W piątkowej prasie wiele ciekawych rzeczy. Marek Papszun znów mówi o sędziach, mamy życiową rozmowę z Patrykiem Szyszem, jest sylwetka Bartosza Salamona, tekst o przeskoku Jana Biegańskiego, rozmówki z Artemem Szabanowem i Rafałem Kurzawą. Zapraszamy na prasówkę.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Paulo Sousa nie musi się zastanawiać, jak doprowadzić do formy niegrających napastników. Jedyny dylemat: kto bardziej zasłużył na miejsce obok Lewandowskiego.
Jesienią Brzęczek nie był właściwie krytykowany za to, że wciąż powołuje Milika i Piątka, ale było sporo zastrzeżeń, że nie szuka plany B, na wypadek, gdyby sytuacja tych piłkarzy nie uległa wiosną zmianie. Sousa nie idzie tą drogą. Mimo że podstawowa trójka polskich snajperów jest w dobrej formie, to on sięga po kolejnych. Na jego szerokiej liście (15 marca ma został ogłoszona ostateczna) znalazło się pięciu napastników. Poza wymienionymi wcześniej są jeszcze Karol Świderski z PAOK Saloniki i Dawid Kownacki z Fortuny Düsseldorf. Co na temat tych powołań sądzi Wichniarek?
– Świderski to zawodnik, który gra w na pewno lepszej lidze niż polska ekstraklasa. Nie mam wątpliwości, że w ciągu ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy zasłużył na to, by dostać powołanie. Nie sądzę, by był w stanie zmienić oblicze gry ofensywnej kadry, bo nie jest na tym poziomie jak Lewandowski, Milik i Piątek, ale warto mieć alternatywę – ocenia były reprezentant Polski. Świderski wyjechał z Polski w 2018 roku. Od tamtej pory gra w Grecji, w 91 meczach strzelił dla PAOK 29 goli, miał dziewięć asyst. Brzęczka to nie przekonywało, dlatego ten zawodnik nigdy jeszcze się w dorosłej drużynie narodowej nigdy nie znalazł. Szansę na to może mieć w marcu. O ile Sousa nie skreśli go z ostatecznej listy. Zdaniem Wichniarka nie powinien tego zrobić, ekspert Polsatu Sport uważa, że nie ma podstaw, by na zgrupowaniu kadry pojawił się Kownacki.
Jako junior Lecha Bartosz Salamon świetnie się uczył i najwięcej trenował. Przed wyjazdem na kadrę Polski nie powstrzymała go nawet choroba – świnka.
(…) Jurga z Ratajczakiem przez dwa lata mieszkali w pokoju z Salamonem i obaj zapamiętali obowiązkowość kompana. Każdego dnia po powrocie ze szkoły czy treningu od razu brał się za odrabianie prac domowych. Bez wyjątków.
– Siadał na brzegu łóżka, wyciągał zeszyt i na kolanie robił, co trzeba. Myśmy zawsze najpierw szukali innych rozrywek, a potem wieczorami trzeba było nadrabiać. A wtedy Bartek już mógł się z nas śmiać. On miał wolne – mówi Jurga.
To samo na boisku. Ratajczak zapamiętał, że Salamon zostawał po każdym treningu i zawsze szukał okazji, by zrobić coś dodatkowo.
– Niektórzy się dziwili, że można tak dużo pracować – przyznaje defensor Górnika.
Juniorzy Lecha ćwiczyli codziennie rano na szkolnych obiektach, do tego popołudniami we wtorki i czwartki na Bułgarskiej, a w piątek organizowano tam jeszcze jedne, już nieobowiązkowe zajęcia.
– Z piątku na sobotę nie miał nas kto pilnować w internacie, więc większość wracała do domów, powiedzmy o 14 po zakończeniu lekcji, żeby nie tarabanić się późno w nocy. Jednak nie „Sali”. On jako jedyny z przyjezdnych nie opuścił chyba żadnego treningu. Zostawał, po czym wieczorem wracał podmiejskim autobusem do Murowanej Gośliny. Prawdopodobnie to, że miał generalnie blisko do Poznania stanowiło ułatwienie, aczkolwiek po prostu charakteryzowało go nieprzeciętne dążenie do doskonałości, więc pewnie zostawałby nawet, gdyby miał dalej do domu. Każdy z nas dawał z siebie wiele, na zajęciach naprawdę się „paliło”, a „Sali” był jeszcze dwa kroki przed nami. Może właśnie dlatego po trzech latach to on wyjechał do Włoch – stwierdza Jurga.
Artem Szabanow z Legii mówi o swoim błędzie z Piastem Gliwice.
MACIEJ KALISZUK: Odetchnął pan z ulgą, gdy pokonaliście Śląsk? Po porażce z Piastem zwyciężyliście 1:0 i pierwszy raz, odkąd pan trafił do Legii, nie straciliście gola.
ARTEM SZABANOW: To był istotny mecz. Zwłaszcza, że rywale nie przegrali wcześniej u siebie. Najważniejsze, że wygraliśmy i umocniliśmy się na pierwszym miejscu w tabeli.
Odczuwał pan trudność, by po spotkaniu w Gliwicach zagrać we Wrocławiu?
Pod względem psychologicznym było ciężko. W meczu z Piastem popełniłem błąd, wykonałem złe podanie.
Po ostatnim gwizdku leżał pan na murawie.
Bardzo przeżyłem to spotkanie, bo bardzo mi zależało, żeby wygrać, pomóc drużynie. Chciałbym przeprosić wszystkich, których zawiodłem – kibiców, trenera, kolegów z zespołu.
Wcześniej także pan reagował w taki sposób na błędy?
W Dynamie miała miejsce taka sytuacja. Gdy strzeliłem samobójczego gola, to też tak zareagowałem.
Trener Michniewicz skrytykował pana za to leżenie na murawie. Pewnie nie było miło tego słuchać?
To już za nami, nie ma potrzeby tego roztrząsać.
Instynkt snajpera, gol z połowy boiska i uzależnienie od treningów – oto Maik Nawrocki z Warty Poznań.
O językach
W domu rozmawiamy tylko po polsku. W przedszkolu i dzięki siostrom szybko nauczyłem się niemieckiego. Oczywiście dziś moim językiem na co dzień jest niemiecki i łatwiej mi jest prowadzić wywiad w tym języku, bo mam więcej słów w głowie, ale jeszcze parę dni w Polsce i przyzwyczaję się do polskiego. To na pewno pomoże w rozmowach, wywiady są częścią tego sportu.
O paszportach
Urodziłem się w Niemczech, dlatego miałem niemieckie obywatelstwo od urodzenia. Kiedy usłyszeliśmy o możliwości bycia powołanym do reprezentacji Polski, zaczęliśmy załatwiać również polski paszport. Słyszałem, że niemiecka reprezentacja się mną interesowała i byłem parę razy obserwowany, ale nigdy nie doszło do zaproszenia. Polska reprezentacja pierwsza starała się o mnie i zawsze czułem się w niej jak w domu. Pod koniec marca jest następna konsultacja kadry U-21 trenera Macieja Stolarczyka i mam nadzieję, że znów będę powołany, tak jak jeszcze przed przejściem do Warty.
O Polsce
Jeździliśmy do Polski jak tylko była okazja i oczywiście moje treningi na to pozwoliły. Mamy dużą rodzinę w kraju, dzięki niej zawsze byłem połączony z Polską. Podróże były długie, bo to były inne czasy, ale jako dziecko tego tak nie czułem. Dziś nie ma kontroli na granicach i jest dużo autostrad, dlatego jest szybciej. W Polsce zawsze było fajnie. Nie ma to jak przy rodzinie i w polskim towarzystwie. Myślę, że nasza gościnność jest jedna z najlepszych na całym świecie i miło wspominam każdy przyjazd do Polski.
Przejście z chłopaka w mężczyznę musiało u mnie nastąpić w ciągu kilku tygodni – mówi pomocnik Lechii Jan Biegański.
Janek szybko musiał dojrzeć. Wyprowadził się z domu rodzinnego i to od razu na drugi koniec Polski. Wydaje się, że przeskok życiowy był trudniejszy od piłkarskiego. – Na początku nie było łatwo. Przejście z chłopaka w mężczyznę to jeden z ważniejszych etapów w życiu. Musiałem to zrobić w ciągu kilku tygodni. Na szczęście mam rodzinę i dziewczynę która mnie wspiera. Dzięki bliskim łatwiej mi podejmować decyzje. Brat też do mnie często dzwoni, był nawet ostatnio u mnie, ogląda każdy mój mecz, więc dobrze, że mogę liczyć na najbliższych – mówi zawodnik, który od niedawna otrzymuje wsparcie od swojej partnerki.
– Przeprowadziła się ostatnio i bardzo mi pomaga – zaznacza. Pandemia nie sprzyja poznawaniu okolicy, ale nawet w tych trudnych czasach piłkarz znajduje czas na spacer i oczyszczenie głowy. W wolne dni lubi się przejść nad morzem albo na starówkę. Oba miejsca przypadły do gustu także jego rodzinie.
Uwagę zwraca jego duża pewność siebie. – Dzięki temu należał w szatni do pozytywnych postaci, ale proszę tego nie mylić z arogancją. Absolutnie nie można tego Jankowi zarzucić. Po prostu to wynika z jego temperamentu, że wchodzi wszędzie jak do siebie i podejrzewam, że w szatni Lechii było podobnie. Janek jest pewny swoich umiejętności, jak na swój wiek jest dojrzały. W GKS bardzo szybko zyskał aprobatę starszych kolegów – wspomina trener Derbin.
Los Damiana Michalskiego jest przestrogą dla młodzieżowców, którym taki status kończy się po jednym sezonie.
(…) Sam zawodnik zaznacza, że nie do końca wie, dlaczego w obecnych rozgrywkach gra tak mało. – Jeżeli trener Sobolewski uważał, że przegrywałem rywalizację, to ma do tego prawo i oczywiście szanuję to, ale nie znaczy to, że muszę się z tym zgadzać. Osobiście uważam, że dziś jestem lepszym piłkarzem niż roku temu. Walki o skład nigdy nie odpuściłem. Powiem więcej, jesienią, kiedy nie grałem, zacząłem mocniej pracować nie tylko na treningach, ale również po nich. Robiłem sobie dodatkowe zajęcia na siłowni. Wszystko dostosowałem do tego, żeby przekonać trenera, by dał mi szansę – mówi Michalski.
Obrońca od października 2020 do marca 2021 na boisku pojawił się raz, kiedy zmienił w doliczonym czasie gry podczas spotkania 13. kolejki w Gdańsku z Lechią (1:0) Mateusza Szwocha.
– W zasadzie nie wstałem z ławki przez pół roku. Sytuacja była dla mnie bardzo trudna. Nie czułem się gorszy od kolegów, którzy grali. Zacisnąłem jednak zęby i zacząłem ciężej pracować – dodaje.
Przekleństwem ciągle stosunkowo młodego defensora mógł być fakt, że w obronie może występować na wszystkich pozycjach: od klasycznego stopera w ustawieniu 1-4-4-2, do pełnienia podobnej funkcji w formacji 1-3-4-3 czy do radzenia sobie w roli bocznego obrońcy z prawej lub lewej strony.
Jakub Kosecki opowiada o swoim pobycie w Turcji oraz krytykowaniu Cracovii za liczbę obcokrajowców. Kosecki uważa, że zaczęło się to dopiero teraz.
Wraca pan do Polski po dłuższym pobycie w Adanie. Jak ocenia pan przygodę w Turcji?
Jeśli chodzi o sprawy finansowe, gra w Turcji to był duży plus. Gdy jednak popatrzymy na aspekt sportowy, to nie tak to sobie wyobrażałem. Nie narzekam na to, co się tam stało. Być może na początku było mi ciężko. Nie rozumiałem pewnych spraw i fatalnie się czułem. Gdy patrzę z perspektywy czasu, nie wiem do końca, czego się spodziewałem. Miałem około dziewięciu trenerów przez 2,5 roku, piłkarze w drużynie również cały czas się zmieniali. W jednym oknie transferowym przychodziło np. dziesięciu zawodników i ośmiu odchodziło. I tak w kółko. Po słabszym meczu zawodnicy byli zrzucani do rezerw i trenowali indywidualnie. Potem nagle ich przywracano. Wszystko działo się za pieniądze właściciela i to on przyjął taki sposób zarządzania. Zdaję sobie sprawę, że jeśli chodzi o suche liczby, to nie dawałem zbyt wielu argumentów, by na mnie stawiać. W ciągu całego pobytu strzeliłem jedną bramkę i miałem kilka asyst. Ale w obecnym sezonie świetnie rozpoczęliśmy rozgrywki, mieliśmy siedem punktów po trzech meczach, ja dołożyłem dwie asysty, a nagle w czwartej kolejce usiadłem na trybunach. Nikt mi nic nie powiedział, a ja nie wiedziałem, co było powodem tej decyzji. To był ten moment, kiedy sam sobie powiedziałem dość. Wiedziałem, że trzeba odejść. Pieniądze w Turcji były dobre, ale mam dopiero 30 lat. Przede mną kilka ładnych sezonów, więc chciałem jeszcze czerpać radość z gry w piłkę.
(…) W ostatnich tygodniach w mediach wielokrotnie poruszano temat liczby obcokrajowców w zespole Cracovii. Jakie jest pana spojrzenie na ten temat?
Język piłkarski jest prosty. Nieważne w jakim kraju grasz i w jakiej lidze. Nie mam problemu z tym, że w drużynie jest wielu obcokrajowców. Doskonale władam angielskim i dogaduję się z chłopakami. Jestem osobą bardzo otwartą, więc bez problemu wszedłem do szatni. Zdaję sobie sprawę, że ludzie lubią narzekać i dużo się mówi o tym, że Pasy mają za dużo obcokrajowców. Ale rok temu, gdy Cracovia zdobywała Puchar Polski, nikt głośno tego nie podnosił. Jak jest źle, to zawsze ludzie lubią dorzucić trochę gnoju. Zdaję sobie sprawę, że trener Probierz musi sobie z tym radzić. I robi to bez problemu. Gdzie nie był, odnosił sukcesy. Niech ludzie patrzą na to w ten sposób.
Już raz Aleksandyr Kolew przyjechał do Mielca, by pomóc w utrzymaniu. Wówczas była to pierwsza liga, dzisiaj to samo zadanie stoi przed Bułgarem w ekstraklasie.
Po rundzie jesiennej sezonu 2016/17 w Mielcu nie mogło być dobrej atmosfery. Pierwszoligowa wówczas Stal w tabeli zajmowała dopiero 14. miejsce w tabeli, z zaledwie punktem przewagi nad strefą spadkową. Na dodatek do trenera Zbigniewa Smółki przyszedł czołowy piłkarz Jakub Żubrowski i powiedział, że chciałby odejść, ponieważ ma ofertę z Korony Kielce. To zapoczątkowało szereg zdarzeń, które doprowadziły do sprowadzenia do Polski Aleksandyra Kolewa.
– Po odejściu Kuby zaczęliśmy szukać defensywnego pomocnika. Wybór padł na Wasyla Panajotowa, którego prowadziłem w Zawiszy Bydgoszcz. I przy okazji zapytałem go, czy nie zna jakiegoś dobrego napastnika – wspomina tamten czas Smółka. Pajanotow znał i w ten sposób polecił rodaka. Kolew grał wówczas w swoim kraju, w Beroje Starej Zagorze. Jesienią nie zdobył dla swojej drużyny żadnej bramki, ale trener Stali postanowił spróbować. – Co mi się w nim spodobało? Będę szczery: że jest silny, dzięki czemu wygrywa pojedynki główkowe, pracowity i ma dobrą lewą nogę. No i na dodatek był tani, co w naszej sytuacji było ważnym argumentem – mówi Smółka.
Transfer okazał się strzałem w dziesiątkę. Kolew zagrał w każdym spotkaniu rundy rewanżowej od pierwszej minuty, a Stal z nim w jedenastce zaczęła wygrywać mecz za meczem i piąć się w tabeli. W sumie Bułgar strzelił siedem goli, co wystarczyło do tego, żeby zostać najlepszym strzelcem Stali całego sezonu. A mielczanom pomogło, by spokojnie utrzymać się w pierwszej lidze – rozgrywki ekipa z Solskiego zakończyło z przewagą 12 punktów nad strefą spadkową.
Życiowa rozmowa Izy Koprowiak z Patrykiem Szyszem z Zagłębia Lubin.
(…) Trudno narzekać na grę w piłkę, kiedy w domu widzi się o wiele ciężej pracujących rodziców.
Mama jest nauczycielką fizyki, jest też opiekunką w ośrodku wychowawczym. To trudna robota, ale sobie radzi. Widziałem to na co dzień, tak samo, jak i funkcjonowanie taty. Chodził do kopalni na czwartą zmianę. Wyjeżdżał o północy, wracał o godzinie 8–9 rano. Trochę się przespał, a potem na godzinę 16:30 czy 17 zawoził mnie na trening. Na pewno było to dla niego męczące, ale też to lubił, bardzo mnie wspierał, jeździł na wszystkie moje mecze oraz turnieje.
O pracy taty tylko pan słyszał, czy też ją widział?
Raz miałem okazję zjechać pod ziemię. Kiedy grałem w Górniku Łęczna, zorganizowano nam wycieczkę do kopalni. Wtedy zobaczyłem, jak pracują górnicy i nabrałem do nich jeszcze większego szacunku. Zdałem sobie sprawę, że naszej gry w piłkę w żaden sposób nie można porównywać do ich pracy: zjeżdżają tysiąc metrów pod ziemię, nigdy nie wiadomo, czy uda im się wrócić. To niesamowite, że tata przez 25 lat robił to codziennie. Zdałem sobie z tego sprawę właśnie podczas tej wycieczki. Uświadomiłem sobie, że górnicy, idąc do pracy, by zarobić, narażają swoje życie, aby utrzymać i siebie, i rodzinę, a piłkarz zarabia spełniając marzenia. Po tym doświadczeniu powiedziałem ojcu, jak bardzo doceniam to, że jestem piłkarzem i jak ogromne mam w życiu szczęście, że robię to, co kocham. Bo przecież wiem, że w młodości tata też grał w piłkę, że się wyróżniał w naszym lokalnym klubiku, jednak to były inne czasy, nie miał takiego wsparcia od rodziców, jakie ja miałem. Widział, że z futbolu nie wyżyje, postawił przede wszystkim na pracę.
Pan miał poczucie, że może się wydostać z tak małej wioski i żyć z piłki?
Od małego w to wierzyłem, dążyłem do tego, by piłka nożna była moim życiem, moją pracą. Zawsze był to mój cel i plan. Do dziś nic się nie zmieniło. Łęczna i okolice to kopalniany rejon, wiele osób idzie w tym kierunku. Bardzo możliwe, że gdybym nie grał w piłkę, musiałbym także pracować na kopalni. Na szczęście nigdy nie byłem tego bliski, nie musiałem się nad tym zastanawiać.
Miał pan czas, by podczas urlopu usiąść i pogadać z ojcem, w jakim momencie kariery pan się znalazł?
Nie musieliśmy o tym dyskutować, bo tata jest na bieżąco. Wie o wszystkim, co dzieje się w moim życiu. Obaj jesteśmy świadomi tego, jaki to był moment, mamy do siebie pełne zaufanie.
Jaki to był moment?
Jesienią grałem w pierwszym składzie ekstraklasowego klubu, czułem, że to dobre miejsce. Ważne było, abym ciężką pracę zaczął przekładać na liczby.
SPORT
Rozmowa o Ekstraklasie z byłym trenerem i sternikiem Zagłębia Sosnowiec, obecnie honorowym prezesem klubu, Leszkiem Baczyńskim.
Był pan trenerem, dyrektorem i prezesem klubu. Na miejscu prezesa Janusza Filipiaka z Cracovii namawiałby pan Michała Probierza do pozostania w klubie po tym jak złożył rezygnację? „Pasy” dawno nie były tak nisko w tabeli.
– Powiem tak: ambitne i wybitne jednostki tak mają. Przyszła złość, frustracja, może trochę zmęczenie i trener Probierz w przypływie emocji powiedział co powiedział, ale myślę, że jeszcze w trakcie, gdy to mówił, już wiedział, że nadal chce prowadzić zespół, bo ma plan do zrealizowania. Panowie Filipiak i Probierz pracują od ładnych kilku lat i znają się doskonale. Uważam, że czas trenera Probierza w Krakowie jeszcze nie dobiegł końca. Cracovia jest na zakręcie, ale ostatnie, co teraz mogłoby pomóc, to postawienie na innego konia. Takie mam przeczucie. Spokojnie – z perspektywy lat z pracy w piłce mogę powiedzieć, że trenerów w Polsce zwalnia się zbyt łatwo, zbyt pochopnie. Tak, jakby jedna osoba miała nagle wszystko odczarować. To tak nie działa. Efekt nowej miotły to często tylko slogan.
Trener Rakowa, Marek Papszun wraca do tematu sędziów i nie zamierza zmieniać swojego stanowiska.
Znów wywołał pan lawinę. Krytykując decyzje sędziego Przybyła po meczu z Cracovią, „uruchomił” pan samego prezesa Bońka, który tę
sytuację skomentował na Twitterze…
– Wiadomo, że sędziowanie to u nas temat drażliwy. To temat tabu – ocena sędziowania, analizy sędziowskiej, ich awanse i spadki, przyznawanie im konkretnych meczów. Transparentności tutaj na pewno brakuje. Co do spotkania z Cracovią, to ilość błędów sędziego Przybyła była dla mnie przerażająca. Nie można takich sytuacji zamiatać pod dywan, bo nie ma jednej dużej kontrowersji. W mojej opinii waga podyktowania czy niepodyktowania rzutu karnego nie jest wcale większa od trzynastu mniejszych błędów, przez co wynik jest dla mnie bardziej wypaczony ze względu na to, że traci się szanse na zdobycie gola na przykład poprzez niepodyktowany rzut wolny na 20 metrze lub gdy przeciwnik przerywa kontrę faulem, który pozostaje nieodgwizdany. Zawodnicy są wtedy wybici z rytmu meczowego. Jest też w nich frustracja, bo widzą, co się dzieje. To też jest wypaczenie wyniku, jest to nawet jeszcze gorsze. Dla mnie jest to świadome działanie i z tym nie mogę się pogodzić. Brakuje wnikliwej analizy i oceny sędziowania. Oczywiście, można się mylić, nawet grubo – tak jak przy rzucie karnym czy kartkach – natomiast nie można tego zrobić w sposób świadomy, a odnoszę wrażenie, że tak się to odbywało w naszych meczach z Pogonią czy Cracovią.
Mówimy o Jarosławie Przybyle, ale w przeszłości były inne przypadki, gdy sędziowie dostawali od pana „burę” na konferencjach…
– Do innych sędziów nie mam żadnych zastrzeżeń. Błędy popełniali, ale zdaję sobie sprawę, że podobne sytuacje miały miejsce w przypadku innych drużyn. To jest też w tę grę wkalkulowane. Nie jestem też od analizy sędziów. Mogę przeanalizować sposób sędziowania wobec mojej drużyny, ale globalnie się w to nie zagłębiam. Od tego są inne osoby i właśnie chodzi mi o to, by sędziowali najlepsi, żeby była transparentność w wyznaczaniu arbitrów i ich awansach, ale przede wszystkim, żeby napiętnować takie sędziowanie, jak w meczach, o których mówię. Analizując konfrontację z Cracovią, byłem zdruzgotany ilością tych błędów, czego nawet nie zauważyłem w trakcie gry, nie wiedziałem, że jest ich tak wiele – 13. A w meczu z Pogonią doliczyłem się 11, a był w tym i karny!
Rozmowa z Mateuszem Kuchtą, bramkarzem Odry Opole.
Czy zakończony bezbramkowym remisem zaległy środowy mecz z Widzewem dał panu dużą satysfakcję?
– Nie mamy się z czego cieszyć, bo to tylko jeden punkt. Z drugiej strony – nasz pierwszy punkt w tym roku, zdobyty po dwóch porażkach. Ważne było dla nas po meczach z ŁKS-em i Stomilem, by zagrać na zero z tyłu i wrócić do tego, co cechowało nas jeszcze niedawno, czyli dobrej gry w defensywie. To się udało. Widzew nie stworzył wielu sytuacji, nasza postawa w obronie była w tym spotkaniu dobra.
Trudniej było obronić strzał Pawła Tomczyka z rzutu karnego czy dobitkę?
– Gdyby pierwsze uderzenie poszło bardziej do boku, to byłoby mi łatwiej odbić piłkę też do boku. Wyszło tak, że miałem ją pod sobą i nie było możliwości skierować piłki w bok. Byłem zmuszony zrobić to przed siebie. Nie było czasu, by stawać na nogi do dobitki. Jedyne co mi pozostało, to rozłożyć się i czekać czy rywal we mnie trafi. Udało się i z tego się cieszę.
Ale pomógł też sędzia, nie uznając gola po drugiej dobitce Tomczyka?
– Na pewno, choć powiem szczerze, że podczas tej sytuacji tuż po gwizdku miałem odczucie, że nic się nie stało, że rzeczywiście napastnik Widzewa zagrał ręką. Dopiero po meczu dowiedziałem się, że była to ręka Rafała Niziołka. Co powiedzieć? Podchodzę do tego tak, że na koniec sezonu suma szczęścia i tak równa się zeru albo jest jemu bardzo bliska. Ten sam sędzia (Piotr Urban z Warszawy – przyp. red.) „zabrał” nam w poprzednim sezonie prawidłową bramkę w Sosnowcu. Na szczęście nie kosztowało nas to wtedy straty punktów, ale teraz życie coś oddało. No i zwróćmy uwagę, że daliśmy temu szansę. Gdyby nie obrona pierwszego albo drugiego strzału Pawła Tomczyka, to nie byłoby czego zbierać.
SUPER EXPRESS
Rozmówka z Rafałem Kurzawą o pierwszych tygodniach pobytu w Pogoni Szczecin.
– Jest pan gotowy na grę w pełnym wymiarze czasowym?
– Od pierwszego dnia w Pogoni trenowałem z drużyną, więc nie jest ze mną tak źle. Wcześniej przez pięć miesięcy trenowałem indywidualnie, ale wszystko konsultowałem z fachowcem. Dużo rozmawiam z trenerem Runjaicem i jego asystentami, którzy wiedzą najlepiej, na ile jestem gotowy do gry.
– Czemu nie zdecydował się pan wrócić do ekstraklasy od razu po rozwiązaniu kontraktu z francuskim Amiens w październiku ubiegłego roku?
– Miałem dużo zapytań zarówno z zagranicznych klubów, jak i z polskich. Nie ukrywam, że chciałem spróbować sił za granicą, ale w innym kraju niż Francja. Czasami tak bywa, że zbyt długie czekanie nie jest najlepszym rozwiązaniem. Teraz jestem w Pogoni, cieszę się z tego i skupiam się na tym, żeby pomóc drużynie.
Fot. 400mm.pl