Reklama

“Trenerów w Legii gubią sukcesy. Nie powinni brać udziału w transferach”

Damian Smyk

Autor:Damian Smyk

26 sierpnia 2020, 08:45 • 11 min czytania 18 komentarzy

– Kiedy szukaliśmy trenera, byliśmy u Włocha Giovanniego Trapattoniego oraz Gruzina Temura Kecbaji, ale postawiliśmy na Norwega i nie wyszedł poza tę swoją norweską naturę. To wyjątkowo normalny człowiek, profesjonalista. Wtedy w Legii wiele się zmieniało, mieliśmy w szatni wieżę Babel – sporo zawodników przychodziło, sporo odchodziło. Po tych wszystkich latach dochodzę do wniosku, że trenerzy – poza aktywnym prawem weta – nie powinni brać udziału w sprowadzaniu piłkarzy. Mają masę innych obowiązków. Trenerów gubią sukcesy, szczególnie w Legii – mówi Bogusław Leśnodorski na łamach “Przeglądu Sportowego”. Co poza tym dziś w prasie?

“Trenerów w Legii gubią sukcesy. Nie powinni brać udziału w transferach”

“PRZEGLĄD SPORTOWY”

Test dojrzałości przed Legią. A sprawdzian przeprowadzi stary znajomy – Henning Berg. Dzisiaj mistrz Polski zagra z Omonią Nikozja.

Berg – taktyk, który spędzał z piłkarzami nawet i po sześć godzin w klubie, analizując z nimi na nagraniach najdrobniejsze szczegóły treningów. Tak zapamiętano w Polsce Norwega, który z pewnością również rozkłada na czynniki pierwsze swoją byłą drużynę. Egzaminatorem będzie więc niełatwym, mimo że to dopiero II runda el. Ligi Mistrzów. Przed rokiem Vuković do takiego sprawdzianu już podchodził, ale go oblał: odpadł w IV  rundzie eliminacji Ligi Europy z Rangers FC (0:0, 0:1). Wtedy zostało mu to wybaczone, Legia była w trakcie gruntownej przebudowy, on dopiero tworzył zespół według własnej wizji. Teraz usprawiedliwień już nie ma, europejskie puchary wyjaśnią kilka ważnych kwestii. Pokażą, jak rozwinął się 41-letni szkoleniowiec, dla którego prowadzenie zespołu z Łazienkowskiej jest pierwszą samodzielną pracą. Uwidocznią, jak potrafi odnaleźć się w nowej, koronawirusowej rzeczywistości, kiedy dzień przed meczem dowiaduje się, których piłkarzy będzie miał do dyspozycji (dwa dni przed cała kadra jest badana na COVID-19 – w poniedziałek wszyscy byli zdrowi). Zobrazują też, jak na tle mocniejszych rywali wyglądają piłkarze, którzy błyszczą w PKO BP Ekstraklasie. Jak choćby Michał Karbownik.

Rozmowa z Bogusławem Leśnodorskim, który zatrudniał i zwalniał Berga w Legii. Ciekawe spostrzeżenie m.in. o tym, że sukcesy gubią trenerów – zwłaszcza w Warszawie.

Reklama
Chemii z Bergiem starczyło na niecałe dwa lata.

Mocno przeżyliśmy brak mistrzostwa i kiepski start nowych rozgrywek. Wygraliśmy pierwsze trzy spotkania, ale z następnych ośmiu już tylko jedno. Awansowaliśmy do grupy LE, lecz współpraca się wypaliła. Berg był w porządku – nie udawał kogoś, kim nie jest. Rzadko zaskakiwał. Kiedy szukaliśmy trenera, byliśmy u Włocha Giovanniego Trapattoniego oraz Gruzina Temura Kecbaji, ale postawiliśmy na Norwega i nie wyszedł poza tę swoją norweską naturę. To wyjątkowo normalny człowiek, profesjonalista. Wtedy w Legii wiele się zmieniało, mieliśmy w szatni wieżę Babel – sporo zawodników przychodziło, sporo odchodziło. Po tych wszystkich latach dochodzę do wniosku, że trenerzy – poza aktywnym prawem weta – nie powinni brać udziału w sprowadzaniu piłkarzy. Mają masę innych obowiązków. Trenerów gubią sukcesy, szczególnie w Legii. W ostatnich latach dla każdego szkoleniowca triumf w Warszawie był premierowym w karierze. Siódme mistrzostwo i piąty puchar przeżywa się inaczej niż pierwsze. Każdy szkoleniowiec był ambitny i grał o wysokie cele. Potem jego oczekiwania i wymagania rosły. Trudno było się rozstać, ale żegnaliśmy się z klasą.

Macie jeszcze kontakt?

Nie, ale śledziłem, jak mu się wiodło. Najpierw na Węgrzech, a teraz na Cyprze.

Czego się pan spodziewa w środę?

Nie mam pojęcia, nie widziałem Omonii w akcji – słyszałem tylko, że jej piłkarze są nieźle wybiegani, ale to też żadne zaskoczenie. Henning jest ambitny, podejdzie do spotkania prestiżowo i ambicjonalnie.

Czternaście lat temu “PS” opublikował tzw. Listę Fryzjera. Tekst wywrócił do góry nogami polski futbol. Jak z perspektywy lat można patrzeć na aferę korupcyjną?

Wtedy usłyszeliśmy też o patologii kwitnącej wśród tak zwanych obserwatorów albo kwalifikatorów, czyli ludzi, którzy mieli w PZPN wyjątkowy status. Wystawiali sędziom ocenę za każdy mecz. Na tej podstawie był tworzony ranking – sędziowie z najgorszym wynikiem w danym sezonie byli, podobnie jak drużyny, degradowani do niższej klasy. W ten sposób obserwatorzy stawali się panami losów arbitra. Jeżeli łapówkę przyjął obserwator i zasugerował sędziemu, że mecz powinni przegrać gospodarze, rozjemca znajdował się w potrzasku. Albo szedł na korupcyjny układ i dostawał swoją „działkę”, albo prowadził zawody uczciwie i otrzymywał skandalicznie niską notę, która ciągnęła go na dno. Oczywiście mógł machnąć ręką na to całe sędziowanie i zająć się czymś innym, znane były również takie przypadki. Skoro mecze były na potęgę ustawiane, dramatycznie przybywało ludzi, którzy uważali, że to coś naturalnego – rzecz więc tyczyła nie tylko sędziów i ich patronów, lecz także prezesów, dyrektorów, kierowników drużyn, piłkarzy. I niektórych dziennikarzy, którym w gazetowych relacjach zdarzało się oceniać sędziów pod dyktando zakulisowych podpowiadaczy, co oczywiście kształtowało opinię publiczną. Chodziło przecież często o mecze, których nie można było zobaczyć w telewizji. Piłkarze rozzuchwalili się do tego stopnia, że ustawiali spotkania na własną rękę, co dobrze pokazuje starcie Cracovia – Zagłębie Lubin. Goście zapłacili gospodarzom 100 tysięcy złotych, żeby spotkanie zakończyło się bezpiecznym remisem 0:0, bo taki wynik gwarantował lubinianom awans do rozgrywek w Pucharze UEFA. Do rangi anegdoty urósł już obrazek ustawionego wspólnie z sędzią meczu, kiedy coraz bardziej zniecierpliwiony piłkarz Arki Gdynia biegał za arbitrem i dopytywał: „Panie sędzio, to kiedy ten karny?”.

Reklama

Jan Sykora, nowy piłkarz Lecha Poznań, ma… własną linię ubrań. I to nie tak, że daje swoje nazwisko dla linii ciuchów, ale sam wiele rzeczy ogarnia w firmie.

Fan Beckhama Sykora mówi, że zawsze lubił modę, przyglądał się stylowi Davida Beckhama, może gdzieś tam kołatała mu się myśl o stworzeniu czegoś swojego. Ale dopiero w marcu 2019 zgadał się z przyjacielem z Liberca, gdzie występował w miejscowym Slovanie. Przy jakiejś okazji wyszło, że on też chętnie zaangażowałby się w biznes odzieżowy, tyle że sam się bał. A we dwóch od razu raźniej. Do tego kolega mógł liczyć na rady ojca, który całe życie pracował jako krawiec, i – co ważniejsze – miał czas, by to wszystko ogarnąć. – Potrzebowałem być w 100 procentach oddany piłce, nie mogłem zajmować się bez przerwy dopinaniem szczegółów, rozwiązywaniem problemów itd. – tłumaczył pomocnik. Co nie znaczy, że pozostawił wszystko kumplowi. Ostateczny wygląd ubrań to jego dzieło. Czech lubi prostotę, żadnych wielkich napisów czy rzucających się w oczy ozdób i właśnie takie ubrania wypuścił na rynek w listopadzie. – Usiedliśmy razem z działem marketingu z Liberca, który mi pomagał, i wspólnie ustaliliśmy finalny wygląd. Choćby w jakim miejscu umieścić logo. W sumie cały proces trwał 3/4 roku, w tym okresie spotykaliśmy się prawie codziennie – mówił dziennikowi „Blesk”.

“SPORT”

Piast wierzy w Patryka Lipskiego, który ma pociągać za sznurki w tym zespole. Były piłkarz Lechii chwyci za kierownicę w ekipie gliwiczan?

Piast ma za sobą kolejny dobry sezon, brązowy medal sam mówi za siebie. W poprzednich rozgrywkach ciężar rozgrywania na siebie brał Hateley. Anglik musiał jednak wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności. Cofał się po piłkę, większość akcji „przechodziła” przez niego i to on wykonywał dośrodkowania ze stałych fragmentów gry. Hateley nie mógł jednak robić wszystkiego. Niektórzy zarzucali mu, że czasem spowalniał akcje, nie zagrywał prostopadłych piłek. Teraz, gdy go już nie ma, pustka w pomocy wydaje się jeszcze większa. Nie ma też Jorge Feliksa, który także lubił „zabrać się” z piłką, by wpaść w pole karne. Nic dziwnego, że Lipski to nadzieja dla fanów Piasta, bo umiejętności ma. Pokazał to trenerowi Waldemarowi Fornalikowi w Ruchu, w niektórych meczach Lechii też. Dlatego też trafił na Okrzei. Co prawda szkoleniowiec Piasta mówi, że Patryk potrzebuje jeszcze trochę czasu, by wkomponować się do drużyny, ale im szybciej to się stanie, tym lepiej. – W szatni mówiliśmy sobie, żeby dobrze wejść w sezon, ale niestety szybko straciliśmy gola. Ta bramka trochę ustawiła to spotkanie, bo później Śląsk dobrze grał w defensywie i trudno było coś zrobić. Mimo to, mieliśmy sytuacje, acz dobrze interweniował bramkarz gospodarzy. Ja sam miałem okazję, ale nie trafiłem w bramkę. Później daliśmy się zaskoczyć przy stałym fragmencie gry. Analizowaliśmy rzuty wolne wrocławian i wiedzieliśmy, że jest to ich mocna strona. Nie ustrzegliśmy się błędów i niestety przegraliśmy. Chciałbym, żeby to był taki zły miłego początek. Do czwartkowego spotkania pucharowego zdążymy się dobrze przygotować i wyciągniemy wnioski. Do Mińska jedziemy po to, aby awansować – tak podsumował debiut w nowych barwach Patryk Lipski.

Złe wiadomości dla kibiców Cracovii przed czwartkowym meczem z Malmoe. Michał Probierz mówi wprost – mamy w zespole istny szpital.

– Przede wszystkim mamy problemy zdrowotne i mogę powiedzieć, że Cracovia to istny szpital, bo Dytiatjew wypadł do końca rundy i będzie musiał przejść operację kolana, Kanacha też z powodu kontuzji kolana nie będziemy mieli przez minimum trzy-cztery miesiące, a Lusiusz ma złamaną kość śródstopia i również dłuższy czas nie będzie mógł grać – wymienia Michał Probierz. – Do tego doszły urazy, jakich nabawili się w sobotnim meczu z Pogonią Szczecin Hanca i Pestka. To wszystko są urazy mechaniczne. Szkoda, bo jak długo pracuję w Cracovii takiej plagi poważnych kontuzji jeszcze nie miałem. Będziemy się starać postawić na nogi kogo się da, ale nie będzie to łatwe. Na pewno jednak w Malmoe zagramy w najsilniejszym składzie… na jaki pozwoli nam zdrowie zawodników. Dobra wiadomość dla kibiców Cracovii jest taka, że Sergiu Hanca, który w meczu z Pogonią miał udział w zdobyciu pierwszego gola, który padł dośrodkowaniu reprezentanta Rumunii, oraz sam ustalił rezultat, strzelając gola na 2:1, jest gotowy do gry z liderem ligi szwedzkiej.

Rozmowa ze Zbigniewem Bońkiem po triumfie Bayernu w Lidze Mistrzów. Prezes PZPN nie chce podpinać sukcesu Lewandowskiego pod sukces polskiej piłki.

Lewandowski osiągnął triumf w LM w wieku 32 lat, czyli dokładnie takim, w jakim pan skończył karierę. Czy on może być jeszcze lepszym piłkarzem? Czy to już jest apogeum, szczyt?

– Sądzę, że jeśli Robert zostałby na takim poziomie jeszcze trzy-cztery lata, to byłoby wspaniale. Bo on wszedł na tak wyśrubowany szczebel, że trudno coś jeszcze dołożyć. Ciężko będzie osiągać lepsze rezultaty. Natomiast nie chciałbym mówić, bo już do mnie dzwonią, że triumf, polska piłka… Zostawmy polski futbol. Robert pokazuje, że w Polsce też może urosnąć zawodnik, który o czymś marzy i to osiągnął. Natomiast to jest jego triumf i jego drużyny, klubu. Nie podpinajmy pod to całego polskiego futbolu. Aczkolwiek nie zapominajmy o ważnej sprawie – nasi najlepsi piłkarze grają w zagranicznych klubach. Kiedy polskie kluby osiągały sukcesy, to ci najlepsi występowali w kraju. Musimy zdawać sobie sprawę, że my dzisiaj mamy w Polsce zawodników, którzy są tutaj szkoleni. Ale my szkolimy na eksport i oni potem wyjadą.

Skoro wspomniał pan o polskiej piłce – czy na sukcesie Lewandowskiego reprezentacja może jeszcze bardziej skorzystać? Chodzi o to, że jej kluczowy zawodnik przyjedzie na kolejne zgrupowanie kadry zrelaksowany, bez presji, podbudowany wymarzonym sukcesem. A to może mu dać jeszcze większej siły w kadrze.

– To nie ma nic wspólnego. Reprezentacja zawsze korzysta ze swoich piłkarzy w najlepszy sposób. I Lewandowski w kadrze narodowej jest najważniejszym ogniwem. Ma drużynę do pomocy, dobrych zawodników wokół siebie. Natomiast przekładanie tego sukcesu na jakiekolwiek wyniki reprezentacji – bardzo trudno to określić. Gdybyśmy na Euro 2016 pokonali w rzutach karnych Portugalię, to bylibyśmy w wielkiej czwórce, a później może nawet w finale. I jak to się przekładało wówczas na wyniki Roberta w Champions League? Każda drużyna jest inna i każda grupa piłkarzy jest inna.

“SUPER EXPRESS”

Berg wraca do Warszawy zemścić się na Legii. Kolejna zapowiedź dzisiejszego starcia w eliminacjach do Ligi Mistrzów.

Początkiem końca Berga na Łazienkowskiej był fatalny finisz w walce o mistrzostwo Polski 2014/2015. Na ostatniej prostej wyprzedził ją Lech, co dla kibiców i klubowych władz było szokiem. W kolejnym sezonie do kiepskich wyników doszła fatalna gra. Kiedy w październiku 2015 r. Berg został zwolniony, Legia do prowadzącego w tabeli Piasta traciła aż 10 pkt! Mimo to Berg nie ukrywał potem, że ma duży żal do klubowych władz. – Uważam, że na to zwolnienie nie zasłużyłem. Osiągnąłem z Legią dobre wyniki. Zanotowałem łącznie średnią ponad dwóch punktów na mecz – stwierdził na łamach „Przeglądu Sportowego”. – Nie miałem problemu z piłkarzami, ale z tym, co działo się na klubowych korytarzach – dodał.

“GAZETA WYBORCZA”

Drugi krok w kierunku Europy, ale też w kierunku lepszego budżetu. Dziś jedno z kluczowych starć Legii o dobrą przyszłość klubu.

Pierwsze mecze tego sezonu pokazały, że mistrz Polski jest w słabej formie. Pojedynek I rundy kwalifikacji do Ligi Mistrzów z półamatorskim Linfield (Irlandia Płn.) drużyna Aleksandara Vukovicia wygrała 1:0 po golu José Kanté w 82. minucie. Męczyła się okropnie, nie potrafiła stworzyć choćby jednej sensownej akcji ofensywnej. Fatalnie grał napastnik Tomáš Pekhart, który jednak cztery dni temu dał Legii zwycięstwo z Rakowem Częstochowa na inaugurację nowego sezonu ekstraklasy. W 75. minucie zadebiutował w Legii były reprezentant Polski Bartosz Kapustka, który wraca do ekstraklasy po czterech latach straconych za granicą. Cały mecz zagrał 18-letni Maciej Rosołek, który w zeszłym sezonie był tylko dżokerem w zespole. Z nowych piłkarzy w klubie mistrza Polski gra oczywiście w bramce Artur Boruc i Serb Filip Mladenović, który przeszedł z Lechii Gdańsk. Właściciel Legii Dariusz Mioduski tłumaczy, że zatrudnianie piłkarzy wyróżniających się w innych klubach ekstraklasy minimalizuje ryzyko złych transferów. Przeczy temu przypadek litewskiego skrzydłowego Arvydasa Novikovasa, który wyróżniał się w Jagiellonii, w Legii zawiódł i już gra w Turcji. Powrót do Europy jest dla Legii priorytetem. Już lata temu awans do fazy grupowej Ligi Europy klub z Warszawy uważał za cel minimum, by spełnić ambicje sportowe i zbilansować budżet. W sezonie 2016/17 Legia zarobiła w europejskich rozgrywkach 120 mln zł, rok później zanotowała spadek przychodów o 38 mln zł. Za tytuł mistrza Polski w minionym sezonie otrzymała rekordowe 31,3 mln zł. To pokazuje, jak bardzo mecze takie jak ten z Omonią są kluczowe dla przyszłości Legii. W ostatnim czasie trenerzy tracili posady w Warszawie raczej ze względu na wyniki w rywalizacji międzynarodowej niż krajowej.

fot. FotoPyk

Pochodzi z Poznania, choć nie z samego. Prowadzący audycję "Stacja Poznań". Lubujący się w tekstach analitycznych, problemowych. Sercem najbliżej mu rodzimej Ekstraklasie. Dwupunktowiec.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

18 komentarzy

Loading...