczywiście mają topowych graczy, ale to nie jest taka maszyna jak kiedyś Hiszpania czy Francja.
– Jak poradzimy sobie na Wembley bez asów: Lewandowskiego czy Krychowiaka?
– Gramy z faworytem grupy. Każdy punkt zdobyty z Anglią będzie plusem. Mimo osłabień nie możemy wywiesić białej flagi. Przypomniała mi się sytuacja z mundialu 2014, gdy kontuzji doznał Neymar. Wtedy w Brazylii zapanowała panika. W efekcie mówili tylko o tym i zamiast sukcesu mieli katastrofę 1:7 z Niemcami.
– Jakie wyjście widzisz w tej sytuacji?
– Nie możemy dramatyzować. Trzeba uderzyć ręką w stół i przekuć to w sportową złość. Pokazać, że jednak damy radę stawić czoła Anglikom nawet w takiej sytuacji. „Lewy”, wychodząc na boisko, nie ma kompleksów. Kompleksów nie powinni mieć także inni nasi gracze jak Zieliński, Milik, Piątek, Glik czy Szczęsny.
Fot. FotoPyK