W piątkowej prasie sporo ciekawego: dłuższe rozmowy z Jakubem Kamińskim i Michałem Kołakowskim, sylwetka Martina Konczkowskiego, oczekiwanie na losowanie w Lidze Mistrzów i Lidze Europy oraz… tatuaże Jakuba Wójcickiego, o których mówi sam zainteresowany.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Żaden inny piłkarz ekstraklasy nie rozegrał w tym sezonie więcej meczów niż gruziński pomocnik Legii Walerian Gwilia. Opuścił tylko jedno spotkanie – we wrześniu w Niepołomicach w PP.
Owszem, jest w Legii oraz innych klubach ligowych kilkunastu, którzy mają w nogach więcej minut w obecnych rozgrywkach, ale 46 występów nie ma żaden inny zawodnik ekstraklasy, nie tylko z Legii. Tylko Piotr Parzyszek z Piasta dobił do czterdziestu gier, a Tom Hateley i Mikkel Kirkeskov – również z gliwickiej drużyny – uzbierali ich po 39. – Mam świadomość, że jestem ważnym zawodnikiem dla trenera. Dziękuję mu zawsze w jeden sposób: maksymalnym poświęceniem na boisku – mówił Gwilia w niedawnym wywiadzie dla „PS”.
To pierwszy w karierze tak „obfity” w mecze sezon Gwilii. Wiosną 2019 roku nie opuścił ani jednego z 18 meczów w Górniku, zawsze wychodził w podstawowym składzie, pół roku wcześniej – jako gracz FC Luzern – miewał kłopoty z regularnym graniem. Dlatego m.in. zdecydował się na wypożyczenie do Zabrza, gdzie wypromował się i po sześciu miesiącach trafił do Warszawy.
Byli trenerzy i koledzy z boiska chwalą Martina Konczkowskiego. Obrońca Piasta Gliwice wraca do wysokiej formy.
– Nie było go słychać. Praktycznie w ogóle się nie odzywał. Patrzył tylko. Ale widać było, że rozumie, co się do niego mówi. Bo inni też patrzyli, ale niekoniecznie rozumieli. Jednak jeśli chodzi o umiejętności, w tamtym czasie nie było go nawet w piątce najlepszych zawodników. To o innych pytały duże kluby – wspomina Dariusz Niemaszyk, pierwszy trener Martina Konczkowskiego w Wawelu Wirek.
Ci inni gdzieś przepadli, żaden nie zrobił kariery. A 26-latek jest dziś jednym z czołowych prawych obrońców ekstraklasy. Z Piastem Gliwice wywalczył mistrzostwo Polski, w tym sezonie może dorzucić do tego srebrny medal. Rozwinął się na tyle, że coraz częściej pojawiają się pytania, czy to już czas, by spróbował sił zagranicą. – Martin doskonale czuje moment, kiedy podłączyć się do akcji ofensywnej – mówi Marcin Baszczyński, który grał z Konczkowskim w Ruchu Chorzów. – Cichy, schowany, skupiał się tylko na pracy. Tak go zapamiętałem. Na boisku zawsze solidny, dawał sobie radę w starciach jeden na jednego. Najważniejsze, że nie robił żadnych numerów w obronie, ponieważ był bardzo skoncentrowany, uporządkowany w swojej grze. Wzbudza zaufanie u trenerów, bo ci mają pewność, że wystawiają gracza powtarzalnego, który nie łapie głupich żółtych kartek i nie fauluje nieodpowiedzialnie. Dla mnie jako stopera też było to ważne, że wiedziałem, czego się po nim spodziewać – dodaje ekspert Canal+.
Rozmowa z Jakubem Kamińskim z Lecha Poznań, czyli rewelacją ostatnich tygodni. Nie ucieka od tematu śmierci matki.
Jak wytrzymałeś tych kilka dni, kiedy ty przeżywałeś tragedię, a nikt dookoła o tym nie wiedział? I normalnie wyszedłeś na boisko.
Taka była moja decyzja. W niedzielę w nocy odebrałem telefon, tata powiedział mi, że mama nie żyje. W poniedziałek poszedłem do szkoły, normalnie trenowałem, nikomu o tym nie powiedziałem. Przygotowywałem się do meczu z Górnikiem Zabrze. To dla mnie wyjątkowe spotkanie. Wiadomo, że potem, gdy wszyscy się dowiedzieli o tej tragedii, pojawiały się głosy, że powinienem był jechać do domu. Mama z tatą wychowali mnie jednak w przeświadczeniu, że nie można się poddawać. Jak kiedyś w akrobatyce. Gdy popełniłem błąd, nie mogłem zejść z planszy i oddać zwycięstwa walkowerem. Układ trwał, musiałem walczyć. Mama mi wpoiła: wracasz, musisz to dokończyć. Tak samo jest w piłce. Kiedy wiesz, że jesteś przygotowany do meczu, że możesz pomóc, to nie możesz zrezygnować. Dlatego wyszedłem na boisko. Zagrałem tamten mecz dla mamy.
Mama chorowała? Byłeś przygotowany, że może odejść?
Nie powiedziałbym, że chorowała… Miała problem alkoholowy. Nie poradziła sobie z nałogiem. Chcieliśmy jej pomóc, nie udało się. To trudna sytuacja dla mnie, dla nas wszystkich. Ale poradziłem sobie, trzeba żyć dalej. Ona patrzy na mnie teraz z góry i jestem przekonany, że mnie wspiera, że widzi, jak dobry mam teraz czas.
Michał Kołakowski, nowy właściciel Arki Gdynia, przekonuje, że mimo spadku w klubie zachowują spokój.
Pierwsze ruchy kadrowe zostały wykonane. Rozwiązano umowy z kilkoma zawodnikami, ostatnio do drużyny dołączył Mateusz Żebrowski. To oznacza, że od tej pory do Arki będą trafiać jedynie zawodnicy z agencji Kołakowski Futbol Management?
Każdy dobry zawodnik jest brany pod uwagę. Barierami, które mogą stanąć na drodze nowego piłkarza są po pierwsze finanse, a po drugie pozycja sportowa klubu. Nie będzie nią przynależność agencyjna, bo to zdecydowanie nie jest ani w naszym interesie, ani klubu. Warto zwrócić uwagę, że dla nas ważna jest mentalność zawodnika. Nie tylko obecna forma, ale potencjał oraz jego reakcja na różne sytuacje, nie tylko te sportowe. Chcemy w Arce zawodników głodnych, którzy nie boją się rywalizacji o miejsce w składzie.
Czyli nie ma co się obawiać konfliktu interesów?
Arka to jest bardzo ważny projekt, więc głupotą byłoby umieszczanie w drużynie zawodników, których inne kluby nie chcą. Inaczej: kluby te mogą nie dostrzegać umiejętności, co do których my jesteśmy stuprocentowo przekonani. Jaki sens miałoby sprowadzanie do Arki piłkarzy, w których nie widzielibyśmy potencjału? Odpowiedź jest prosta: żadnego – zarówno dla mnie, jak i dla klubu. Mój tata w roli agenta od zawsze wyznaje zasadę, że reprezentować chce zawodników naprawdę dobrych, z potencjałem.
Niedawno na meczu w Gdyni był obecny Kamil Glik. Wiadomo, że trafi do beniaminka włoskiej Serie A, a nie do Arki. Jego obecność była jedynie towarzyska, czy był to inny cel?
Przede wszystkim Kamil współpracuje z moim tatą od wielu lat, więc łączą ich również relacje przyjacielskie, nie tylko zawodowe. Akurat Kamil miał wolne, przyjechał do Gdyni na wakacje. Chciał spędzić trochę czasu z rodziną, także z nami, więc była okazja, żeby zobaczył mecz i spotkał się z prezydentem miasta (Wojciech Szczurek – przyp. red.). Tak, jak mówił w wywiadzie dla klubowych mediów Gdynia mu się podoba i nie ma przeciwwskazań, żeby w przyszłości grał w Arce.
Prezes Rakowa, Wojciech Cygan mówi m.in. o postępach w temacie przebudowy stadionu w Częstochowie.
Jeżeli chodzi o przebudowę stadionu, to w ostatnią środę miasto wybrało ostatecznie wykonawcę prac. Kiedy one ruszą i kiedy Raków rozegra ligowe spotkanie w Częstochowie?
Wydaje się, że w końcu jesteśmy na ostatniej prostej, jeżeli chodzi o rozpoczęcie modernizacji. Konsorcjum firm STADION PRO Sp. z o.o. i GRANI-TEC wycofało się z przetargu, wydając specjalne oświadczenie. Ma to związek z trudną sytuacją na rynku budowlanym. Wynika to głównie z pandemii koronawirusa. Wspomniane konsorcjum firm zrzekło się również praw do odwołania w Krajowej Izbie Odwoławczej. Wiele wskazuje na to, że w najbliższych dniach zostanie w końcu podpisana umowa z głównym wykonawcą robót – firmą InterHall Sp. z.o.o.. Głęboko wierzymy, że ich deklaracje o tym, że po podpisaniu stosownych dokumentów, od razu wejdą na obiekt i zaczną pracę, będą realizowane. Dostosowanie obiektu do potrzeb licencyjnych ma potrwać maksymalnie 8 miesięcy. Musimy sobie jednak dać pewien bufor bezpieczeństwa, bo trzeba pamiętać, że na jesieni niektórzy spodziewają się kolejnej wzmożonej fali zachorowań na Covid-19. Jako klub będziemy jednak wspierać wykonawcę, żeby pierwszy mecz na obiekcie przy Limanowskiego odbył się najpóźniej w lutym przyszłego roku. Termin wydaje się być realny, ale zobaczymy jak rozwinie się sytuacja. Najważniejsze, że pierwsza łopata jest już kupiona i czeka na symboliczne wbicie w ziemię.
SPORT
Kamil Kosowski przed 35. kolejką ekstraklasy.
Piast i Lech mają jeszcze matematyczne szanse na wyprzedzenie liderującej Legii. Czy taki scenariusz jest dla pana możliwy?
– Myślę, że Legia już w sobotę zostanie mistrzem. Mecz z Cracovią odbywa się w Warszawie i sądzę, że właśnie przy Łazienkowskiej warszawianie przypieczętują mistrzostwo. Zarówno Lech, jak i przede wszystkim Piast przespali ważne mecze. Gliwiczanie stracili punkty w derbach z Górnikiem, a później przegrali jeszcze z Lechią. Nie można jednak powiedzieć, że zawalili, bo kolejne miejsce na „pudle” będzie dla nich sporym sukcesem. To oczywiście mistrzowie Polski, ale ich wynik i tak robi wrażenie.
Które drużyny zajmą pozostałe dwa miejsca na podium?
– Kwestia ta rozstrzygnie się pomiędzy Piastem a Lechem. „Kolejorz” jest w bardzo dobrej dyspozycji, ma młodych piłkarzy, którzy chcą coś osiągnąć. Jeśli chodzi o gliwiczan, to wydaje mi się, że pracuje tam najlepszy trener, jakiego mamy w ekstraklasie, Waldemar Fornalik. Mają doświadczenie z poprzedniego roku i to może być kluczowe w ostatnich bojach o wicemistrzostwo.
Parę słów od Erika Janży z Górnika Zabrze.
Dobiega końca pana pierwszy sezon w ekstraklasie. Jak porówna pan polską ligę z grą w Słowenii, a także w Czechach, na Cyprze i w Chorwacji, gdzie występował pan w najwyższych klasach rozgrywkowych?
– Hmm… Niełatwo to porównać. Powiem tak – jestem zadowolony z gry w waszym kraju. Dobrze gra mi się na polskich boiskach, futbol jest tu ofensywny, atrakcyjny i nie ma wiele taktyki. Na Cyprze czy w lidze chorwackiej jest wiele jakości, jeżeli chodzi o umiejętności techniczne poszczególnych piłkarzy. W Czechach jest może podobnie jak w Polsce, z tym że tam są trzy-cztery zespoły, które dominują, jak Slavia, Viktoria czy Sparta. Co do Chorwacji, to jest tam piłkarska jakość, są indywidualności, ale nie chce im się za bardzo biegać. Taka jest różnica (śmiech). Podsumowując – w polskiej ekstraklasie czuję się dobrze.
Na swoim koncie ma pan 6 asyst i pod tym względem należy do najlepszych w lidze. To satysfakcjonujący pana dorobek?
– Tak, bez wątpienia. Z czasem dojrzałem do takiej ofensywnej gry. Jak mogę pomagam swojej drużynie w grze z przodu. Tych asyst, przy odrobinie szczęścia, mogłem mieć jeszcze więcej. Ale muszę podkreślić, że nie patrzę na liczby, na swoje dokonania, najistotniejsze w tym wszystkim jest to, żeby Górnik wygrywał i zdobywał kolejne punkty. Jeśli w tym mogę pomóc, to jestem zadowolony i nie ma tutaj znaczenia liczba asyst, które mam na koncie. Może ich być 6, może być 14, byleby Górnik zwyciężał.
Ekstraklasowa historia Piasta Gliwice pokazuje, że gdy świetnie idzie mu u siebie, za każdym razem zdobywa medal. W tym sezonie przy Okrzei zagra jeszcze z Jagiellonią i Cracovią.
W obecnym sezonie Piast tylko trzykrotnie uległ przy Okrzei. Sposób na gliwiczan znaleźli piłkarze Lechii Gdańsk, Śląska Wrocław i Lecha Poznań. Przynajmniej w dwóch przypadkach Piast nie zasłużył na porażkę, lecz nie potrafił udokumentować przewagi. Mnóstwo zwycięstw przed własną publicznością to też zasługa świetnej defensywy. W tym sezonie – w domu – Piast stracił jak na razie tylko 11 goli. Poprzedni, mistrzowski sezon był jeszcze lepszy pod tym względem. Gliwicka defensywa dała się pokonać jedynie 10 razy, a przy Okrzei gospodarze triumfowali aż 15 razy. Piast doznał tylko jednej porażki.
SUPER EXPRESS
Andrzej Kostyra o swoich ostrych słowach sprzed paru tygodni pod adresem Michała Probierza. Niedługo potem Cracovii znów zaczęło dobrze iść.
– To, co w Cracovii robi Probierz, którego ja darzyłem dużą sympatią, wydawał mi się inteligentnym człowiekiem, jest zaprzeczeniem inteligencji. Probierz się kompromituje. Ten facet roztrwonił cały swój kapitał sympatii, inteligencji i tego, co osiągnął – grzmiał wówczas ekspert programu „Super Sport” Andrzej Kostyra.
Gorzkie słowa najwidoczniej dodały energii Probierzowi i piłkarzom. W lidze zaczęli wreszcie wygrywać i dźwignęli się na piąte miejsce. A wisienką na torcie było pokonanie Legii i awans do finału Pucharu Polski. – Cieszę się z tego. Zawsze mówiłem, że trenera Probierza bardzo cenię, natomiast nie cenię jego filozofii na temat cudzoziemców. Sprowadzanie zawodników przeciętnych, a tacy są w Cracovii, to polityka zabójcza. Zaznaczam jeszcze raz, cenię Probierza, lubię jego podejście i humor, ale absolutnie nie zgadzam się z filozofią, według której wprowadza się tylko jednego Polaka i on gra w otoczeniu przeciętnych cudzoziemców – podkreśla Kostyra.
Jakub Wójcicki z Jagiellonii (a wkrótce z Zagłębia Lubin) o swoich tatuażach.
– Chcę być jak Michael Scofield, słynny bohater serialu „Skazany na śmierć”. On miał dziary na całym ciele… Jeszcze mi do niego trochę brakuje, ale plany mam bardzo ambitne – wyjaśnia.
Charakterystyczne rękawy, czyli wytatuowane od ramion aż do nadgarstków ręce, to od dawna znaki rozpoznawcze Wójcickiego. Wśród imponujących obrazów nie brakuje Indianina, kart, cytatów, zegara, piłkarskiego buta czy daty ślubu, która była pierwszym tatuażem piłkarza. – Mój tata miał dziary i to miało wielki wpływ na moją miłość do tej sztuki. Bo to prawdziwa szuka. Dziś, kiedy robię tatuaż, już myślę o kolejnym. Poza tym interesuję się tematem: chodzę na targi, spotkania, obserwuję trendy. Gdybym miał więcej talentu do rysowania, to sam chętnie bym spróbował – zapewnia.
RZECZPOSPOLITA
Dziś losowanie par ćwierćfinałowych i półfinałowych Ligi Mistrzów i Ligi Europy. Nietypowy koniec szalonego sezonu.
Kulki w ruch pójdą w samo południe. Najpierw utworzona zostanie drabinka w Lidze Mistrzów, godzinę później – w Lidze Europy (transmisje w Eurosporcie 1). Nie będzie klasycznych dwumeczów, tylko jedno spotkanie. Taki format i wakacyjny termin sprawiają, że rywalizacja w tym roku będzie przypominać Euro albo mundial. Z grą co kilka dni, na neutralnym terenie. Tyle że bez kibiców. Ale kalendarz ułożono tak, by przez ponad dwa tygodnie można było cieszyć się wielkim futbolem i obejrzeć jak najwięcej meczów w telewizji.
Champions League gościć będzie Lizbona (stadiony Benfiki i Sportingu), Ligę Europy – cztery niemieckie miasta: Duisburg, Gelsenkirchen, Duesseldorf i Kolonia. Stambuł i Gdańsk, które miały zorganizować finały w normalnych warunkach, dostaną szansę za rok, gdy – trzeba mieć nadzieję – koronawirus ustąpi, a na trybuny będzie można wpuścić publiczność. – Turnieje będą na pewno interesujące, ale nie jest to rozwiązanie na przyszłość. Teraz zostaliśmy do tego zmuszeni, ale w kolejnych sezonach wrócimy do dawnego formatu – zapowiada szef Europejskiej Federacji Piłkarskiej (UEFA) Aleksander Ceferin.
Fot. FotoPyK