Żaden piłkarz Pogoni Szczecin z numerem „5” nie wystąpi. Należy on już na zawsze do Ediego Andradiny. To jedyny obcokrajowiec w historii ligi, który doczekał się zastrzeżonego numeru.
Zameldował się w Polsce w wieku 31 lat i mimo słusznego wieku, przez kilka lat był gwiazdą ligi. Gdy Pogoń została zdegradowana do czwartej ligi, chciał w niej zostać. Po latach zamienił ekstraklasową Koronę na pierwszoligową Pogoń, by pomóc jej wrócić do Ekstraklasy. Pomagał ratować także Koronę, gdy ta z powodu afery korupcyjnej musiała spędzić sezon na zapleczu. Jak sam mówi – był już wtedy niezależny finansowo, zależało mu na czymś więcej. To rzadkie podejście w dzisiejszej piłce.
Z jakich powodów Brazylijczyk zakochuje się w Polsce? Jak wspomina brazylijską Pogoń Antoniego Ptaka? Dlaczego Amaral nie był gwiazdą ligowych boisk? Co się czuje, gdy kibice zastrzegają twój numer? Dlaczego koniec kariery jest jak śmierć ojca? Wspominkowy wywiad z Edim Andradiną, jednym z najlepszych obcokrajowców w historii polskiej piłki. Zapraszamy.
***
Złapałem pana na budowie domu, a więc miłość do Polski wchodzi na wyższy poziom – zapuszczanie korzeni.
Tak, dokładnie. Polska to mój dom, moje miejsce. Ludzie, rodzina, przyjaciele. Moje życie w stu procentach związane jest z Polską.
Szczecin ze względu na piłkę czy Piła ze względu na małżonkę?
Piła.
Miasto bez dużego klubu.
Nie ma dużego klubu, ale jestem związany z KP Piła, która w tej chwili gra w A-klasie. Jest na bardzo dobrym poziomie, ludzie są ambitni i pracowici, inwestują w klub. W krótkim czasie może tu powstać coś fajnego. Piła to nie jest małe miasto, ma duże możliwości. Niestety, mamy teraz przerwę, która nie pozwala na współpracę, ale jak to się skończy, będziemy razem pracować. Już mi się nie chce jechać za daleko od domu. Wolę być blisko, w regionie.
Będzie pan trenerem?
Nie, na początku nie, zobaczymy, jak się potoczy. Będę nadzorować wszystkie kategorie wiekowe, spotykać się z trenerami, pokazywać, w którym kierunku powinniśmy iść. Plan jest taki, by co roku awansować. Będziemy skupiać się głównie na młodzieży. Chcemy trafić do CLJ. Mamy dobrego trenera i duży materiał ludzki, chłopaki mają możliwości do rozwoju.
Wyjazdy do Żmigrodu bywały męczące? Życie trenera to ciągłe siedzenie na walizkach. Telefon zadzwoni – trzeba jechać ratować ligę na drugi koniec Polski.
Nie mam już ochoty żyć na walizkach. Chcę mieszkać u siebie, w nowym domu, będziemy tam za niedługo mieszkać. Chcę z tego korzystać, a nie cały czas jeździć. Mam nadzieję, że w Pile uda się zrobić coś dobrego.
Czyli rezygnuje pan z kariery trenerskiej?
Tak, raczej tak. Zobaczymy, bo różnie może być, ale w tej chwili mam inny projekt. Jak mówię – nie chcę za daleko jeździć. Chcę być blisko, mieszkać z żoną. Mam dosyć siedzenia na walizkach.
Tylko z tego powodu? Czy praca w Piaście Żmigród, zetknięcie się z realiami, zobaczenie pracy od środka, trochę zmieniły pana postrzeganie zawodu?
Miałem być w Żmigrodzie jeden sezon, taki był plan. Zarząd poprosił mnie, bym został na kolejny sezon. Straciliśmy dużo ważnych piłkarzy i niestety – nie byliśmy w stanie utrzymać tego poziomu. Ale nie mogę narzekać, bo taki klub jak Piast Żmigród daje bardzo fajne warunki do pracy. Super doświadczenie. Uważam, że dałem sobie radę i gdybym trafił na drużynę, która ma większe możliwości, byłbym w stanie coś więcej zrobić.
Zamiana posady asystenta w Pogoni Szczecin na trzecią ligę nie była oczywistym wyborem.
Chciałem sam decydować, sam rządzić. Miałem dużo pomysłów i dużo doświadczenia jako piłkarz, 2-3 lata pracy jako asystent. Pogoń to mój ukochany klub, w którym mam prawdziwych przyjaciół, ale musiałem odpuścić, choć mogłem tam zostać i przedłużyć umowę. Uważałem, że powinienem sprawdzić się gdzie indziej jako trener. Dostałem propozycję od Piasta, trafiłem do małego miasteczka, w którym żyją ludzie kochający piłkę. Robili, co mogli, by trzecia liga została tam jak najdłużej. Piłka to nie tylko pieniądze, ale też przede wszystkim miłość. Ci, którzy prowadzą ten klub, naprawdę go kochają. Z tego powodu podjąłem decyzję, by prowadzić Piast Żmigród.
Czego nauczyła pana praca w trzeciej lidze?
Przede wszystkim tego, że nie da się tak łatwo zrobić tego, co myślałem. To nie jest tak, że coś powiem i moi piłkarze będą tak samo robić. Poznałem sposób, jak pokazać pewne elementy, jak trafić do mentalności każdego piłkarza. Praca trenerska to według mnie głównie praca psychologiczna. Na jednego możesz mocniej krzyczeć, a z drugim trzeba spokojnie porozmawiać. Jeden oczekuje ostrego podejścia, drugi głaskania. Do każdego trzeba mieć inne podejście. Bardzo szybko się tego nauczyłem. I w przypadku wielu piłkarzy uzyskałem efekt.
Nie szkoda tego? Prędzej czy później nie będzie pana ciągnęło do większej piłki?
Jak mówię – chcę teraz poświęcić się projektowi, w który naprawdę wierzę, bo KP Piła to coś poważnego. Powstaje coś dobrego. Liczę, że w ciągu sześciu będziemy mieli tutaj chociaż trzecią ligę. Taki jest plan.
Co poza KP Piła? Biznes?
Na razie cały czas jestem związany z piłką. Mam różne kontakty, telefony, prośby, by obserwować takich i takich piłkarzy, oceniać, czy pasują do Polski czy do Japonii.
Czyli menedżerka?
Coś podobnego.
Jakimiś transferami może pan się już pochwalić?
Nie jestem menedżerem, ale przy kilku transferach już udało się pomagać. Jak mówię – mam kontakty z klubami, które mnie proszą o opinię. Nie zajmuję się konkretnymi transferami, ale rozmawiam z klubami, gdzie pasuje dany piłkarz.
Za pana udziałem trafił do Polski jakiś piłkarz?
Trafił, trafił. Ale wolę o tym nie mówić!
Czyli słaby!
(śmiech).
Dla mnie oczywiste jest to, że Polak może zakochać się w Brazylii – kraju wesołym, otwartym, roztańczonym, z fajną pogodą. A z jakich powodów Brazylijczyk zakochuje się w Polsce?
Przyjechałem do Polski w wieku 31 lat. Byłem już wtedy niezależnym człowiekiem. Trafiłem na ludzi, którzy bardzo mnie szanowali i dobrze traktowali. A to zawsze ciężkie dla obcokrajowca – przyjechać do nowego kraju i od razu zyskać szacunek za to, kim jest i po co przyjechał. W Szczecinie po pierwszym tygodniu chłopaki już zaprosili mnie na kolację. W Rosji było inaczej, musiałem czekać na taką chwilę rok. Od początku czułem się swobodnie. Teraz mam tu żonę, mieszka ze mną starszy syn, z rodziną żony też jesteśmy blisko związani. Akceptują mnie i traktują z dużym szacunkiem. A czy byłbym w Polsce czy Brazylii, to nie ma znaczenia. Ważne, z kim jesteś, ważni są ludzie, którzy z tobą przebywają.
W Polsce jest już pan piętnaście lat. Pewnie trudno było zakładać, że osiedli się pan tutaj.
Na pewno tego nie zakładałem. Myślałem, że tu będę dwa, może trzy lata i koniec. A jestem do tej pory.
Zwłaszcza, że kulisy podpisania kontraktu były dość ciekawe. Antoni Ptak zaproponował kwotę, ale pan nie zamierzał się nigdzie ruszać, więc zaproponował osiem razy wyższe warunki. A Ptak… po prostu się zgodził.
Tak, było coś takiego. Po pierwszej naszej rozmowie w ogóle nie było szansy. Dalej dopytywał: – Ile chcesz? Jakie chcesz warunki?
Jak jechałem na rozmowę, przygotowano mnie, że Ptak to osoba, która kocha piłkę i Brazylijczyków, brazylijską grę. Zawsze szanuję ludzi, którzy inwestują w piłkę, więc choć nie miałem zamiaru przyjeżdżać do Polski, z kultury zgodziłem się na spotkanie. Po Japonii i Rosji nie chciałem już mieszkać zagranicą. Przez pierwsze dwa spotkania w ogóle nie było szans na to, by mnie namówić. Rzuciłem swoją kwotę i myślałem, że jej nie zaakceptuje. A potem okazało się, że moja propozycja została zaakceptowana. Mieliśmy jeszcze jeden zapis – mogłem zrezygnować po pół roku bez żadnych konsekwencji. Po przyjeździe miałem dwa miesiące kontuzji, a potem od pierwszego meczu kibice od razu skandowali moje nazwisko. To było bardzo miłe. Stąd decyzja, by zostać do końca kontraktu. Później była Korona Kielce, piękny okres, po Koronie pomogłem Pogoni wrócić do Ekstraklasy. Cieszę się, że tak wyszło. Poznałem piękny kraj. Widziałem, jak bardzo na przestrzeni tych lat Polska się rozwinęła. Widziałem, jak było, jak jest w tej chwili. Progres, tak się mówi, prawda? Teraz nie ma różnicy pomiędzy Polską a innymi krajami w Europie jak Niemcy.
Jaką Polskę pan zastał?
Jestem związany z piłką, więc najbardziej widać to po stadionach. Były brzydkie i biedne, bez profesjonalnych szatni. Do Poznania jechało się na mecz cztery-pięć godzin, takie były drogi. Teraz jedzie się dwie. Restauracje, galerie – piętnaście lat temu nie było tego aż tyle. W Szczecinie była jedna mała galeria. Wszystko poszło do przodu.
Trafił pan do tej słynnej Pogoni, która oparta była na Brazylijczykach. Do dziś wspomina się to jako jeden z bardziej szalonych projektów w polskiej piłce, a co sami Brazylijczycy myśleli o wizji Ptaka?
Sam pomysł? Moim zdaniem brakowało cierpliwości. Ptak zapłacił za tych piłkarzy dużo pieniędzy. W pierwszej grupie, którą sprowadził do Polski, byli piłkarze z nazwiskami, którzy grali w brazylijskiej ekstraklasie. Amaral miał nawet przeszłość w reprezentacji Brazylii (10 spotkań – red.). Ale on myślał, że ci ludzie przyjadą do Polski i od razu będą wyniki. Nie da się tak. Inna liga, zupełnie inaczej się gra. Poczekajmy chociaż rok, wtedy pojawią się efekty. A Ptak po pół roku zmienił wszystko. Przyjechała kolejna grupa, po pół roku jeszcze kolejna. Druga grupa była już troszeczkę słabsza, trzecia to już w ogóle nie miała nic wspólnego z poziomem, jaki miała pierwsza.
Gdy opierasz drużynę na tylu obcokrajowcach, wydaje się naturalne, że powinni dostać czas.
Oni nie grali razem ze sobą w Brazylii. Jeden stąd, drugi stąd, tak się budowało drużynę. Chodziło o to, żeby się ze sobą zgrać. Było też kilku Polaków – Kamil Grosicki, Przemysław Kaźmierczak, Rafał Grzelak, Michał Łabędzki, Łukasz Trałka, Piotr Celeban. Dopiero za minimum pół roku mogą być efekty, a my nie zdążyliśmy się zgrać. Tego brakowało. Ptak chciał od razu. Przychodzą Brazylijczycy, on daje duże pieniądze – wyniki mają być.
Absurdów było więcej – mimo że byliście klubem ze Szczecina, mieszkaliście i trenowaliście w Łodzi. A w zasadzie pod Łodzią, w Gutowie Małym, w ośrodku należącym do Ptaka. Prawie wszyscy Brazylijczycy w nim mieszkali.
Brazylijczycy tak naprawdę nie czuli tego, że grają dla Szczecina. Oni nie mieli pojęcia o tym mieście, skoro co pół roku była zmiana. Nie zdążyli nawet poczuć, co to znaczy mieszkać w Szczecinie, przebywać przy kibicach. Ja później widziałem, jak żyją kibice, jak zaczepiają, gdy idziesz na zakupy. Chłopaki nie wiedzieli, jaka to siła. Przyjeżdżaliśmy do Szczecina na mecz, po meczu wracaliśmy do Łodzi. Ja akurat jako jedyny miałem mieszkanie. Reszta Brazylijczyków szukała mnie po hotelu – gdzie jest Edi?! Wiadomo, piękny hotel, ale ile się da? Nie mieli życia.
Zwłaszcza, że Brazylijczycy potrzebują kontaktu, lubią, gdy mogą pożyć.
I tak potrafili tam robić karnawał (śmiech). Dali sobie radę, hotel nie przeszkadzał, samba cały czas. Potrafili podrobić klucz do kuchni i wykradać jedzenie po nocach. Tak samo jak podkradali internet. Wprowadzono taką zasadę, że o 22 wyłączano internet, żeby nie siedzieli po nocach, a wiadomo, że przez zmianę czasu noc była najlepszą porą, by porozmawiać z rodziną czy znajomymi. Modem był zamykany w osobnym pokoju i wyłączany. Podrobili więc kolejny klucz. Gdy pani, która zamykała internet jechała do domu, otwierali pokój, włączali internet i siedzieli do rana.
A potem padnięci na treningach.
Dlatego było, jak było. Jak nie masz domu i normalnego życia, jest inaczej. Człowiek wraca do domu, ma obowiązki, nie ma w głowie głupot.
Jak brazylijscy koledzy patrzyli na pana z racji tego, że jako jedyny mieszkał pan w wynajętym mieszkaniu?
Jak przyjeżdżali do Polski, to ja już tu byłem. Zgodzili się na swoje warunki i nie było podejścia, że ten ma lepiej, ten ma gorzej. Oni z drugiej strony mieli wszystko za darmo – jedzenie, życie. Niczego im nie brakowało, tylko grać i trenować. Zarobili pieniądze, bo niemało dostawali.
Z jakich powodów Amaralowi nie poszło w Ekstraklasie? Gwiazdą nie był, a CV miał kapitalne.
Amaral nigdy nie będzie gwiazdą i nigdy nie był. To defensywny piłkarz. W Brazylii też nie robił furory. Grał z gwiazdami i robił swoją robotę – odbierał piłkę, czyścił w defensywie i oddawał. W Polsce każdy myślał, że będzie kręcić i wygrywać mecze, a to nie jest jego gra. Ja nie widziałem piłkarza, który potrafił wygrać z nim w Polsce jeden na jeden. Pierwszy przyjechał na trening, ostatni wyjechał. Jak na jego możliwości – moim zdaniem grał bardzo dobrze. Nigdy w karierze nie strzelał bramek. Wielu myślało, że on będzie tu kimś, kim nigdy nie był.
Czyli nietrafione oczekiwania.
To samo, co w Polsce, robił w Parmie czy reprezentacji Brazylii. Tylko, że w Brazylii miał Rivaldo, Ronaldo, Romario i tak dalej. Pamiętam, że w pewnym momencie po odbiorze piłki zaczął grać nie wiadomo co, próbował zmieniać strony.
– Kurwa, Amaral, nie jesteś od tego! Odbieraj piłkę i tyle, to twoja gra!
– Tak, moja gra. Ale kiedyś oddawałem piłkę do Rivaldo i Romario, a teraz mam Andradinę, więc co ty mówisz!
Do tej pory mamy kontakt, bo jest teraz gwiazdą, YouTuberem, pracuje w brazylijskiej telewizji. Czasami pisze mi na WhatsApp, że bardzo dobrze wspomina Polskę i szkoda, że nie trafił na normalny klub. Dla niego byłoby łatwiej, gdyby miał kilku obcokrajowców i resztę Polaków, łatwiej byłoby mu żyć.
Grał pan w Polsce w Pogoni i w Koronie tyle samo czasu, natomiast to w Pogoni jest pan szczególną postacią. Zastrzeżono panu numer, dostał pan pracę po karierze, było piękne pożegnanie, wspomina się pana. Dlaczego akurat w Pogoni, a nie w Koronie?
W Koronie byli na mnie bardzo obrażeni, gdy nie przedłużyłem umowy i zdecydowałem się wrócić do Szczecina. Wiedziałem, że dużo czasu jako piłkarz już nie mam. Miałem jedną życiową porażkę – spadłem z ligi z Pogonią. Cały czas leżało mi to na sercu. Chciałem mieć szansę, by to zmienić. No i Pogoń zaproponowała mi pracę, gdy była w pierwszej lidze. Przyjechałem do Szczecina w jednym celu – wrócić do Ekstraklasy i tylko dlatego podjąłem tę decyzję. I cieszę się, że w pierwszym sezonie się to udało. Miałem wtedy najwięcej bramek i asyst. Czarna plama, którą miałem, wyczyściła się. Już zapomniałem, że kiedykolwiek spadłem z ligi.
To prawda, że gdy w 2007 roku Pogoń została zdegradowana do czwartej ligi, rozważyłby pan pozostanie, ale działacze z góry uznali, że to nierealne?
Tak. Byłem wtedy niezależny finansowo. Na jedzenie mi starczyło, mogłem rok czy dwa spędzić bez większych zarobków, by pomóc klubowi. Miałem 33 lata, to taki moment w życiu, że strona finansowa przestaje mieć takie znaczenie. Do 31 lat patrzyło się na pieniądze, później już bardziej na miejsce, w którym czujesz się szczęśliwy. Miałem to wtedy w Szczecinie. Oni sami stwierdzili: w czym ja mogę pomóc w czwartej lidze? Zupełnie inna gra. Sami uznali, że szkoda byłoby mnie na ten poziom i nawet się nie zgłosili. Mieli świadomość, że chciałem zostać. Koniec końców cieszę się, bo udało mi się poznać Kielce, to też klub, w którym przeżyłem piękne chwile. Kibice skandowali moje nazwisko i wiem, że robiłem tam bardzo dobre rzeczy. Wtedy w Kielcach stadion był jeszcze pełny, bo graliśmy piękną piłkę. Szkoda, że sytuacja teraz się zmieniła. Też kibicuję Koronie, ale moje serce jest w Pogoni.
Poszedł pan do Pogoni, by awansować do Ekstraklasy, ale też został pan w Koronie, gdy została zdegradowana do pierwszej ligi za korupcję.
Większość piłkarzy Korony uciekła do Ekstraklasy. Ja to szanuję, nie ma problemu. Ale jak jestem z czymś związany, próbuję to robić na maksa. Uważałem, że nie mogę zostawić klubu, głównie ze względu na kibiców. Tak mnie traktowali, że nie mogłem ich zostawić. Sytuacja była trudna. Mieliśmy super sponsora, nagle klub nie miał nic. Klicki odpuścił, bo został oszukany. Na szczęście udało się od razu wrócić do Ekstraklasy.
Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Kielc?
Właśnie awans do Ekstraklasy. Na początku mieliśmy dużo problemów. Drużyna z Ekstraklasy w pierwszej lidze, a w pierwszych trzech kolejkach nie mogliśmy nic zrobić. Zupełnie inna gra, różnica była duża. Większa niż teraz, bo dziś pierwsza liga jest na wysokim poziomie. W ogóle oglądam wiele meczów i naprawdę nie możemy czuć się gorsi. Dziesięć lat temu jakości w pierwszej lidze było mniej. Nie znaliśmy drużyn, nie było transmisji, ciężkie były nawet analizy przeciwników. Pamiętam, że po gorszym początku zwołaliśmy drużynę w szatni.
Mówiłem do kolegów: – Panowie, musimy zacząć grać jak pierwsza liga. Nie jesteśmy już Ekstraklasą. Gramy jak Ekstraklasa, ale nic z tego nie ma. Musimy być pokorni. Robić to, co oni. Mamy przewagę, bo mamy jakość, ale musimy się dostosować.
Ustaliliśmy to między sobą, żadnego trenera przy rozmowie nie było. I powiem panu, że to była bardzo ważna chwila, bo po tej rozmowie drużyna zaczęła funkcjonować, wygrywaliśmy mecz za meczem. Chcieliśmy wcześniej grać cały czas wysoko, stosować pressing, kulturę gry z Ekstraklasy. A kultura w pierwszej lidze jest inna. W Ekstraklasie nikogo nie atakuje się na raz, a w pierwszej lidze tak. Dostajesz piłkę i myślisz, że będą cię szanować, ale nie, oni od razu cię ostro atakują. Musieliśmy zacząć robić tak samo. Przeciwnik ma piłkę – ostry doskok. Strata – wszyscy wracamy. Mieliśmy lepszych piłkarzy i to nam pomagało. I dogadaliśmy to między sobą, żaden trener nam tego nie kazał. Nasza decyzja.
W tamtym sezonie nawet na pierwszej lidze było regularnie ponad dziesięć tysięcy widzów. Dziś Korona dałaby dużo za taką frekwencję.
Dokładnie. Kibice związali się, chcieli pomagać. Powiem panu, że graliśmy wtedy piękną piłkę. Dużo akcji, ładne bramki, było kilku młodych wychowanków, którzy dawali dużo jakości. Zostali ludzie z Kielc, którzy dawali serducho.
Jak pan patrzy na to, co dziś dzieje się w Koronie?
Mam nadzieję, że się uda uratować ligę. Problem polega na tym, że jest dużo zmian. Korona nie jest klubem jak Pogoń, który krok po kroku buduje swój zespół i nie ma dużej rotacji, a jak już kogoś zmienia, to zazwyczaj trafi na lepszego piłkarza niż wcześniej. Nie można robić tyle zmian, co w Kielcach. Tyle mogę powiedzieć, to moje wrażenie z daleka.
Jakie to uczucie mieć zastrzeżony numer w polskim klubie?
Trochę krępuję się, gdy o tym mówię, bo to bardzo miłe. Bardzo się z tego cieszę. Ale czy zasłużyłem? Nie wiem. Wróciłem do Pogoni, finansowo to nie był dla klubu duży koszt. Mam dużo pokory, ale mam też świadomość, że jakościowo dałem tej drużynie dużo. Nie tylko na boisku, bo zawsze zarażałem pewnością siebie i tym, że obojętnie z kim gramy, damy radę, nie możemy się bać. Kilka pięknych bramek czy akcji zrobiłem, ludzie pamiętają je do tej pory. Cieszę się, ale to jest takie trochę… Mam duże emocje, gdy o tym mówię. To na pewno coś bardzo przyjemnego.
Całe pożegnanie było bardzo ładne, Pogoń zaprosiła nawet do Szczecina pana mamę z Brazylii. Słyszałem, że na pożegnalną konferencję spóźnił się pan kwadrans, a w tym czasie siedział pan w samochodzie z małżonką i przygotowywał się do tego, by w ogóle wyjść, takie były nerwy.
Tak, tak było. Podjąłem decyzję nagle. Obudziłem się i powiedziałem do żony, że już tego nie czuję, nie jestem w stanie dalej tego robić. Pojechałem do klubu, poinformowałem prezesa i dyrektora sportowego. Powiedzieli, bym jeszcze zaczekał, pomyślał. Dali mi dwa tygodnie wolnego. Miałem w klubie jeszcze rok kontraktu.
Kolejny przykład pana niecodziennego podejścia do piłki – mógł pan być jeszcze przez rok na kontrakcie piłkarza i zarabiać godnie, ale są rzeczy ważniejsze.
Dokładnie. Obudziłem się i nie czułem się jak piłkarz. Nie mogłem być już dalej tym Edim, którego zapamiętali. Mój czas się skończył. Pierwszy wolny tydzień to był koszmar. Tak, jakbym umierał. Taki ból, że porównuję to do straty mojego taty. Naprawdę, dla mnie to było coś strasznego. Miałem szczęście, że od razu mogłem zacząć pracę z drugą drużyną Pogoni. Pokazywałem to, co umiałem, rozmawiałem z młodymi piłkarzami. Gdyby nie to, byłoby bardzo, bardzo ciężko.
Długo pan przeżywał ten koniec kariery? Co było po tym pierwszym fatalnym tygodniu?
Do tej pory przeżywam. Jak przyjadę na stadion, na którym kiedyś grałem, w sercu się robi zimno. Dziwne uczucie. Ale już nie brakuje mi tego. Tak, jakbyś stracił miłość. Nie wiem jak mają inni, ja mówię o sobie. Może mają łatwiej.
Jaki miał pan przepis na piłkarską długowieczność? Przyjechał pan do Polski po trzydziestce, a przez kilka lat był gwiazdą ligi, nawet mimo faktu, że biegał pan oszczędnie.
Nie piłem alkoholu. Zacząłem delikatnie, gdy miałem 35 lat. Chyba miłość? Kochałem to, co robiłem. Rodzina jest na pierwszym miejscu, ale poza rodziną nie było nic ważniejszego niż piłka. Nigdy nie odpuściłem treningu z tego powodu, że mi się nie chciało. Jak nie trenowałem, to znaczy, że coś mi dolegało. Chciałem wykorzystać na maksa do samego końca granie w piłkę, bo to jest coś pięknego. Kochałem to. To było paliwo, które ciągnęło mnie do końca.
Wróci pan kiedyś do Pogoni albo Korony w innym charakterze?
Raczej nie. Moją przyszłością jest KP Piła.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK