W poniedziałkowej prasie m.in. historia Dariusza Żurawia jako zawodnika, Dariusz Dziekanowski zainspirowany “The Last Dance”, Andre Martins stający się słabym punktem Legii czy trener Ruchu Chorzów mający zastrzeżenia do sposobu rozwiązania sprawy z Hutnikiem Kraków i Motorem Lublin.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Andre Martins bardzo długo był mocnym punktem Legii, ale ostatnio stał się słabym ogniwem.
(…) Pierwsze słabe ogniwo, które Vuković musiał szybko wymienić, to Andre Martins. W Poznaniu był jednym z najsłabszych na boisku, w Krakowie również nie stanowił w środku pola wystarczającego zabezpieczenia, niewiele pokazał też z przodu. Grał asekuracyjnie, najczęściej oddawał piłkę do najbliższego legionisty. Gdyby nie kontuzja Williama Remy’ego, bardzo prawdopodobne, że w tym meczu by nie wystąpił (Vuković przyznał, że Francuz miał grać w pierwszym składzie, choć nie podał, na jakiej pozycji). I bardzo prawdopodobne, że następny mecz rozpocznie już na ławce. Na to obecnie zasługuje – w układance Vuko Portugalczyk jest w tym momencie elementem, który nie do końca do niej pasuje.
Antoni Bugajski o ciągle bardzo silnym Piaście Gliwice.
(…) Ale niezmiennie największym walorem Piasta pozostaje Waldemar Fornalik – najspokojniejszy i najbardziej kompetentny trener w Ekstraklasie. Na razie wychodzi na to, że znowu przechytrzył konkurencję i nawet w ciężkim czasie pandemii zdołał odpowiednio przygotować drużynę, korzystając z wszystkich dostępnych narzędzi, łącznie z wyprawą na zgrupowanie do odległego Arłamowa. To jeszcze nie pora, by robić kompletne podsumowania, forma piłkarzy po tak nietypowej przerwie może falować i nieprzyjemnie zaskakiwać. A jednak właśnie Fornalik daje Piastowi poczucie sportowego bezpieczeństwa. Wyobrażam sobie, że piłkarze, ale też szefowie klubu, mają do niego teraz bezgraniczne zaufanie. Pozycja trenera jest niezachwiana, bo na nią zapracował. Autorytetu nie można zdobyć samymi słowami, a na początku drużyna Fornalika w całkiem dramatycznych okolicznościach walczyła tylko o utrzymanie.
Czy Dariusz Żuraw zrobił karierę dzięki transferowi na działce? Jak interesy ludzi z Wielunia i Dębicy pomogły mu znaleźć się w Brzesku? Jak przyuczał w Hannoverze przyszłego mistrza świata, Pera Mertesackera? Pierwsza część tekstu o zawodniczej karierze trenera Lecha Poznań.
Kiedy Czesław Boguszewicz, menedżer pracujący dla Marka Profusa, usłyszał o parametrach środkowego obrońcy poszukiwanego przez Hannover 96, w jego głowie zapaliła się lampka i skierował uwagę Niemców na Lubin. Ekwiwalent za Żurawia zgodnie z kryteriami PZPN ustalono na 750 tys. marek.
Prezes Zagłębia Jacek Kardela: – Niemcy zaproponowali 400 tys. marek, ja oczekiwałem kwoty wynikającej z ekwiwalentu. Zaczęliśmy negocjacje, dwa czy trzy razy widzieliśmy się w Berlinie. Darek trenował z Hannoverem, a Niemcy straszyli, że zmarnuję mu karierę. Podnieśli ofertę do pół miliona marek, a ja zszedłem do 600 tysięcy. I znów pat. Moja kolejna propozycja mocno zaskoczyła Niemców. Zgodziłem się na przyjęcie ich oferty z zastrzeżeniem, że kolejne pół miliona zapłacą, jeżeli w tym sezonie awansują do Bundesligi. Niemcy byli coraz bardziej zniecierpliwieni, potrzebowali Darka i przystali na ten zapis. Przyznaję, że później z pewną obawą sprawdzałem wyniki 2. Bundesligi.
Negocjacje między klubami to jedno, ale również rozmowy między Żurawiem i przedstawicielem H96 pełne były zwrotów akcji. Piłkarza reprezentował Boguszewicz. – I zaprosiłem Darka, żeby był przy negocjacjach w Hanowerze – opowiada były menedżer. – Spotkaliśmy się późną porą w restauracji. W środku nie było już żadnych gości, otworzyli ją tylko dla nas. Pierwszą turę zakończyliśmy o drugiej w nocy, bez porozumienia. Chodziło m.in. o wysokość kontraktu i bonusy za awans. Na kolejne spotkanie umówiliśmy się o siódmej rano. I znów kilka godzin rozmów, które nie przybliżały do finału. W pewnym momencie Darek wstał od stołu, poprosił o kluczyki od samochodu, bo przyjechaliśmy moim autem i powiedział stanowczo: „Wychodzę, rezygnuję z tego transferu”. Zaskoczył Niemców. No i mnie też. Poprosiłem o pół godziny. Jeżeli do tego momentu się nie porozumiemy, to wracamy do Polski. Gospodarze w końcu przystali na nasze warunki. Pamiętam, że byliśmy zakwaterowani w hotelu Marriott, nieopodal jest jeziorko. I tam zastałem Darka, gdy poszedłem do niego z umową, jakiej oczekiwaliśmy – przypomina sobie Boguszewicz.
Dariusz Dziekanowski jest pod wrażeniem serialu “The Last Dance” i apeluje do polskich ligowców, żeby niektóre fragmenty wzięli sobie do serca.
Polecam ten serial wszystkim, ale szczególnie polskim piłkarzom. Bo to, co robił Jordan, Pippen czy inni, powinno być dla nich inspiracją. Szczególnie dla młodych zawodników. Niestety u nas częściej spotykana jest postawa, którą od lat oglądamy w reprezentacji w wykonaniu Piotra Zielińskiego: jeśli coś dzieje się nie tak, to na boisku zależy mu przede wszystkim na tym, żeby nie popełnić błędu i jak najszybciej pozbyć się piłki. Powszechne jest w piłce powiedzenie, że na boisku ktoś się „chowa za kolegę”. Najczęściej ma to miejsce właśnie w chwilach, kiedy potrzebny jest ktoś, kto weźmie na siebie odpowiedzialność. Oczywiście nie dotyczy to Roberta Lewandowskiego, bardzo fajnie do kadry weszli Sebastian Szymański czy Krystian Bielik. I o to właśnie chodzi. Oglądając dokument o Jordanie, mentalnie przenosimy się w inny świat i w każdym odcinku jesteśmy w tym innym świecie, gdzie zawodnicy sami nakładają na siebie presję, bo bez niej nie potrafią się w pełni zmotywować. U nas niestety presja najczęściej pęta piłkarzom nogi, znaczniej częściej trafia się ktoś, kto w tym kluczowym momencie popełni jakiegoś „klopsa” i staje się winny porażki, rzadko rozmawiamy o zawodnikach, którzy w tych kluczowych momentach zrobili coś spektakularnego. Warto więc poszukać inspiracji, jeśli nie u trenera, nie u kolegów, to może chociaż w filmach.
SPORT
Podkładanie dźwięku z dopingiem kibiców trzeba dopracować nie tylko w telewizji.
W trakcie sobotniego spotkania w Bielsku-Białej zgromadzonym na Stadionie Miejskim dziennikarzom „towarzyszył” doping kibiców. Z głośników puszczono bowiem ścieżkę dźwiękową nagraną przy okazji jednego ze wcześniejszych spotkań. I wszystko fajnie, gdyby nie fakt, że ktoś za to odpowiedzialny chyba dokładnie nie przesłuchał nagrania, które zostało zapętlone. Bo w trakcie meczu kilka razy z głośników wyraźnie wybrzmiał…. gwizdek! Pracujący na meczu, przynajmniej na początku, byli zdezorientowani. Na szczęście piłkarze w ferworze walki nie słyszeli odgłosów dobywających się z głośników i reagowali jedynie na te, które wydawał sędzia. Niemniej jednak w przyszłości trzeba to naprawić.
Trener Ruchu Chorzów, Łukasz Bereta nie nastawiał się na awans przy zielonym stoliku, ale uważa, że spór między Hutnikiem Kraków a Motorem Lublin powinien zostać rozwiązany w inny sposób.
Krzysztof Górecko, trener Gwarka Tarnowskie Góry, na portalu SportSlaski już przewiduje, że Ruch kolejny sezon III ligi wygra w cuglach i wywalczy awans na długo przed końcem rozgrywek. Co pan na to?
– Uśmiecham się – pamiętając, że trener Górecko mógł być dzisiaj na moim miejscu. Rok temu rozmawiał z Ruchem, ale nie skorzystał z tej propozycji. Skoro trener wybrał Gwarka, a nie Ruch, to znaczy, że jednak nie jesteśmy tacy mocni. Oczywiście potencjał w Chorzowie jest ogromny, ale ogromne jest też ryzyko, które trzeba wziąć na klatę. Jeśli podeszlibyśmy do tematu tak, jak trener Górecko, to z pewnością nie zrobilibyśmy awansu. Przed każdym meczem musi cechować nas pokora. To, że jesteśmy najlepsi w III lidze, trzeba pokazać na boisku, a nie w wypowiedziach. Na pewno jesteśmy kandydatem do awansu, ale będziemy musieli na to mocno zapracować. Ktoś może założyć, że wywalczymy awans w cuglach i z łatwością, ale na pewno nie ja.
Pogodził się pan już z tym, że ten sezon został przedwcześnie zakończony i „Niebiescy” nie znajdą się w II lidze?
– W zupełności rozumiem, że to koniec sezonu. Nie rozumiem tylko, dlaczego z jednej grupy awansowały dwie drużyny (Hutnik Kraków i Motor Lublin z grupy IV, decyzją Komisji ds. Nagłych PZPN – dop. red.), a z pozostałych tylko po jednej. Dla mnie to dziwne i uważam to za ogromny błąd. Skoro w innej grupie premiowane zostało 2. miejsce, to i u nas powinna awansować Polonia Bytom. Problem między Hutnikiem a Motorem był i należało go rozwiązać, ale nie w taki sposób. Został niesmak. Nie wszystko zostało wyjaśnione tak, jak powinno.
Skra Częstochowa i Resovia wciąż mają nadzieję, że na ich konto wskoczą wkrótce po 3 punkty, będące pokłosiem afery dopingowej w Pogoni Siedlce.
Najwyższa Komisja Odwoławcza PZPN uchyliła w minionym tygodniu decyzję Komisji ds. Piłkarstwa Profesjonalnego PZPN, która w kwietniu oddaliła wnioski klubów z Częstochowy i Rzeszowa o ukaranie siedlczan walkowerami.
W rundzie jesiennej Pogoń pokonała Skrę i Resovię, mając jednak w składzie zawodników, którzy zostali zdyskwalifikowani przez Polską Agencję Antydopingową (POLADA) za stosowanie niedozwolonej infuzji dożylnej. NKO skierowała sprawę do Komisji Dyscyplinarnej PZPN. „Termin werdyktu tego organu na razie nie jest znany. Mamy nadzieję, że sprawa znajdzie w końcu sprawiedliwy finał, a naszemu klubowi zostanie przyznany zgodnie z przepisami walkower” – głosi komunikat Skry. Zawodnicy Pogoni „wpadli” na kontroli antydopingowej przeprowadzonej w połowie października. Do końca rundy jesiennej brali jednak udział w meczach – m.in. 3 listopada ze Skrą (2:0) i 23 listopada z Resovią (1:0) – a ukarani przez POLADĘ (pół roku bezwzględnej dyskwalifikacji oraz 1,5 roku w zawieszeniu) zostali dopiero w grudniu. Wskutek przerwy w rozgrywkach będą jeszcze mogli pomóc siedlczanom w tym sezonie. „Odmrożeni” przez trenera Bartosza Tarachulskiego zostali już Artur Balicki, Marcin Kozłowski I i Tomasz Margol. Prócz nich, zdyskwalifikowani zostali też Aya Diouf, Piotr Smołuch, Kacper Falon.
SUPER EXPRESS
Same echa weekendu.
GAZETA WYBORCZA
Wojciech Kuczok uważa, że koronawirus niczego w samej piłce nie zmieni.
Post pandemiczny dobiegł końca, a postpandemiczny futbol wcale się tak nie różni od tego, którym żyliśmy na przedwiośniu. Mozolniej tylko mi się o nim pisze po przerwie: mięsień nieużywany zanika. Z podobnej przyczyny piłkarze mieli padać jak muchy po najdłuższym okresie roztrenowania w historii, ale plaga kontuzji jakoś dotąd nie nadeszła – ci, którzy się nie męczyli przed pandemią, nie męczą się i po niej, kto ledwie dyszał w marcu, temu tchu w płucach nie przybyło. Silni się umocnili, słabi utwierdzili w niemocy – żadnej widomej rewolucji piłkarski lockdown nie przyniósł.
Szczerze wyznam, że na nią liczyłem – miałem cichą nadzieję, że chłopcy będą grali po prostu wolniej, w tempie retro, które dziś zadziwia wszystkich oglądaczy dawnej piłki. Tak spacerująco, mniej atletycznie; liczyłem na jakiś tymczasowy regres o czterdzieści lat, kiedy piłka nie była tak atletyczna, liczył się zmysł kombinacyjnej gry, a nie sprinterzy na skrzydłach i kulturyści w polu karnym. Myślałem, że takie powszechne spowolnienie wyrówna szanse, spłaszczy tabele, ergo: futbol perypatetyczny będzie być może mniej efektowny, ale za to dramaturgia się poprawi. Nic z tego; dość się przyjrzeć najwcześniej odmrożonej Bundeslidze – Borussia Dortmund deklasuje resztę stawki mniej więcej z taką przewagą, z jaką sama jest poskramiana przez Bayern. Lewandowski strzela do znudzenia, wylicza mu się rekordowe ilości rekordów, ale tego najbardziej legendarnego (czterdziestka Gerda Muellera) i tak nie pobije.
Minęło już parę kolejek po odmrożeniu futbolu i w Bundeslidze plagi kontuzji nie ma. Zdaniem Rafała Steca to efekt idącej do przodu medycyny.
(…) I jeszcze drobiazg: kontuzje w Bundeslidze leczy obecnie mniej piłkarzy niż na tym samym etapie rywalizacji w poprzednim sezonie. Czy wszystko wyjaśnia tymczasowo przyznane przez FIFA prawo do wpuszczania w trakcie gry aż pięciu rezerwowych? A może lękaliśmy się o kondycję zawodników z chorobliwej dzisiaj nadopiekuńczości i niedoceniania potęgi skoku w przyszłość, jaki wykonała medycyna sportowa?
Wpatrywaliśmy się niedawno podnieceni, jak Elon Musk wystrzeliwuje dwóch ludzi na orbitę okołoziemską – wiem, że ultranowoczesną i samodzielną rakietą, której jeden sprytny człon umiał nawet szybciutko wrócić na Ziemię, ale ludzkość odlatywała już głębiej w kosmos – phi, co to za przełom. Stale gapimy się też na fikuśne wszystkofunkcyjne smartfony, które zastępują nam mózgi, ale znów nie zapędzałbym się w zachwycie – szału nie ma, wiele się nie zmieniło, przed Google Maps umieliśmy po prostu czytać papierowy plan miasta. Można by te rzekomo doniosłe wynalazki wyliczać do upadłego, jednak postępu naprawdę niebotycznego dokonaliśmy nade wszystko w poznawaniu własnego ciała. Od zakazywania piłkarzom picia (nikt nawet nie wie, kto to wymyślił) przepłynęliśmy do uważnego nawadniania organizmu jako nawyku absolutnie elementarnego, znanego nawet juniorowi, i generalnie do wytresowania sportowców w stopniu bliskim absurdowi, w końcu Lewandowski wybiera już nawet bok, na którym śpi, by nie obciążać serca.
Fot. FotoPyK