Piątkowa prasa ma sporo deo zaoferowania. Wywiady z Maciejem Makuszewskim i Waldemarem Sobotą, sylwetki Alona Turgemana, Michalisa Maniasa i nowego piłkarza Śląska Marka Tamasa, a także ciekawy tekst o trudnej sytuacji związanej z transmisjami meczów w drugiej lidze, na której większość traci. Zapraszamy na prasówkę.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Dziś Paderborn, a we wtorek Liga Mistrzów. Robert Lewandowski rozpoczyna wielką grę.
O ile z przodu Lewandowski i spółka dalej będą mogli szlifować formę i pracować nad zgraniem oraz skutecznością, o tyle w defensywie szkoleniowiec Bawarczyków będzie musiał sporo kombinować. Z powodu żółtych kartek z Paderborn nie wystąpią Jerome Boateng oraz Benjamin Pavard, czyli pewniacy do gry z Chelsea we wtorek. – Z jednej strony cieszę się, że będą mieli już za sobą zawieszenie, ale wolałbym, żeby obaj zagrali z Paderborn. W obecnej piłce zgranie piłkarzy to podstawa, a ja w trzech kolejnych spotkaniach będę musiał wystawić trzy różne linie defensywy – powiedział Flick. Podobna sytuacja, jak dzisiaj z Pavardem i Boatengiem, spotka zapewne niedługo Lewandowskiego, który w obecnym sezonie niemieckiej ekstraklasy został już cztery razy ukarany żółtymi kartkami i kolejna oznaczać będzie przerwę na jedno spotkanie.
Waldemara Sobotę i jego kolegów z St. Pauli czekają derby Hamburga z HSV.
SZYMON PIÓREK: Chyba dobrze czuje się pan w Sankt Pauli, do którego trafił pięć lat temu.
WALDEMAR SOBOTA: Gdy na początku przychodziłem tu na wypożyczenie, nie myślałem, że spędzę w Sankt Pauli tak dużo czasu. W Hamburgu czuję się jak u siebie. Zdrowie dopisuje, mimo skończonych 30 lat. Cały czas mam ogromną chęć gry. Występuję w jednej z dwóch najlepszych drugich lig w Europie. Jestem szanowany przez klub, trenera, kolegów z drużyny i kibiców. W tym sezonie wprowadziłem zespół na boisko trzy razy jako kapitan. Jednak w czerwcu kończy się kontrakt.
Właśnie, co dalej?
Przekazano mi już wstępne informacje, że klub jest zadowolony z mojej postawy. Trener także potwierdził, że pozostaję dla niego ważną postacią. Nie wykluczam, że zostanę w Sankt Pauli, choć otrzymałem także zapytania z innych klubów z Niemiec, z Anglii i z Polski. Jest jeszcze czas na podejmowanie ostatecznych decyzji.
Z dumą nosi pan tęczową opaskę kapitańską?
Każdy zawodnik, który podpisuje kontrakt z Sankt Pauli wie, jakie poglądy ma klub i kibice. Sankt Pauli łączy politykę i sport, a dla mnie nie ma różnicy, czy opaska jest tęczowa, czy inna. Każdą zakładałbym z wielką dumą. To ogromna nobilitacja, zwłaszcza dla obcokrajowca. Czuję się jeszcze bardziej dowartościowany, ale na wszystko musiałem zapracować. Fakt, że trener darzy mnie takim zaufaniem, świadczy o tym, jaki mam status w drużynie i klubie.
Cracovia czeka na mistrzostwo Polski od 72 lat. Przy Kałuży liczą, że w tym roku wyzerują licznik
2017 roku Michał Probierz zapowiedział na antenie Canal+, że w ciągu trzech lat zdobędzie mistrzostwo. Termin mija w tym roku. Na razie szkoleniowiec Cracovii jest na dobrej drodze, by spełnić obietnicę. Podobne deklaracje 47-latek składa regularnie. Przykładów daleko szukać nie trzeba, bo o wygraniu ligi mówił też przed startem poprzedniego sezonu. Wtedy większość kibiców i ekspertów podobne zapowiedzi podsumowała uśmiechem politowania. Po kilku kolejkach drwiący uśmieszek przerodził się w rechot, bo Cracovia zamiast zajmować miejsce w górnej połówce tabeli, szorowała po dnie. I kiedy wydawało się, ze profesor Janusz Filipiak straci cierpliwość i Probierza po prostu zwolni, ten wykazał się siłą spokoju i dał urodzonemu w Bytomiu trenerowi pracować. Dziś obaj zbierają tego owoce. Bo Cracovia, choć do końca ligi droga jeszcze daleka, jest jednym z najpoważniejszych kandydatów do zdobycia mistrzostwa Polski AD 2020. Pierwszego od 1948 roku. – Profesor Filipiak już od dawna mówi, że taki jest jego cel. Może piłkarze nie będą tego teraz głośno powtarzać, ale na pewno są świadomi, o co grają. Cracovia wjechała na autostradę A1, która kończy się zdobyciem tytułu. Na razie jadą dobrym autem, z niezłą prędkością. Pytanie, czy coś na drodze ich nie zatrzyma? – mówi obrazowo o szansach klubu z Kałuży na mistrzostwo Wojciech Stawowy. Były trener Pasów jest pod wrażeniem zespołu i sposobu jego budowania. – Skład wygląda na dobrze zbilansowany. Nie ma wielu słabych punktów – komplementuje.
O powołaniu do kadry dowiedział się na boisku w czasie meczu, przed studiami dorabiał w barze i knajpie. Oto historia Michalisa Maniasa z Pogoni Szczecin.
Urodził się i wychowywał na wyspie Rodos. Mieszkał we wsi Kalithies, oddalonej o 15 minut jazdy autem od stolicy i największego miasta, które także nazywa się Rodos. Kopał amatorsko, nawet na tyle nieźle, by dostawać powołania do Wysp Egejskich. Jednak niedostatecznie, by dostać szansę profesjonalnej gry. – Jeśli żyjesz w Atenach, masz mnóstwo opcji. Na Rodos nie mieliśmy jednego, dużego zawodowego klubu i w związku z tym wielkich możliwości nie było. Może teraz jest trochę inaczej. Dlatego jako 17-latek zdałem egzaminy na uniwersytet i przeprowadziłem się do stolicy – wyjaśnia.
Czy wtedy spodziewał się, że będzie żył z futbolu? Mówi, że zawsze tliła się taka myśl. Może nawet bardziej nadzieja? Ale pracy bać się nie musiał. Po pierwsze, bo jeszcze przed wyjazdem zebrał pierwsze doświadczenia zawodowe. Jako 16-latek przez półtora miesiąca wakacji dorabiał w knajpie kuzyna, serwującej jedzenie typu fast food. Pomagał w kuchni, w takich miejscach to żadna filozofia. Natomiast po zakończeniu następnego roku szkolnego, tego przed przeprowadzką do Aten, na chwilę trafił do baru kumpla. – Nie jako barman, robiłem, co akurat było trzeba. Nie musiałem tam pracować, po prostu chciałem wesprzeć kolegę – tłumaczy Manias. A po drugie zanim przebił się do greckiej ekstraklasy, zdążył skończyć studia z wychowania fizycznego.
Lech Poznań celuje w awans do gry w europejskich pucharach. Do sukcesu prowadzą dwie drogi.
(…) – Po kilku miesiącach w klubie zobaczyli, że dramatu nie ma, jest ćwierćfinał pucharu i piąte miejsce w tabeli, więc można było już jakiś konkret oficjalnie na maszt wciągnąć. A skoro Lech jest zaraz za podium, oczywistym celem są europejskie puchary. Do wymyślenia tego nie trzeba kończyć żadnych wielkich studiów – uśmiecha się były piłkarz Kolejorza Ryszard Rybak. – Matematyka pokazuje, że Lech jest w stanie doskoczyć do czołówki, ale już patrząc na postawę zespołu w dotychczasowych spotkaniach, trzeba podchodzić do tego z dużą ostrożnością. Mecz z Cracovią był kolejnym, w którym Kolejorz nie poradził sobie z rywalem notowanym wyżej od siebie i jakoś nie umie tego przełamać. Bez zwycięstw z drużynami z czołówki trudno snuć wielkie wizje – dodaje były lechita. Zwraca tym samym uwagę na poważny problem, z którym boryka się w ostatnich miesiącach drużyna Dariusza Żurawia. Z sześciu meczów z rywalami wyprzedzającymi Lecha w tabeli, poznaniakom nie udało się wygrać żadnego, za to aż czterokrotnie taka rywalizacja kończyła się porażką. Można to zrzucić na brak doświadczenia, bo kadra Kolejorza jest najmłodsza w lidze i w starciach z bardziej wyrachowanymi przeciwnikami bywa to widoczne. – Coś w tym jest, bo czasem oprócz czysto piłkarskich umiejętności na boisku potrzeba trochę cwaniactwa, a ono wynika z doświadczenia. Nieraz właśnie to decyduje o zwycięstwie w najbardziej wyrównanych meczach. Tego Lechowi brakuje, a szkoda, bo w większości tych przegranych spotkań wcale nie był zespołem wyraźnie słabszym – zauważa Rybak.
Alonem Turgemanem interesowała się Legia. Wybrał Wisłę Kraków, bo to wielki klub, który w Izraelu znają niemal wszyscy.
W życiu można walczyć z różnymi rzeczami, ale nie ze statystykami. One cię weryfikują. W Austrii Wiedeń, do której trafiłem w 2018 roku, rozegrałem 28 spotkań. Zdobyłem w nich 10 bramek i miałem cztery asysty. Moim zdaniem to niezły wynik, a jednak po wyleczeniu kontuzji nagle przestałem grać w pierwszym składzie. Nie rozumiałem tej decyzji, ale musiałem ją zaakceptować. W końcu stwierdziłem, że muszę znaleźć sobie nowy klub. Miałem oferty z Hapoelu Beer Szewa i mniejszych izraelskich klubów, ale nie chciałem wracać do kraju. W ojczyźnie pokazałem już, ile potrafię. Agent pokazał mi ofertę z greckiego Olympiakosu. Wiem też, że było zainteresowanie Legii Warszawa. Wybrałem Wisłę, bo to wielki klub, który w Izraelu znają niemal wszyscy.
Konsultowałem się z Maorem Meliksonem i Dudu Bitonem, którzy grali w Krakowie. Obaj powiedzieli: „Alon, nie zastanawiaj się nawet. Po prostu tam idź”. Po trzech treningach znalazłem się w pierwszym składzie na mecz z Jagiellonią Białystok. To nie była komfortowa sytuacja, bo nie znałem jeszcze wtedy nazwisk wszystkich kolegów z drużyny. Gdy wyszedłem na boisko, usłyszałem kibiców, poczułem atmosferę, wszystkie obawy zniknęły. To był mój świat i już w pierwszej połowie zdobyłem bramkę. Wisła to mój czwarty kolejny klub, w którym strzelam gola w pierwszym spotkaniu o stawkę. Wiele zawdzięczam Jakubowi Błaszczykowskiemu, który świetnie mnie przyjął. Zaczął mi opowiadać, że kiedyś był w Izraelu, bo jego wujek, który dziś prowadzi reprezentację Polski, też grał w Maccabi Hajfa. Mówił, że polubił mój kraj. Widocznie coś zapamiętał, bo to on jako pierwszy w szatni Wisły odezwał się do mnie na przywitanie po hebrajsku, mówiąc: „Szalom”.
Mark Tamas, nowy obrońca Śląska, nigdy nie grał za granicą. Pochodzi z rodziny, gdzie wysokich nie brakuje. Sportowców też nie.
W rodzinie Tamasów sport uprawiali wszyscy. Matka grała w siatkówkę, ojciec w hokeja na lodzie. Piłkarz ma młodszą siostrę (reprezentantkę Węgier w koszykówce) oraz żonę siatkarkę. – W młodości uprawiałem karate, a także piłkę ręczną, która jest w naszym kraju dosyć popularnym sportem. Jestem mańkutem i występowałem na prawym rozegraniu. Moja przygoda z piłką ręczną nie liczy się jednak w latach, a w miesiącach. Postawiłem na piłkę nożną, ale uważam, że to cenne, jeśli młody człowiek spróbuje różnych dyscyplin. To wyrabia pewne wzorce ruchowe i koordynację – mówi piłkarz. Dryblasy w futbolu lekko nie mają. Często nie przekonują mobilnością i poruszaniem się. Z byłego już napastnika Śląska Jakuba Więzika (195 cm) żartowano, że gdyby skoczył do główki, nie sposób byłoby zdążyć wyrwać spod niego płachty papieru.
Mark Tamas miał jednak całkiem inny problem. – Kiedy miałem około 17 lat, rosłem wręcz za szybko. W piłce nożnej to wcale nie musi pomagać. Rosną szanse w walce w powietrzu, ale tracisz w innych aspektach. Miałem to szczęście, że w tamtym momencie byłem młodzieżowym piłkarzem Videotonu, gdzie trenerem był Portugalczyk Paulo Sousa – opowiada nowy defensor Śląska. Ten Paulo Sousa. Dwukrotny zwycięzca Ligi Mistrzów z Juventusem i Borussią Dortmund. – On pomógł mi wypracować masę mięśniową. Codziennie przed treningiem siłownia, nawet dla własnego zdrowia, żeby obudować kości tkanką i chronić się przed kontuzjami – dodaje Mark Tamas.
Olaf Nowak szybko wraca do Płocka po półroczu w Wiśle. Na mecz jako piłkarz Zagłębia Lubin.
Jego relacje z Sobolewskim trudno nazwać idealnymi. – Twarzą w twarz rozmawiałem z nim tylko raz: gdy odchodziłem z Płocka. On miał taki styl, że nie prowadził indywidualnych rozmów z piłkarzami. Zupełnie inaczej działał trener Ojrzyński. Organizował nawet specjalne treningi, układał je tak, że każdego prosił na półgodzinną rozmowę. Nie twierdzę, że coś jest lepsze albo gorsze, po prostu stwierdzam fakty. Z trenerem Sobolewskim najwyraźniej nie było mi po drodze. W tych ligowych końcówkach, w których grałem, nie zdobyłem bramki, dlatego teraz wypada się odwdzięczyć golem w Płocku w barwach Zagłębia – otwarcie zapowiada.
Na do widzenia trener Sobolewski życzył mu sukcesów w Lubinie. – I ocenił, że gdy on przychodził do Wisły Płock, nie wyglądałem dobrze i dopiero później moja forma zaczęła iść w górę. Była taka sytuacja, że przed meczem z Wisłą Kraków z klasycznych środkowych napastników zdrowy byłem tylko ja. I choć Ricardinho był wtedy rozpatrywany na skrzydło albo jako dziesiątka, to trener postawił w ataku na niego, ja zagrałem w końcówce. Co tu gadać, dużego zaufania u niego nie miałem. Rozstaliśmy się w dobrych nastrojach, ale myślę, że z nutką obustronnego rozczarowania. Bardzo chciałbym pokazać, że się mylił. Najpierw jednak trzeba zapracować na szansę u trenera Martina Seveli. Bez niej mój cały plan na nic – zaznacza Nowak.
Maciej Makuszewski o dawnych czasach w Jagiellonii, powrocie do Białegostoku i odejściu z Lecha.
Pierwsza myśl na hasło: Lech?
M.M: Reprezentacja. U trenera Nenada Bjelicy wszedłem na swój najwyższy poziom, czułem się niesamowicie mocny. Mam przekonanie, że w Jagiellonii mogę to powtórzyć. Najważniejsze, by głowa była odblokowana.
Co to znaczy?
M.M: W Lechu znałem już metody pracy Nenada Bjelicy, jego treningi, sposób dotarcia do piłkarzy. To niezwykle ważne, trener musi być też dobrym psychologiem. On był. Czułem wtedy ogromny komfort, zaufanie. Wszystko mi pasowało. Tempo gry mieliśmy na bardzo wysokim poziomie, pewność siebie również. W III rundzie eliminacji Ligi Europy graliśmy z Utrechtem. Już w 30. sekundzie straciliśmy gola. Szedłem na środek boiska, by wznowić grę z przekonaniem, że to odrobimy. Myślałem: „Ale to będzie mecz! Dopiero teraz się zacznie dziać”. Czułem niesamowitą pewność siebie, naszej gry. Odrobiliśmy straty, skończyło się remisem 2:2, jednak to nie wystarczyło do awansu. Odpadliśmy z pucharów.
Wtedy miał pan ogromną pewność siebie. A co pan czuł przez ostatnie miesiące?
M.M: Napływało mi do głowy mnóstwo myśli. Co tydzień było to samo. Kończyliśmy trening, ostatnia gierka, 11 na 11. I wtedy słyszałem, że nie biorę w tym udziału, mam poćwiczyć z bramkarzami na bocznym boisku. Nie było szans, abym wciąż miał energię i radość. Po prostu już nie czułem się ważny.
To bardzo delikatne określenie. Fakt, że nie pojechał pan na zimowy obóz i musiał trenować z rezerwami, można byłoby nazwać dosadniej.
M.M: Czułem, że mnie nie zabiorą. Wiedziałem od czerwca, w którym kierunku to zmierza, dlatego nalegałem, by mnie puścili.
Coś mi nie pasuje. Przecież mówiono, że to pan za wszelką cenę chce zostać w Poznaniu.
M.M: I że zależy mi tylko na tym, by dobrze zarabiać? Totalna bzdura, sam chodziłem i prosiłem prezesów, aby mnie puścili. Pojawiło się na ten temat wiele plotek, insynuacji. Ostatni raz odniosę się do odejścia z Lecha. Od czerwca nie mieściłem się w strategii trenera, postawił na innych zawodników. Chciałem odejść już latem, jednak nie mogłem. Na przeszkodzie stanęły oczekiwania finansowe Lecha. Chciał dostać 200 tysięcy euro za piłkarza, na którego już nie zamierzał stawiać i miał kontrakt ważny tylko przez rok. Nie widziałem sensu, by tam dalej siedzieć, choć trener, dyrektor sportowy i prezes powtarzali mi, że na poważnie będę brany pod uwagę. Wysyłanie do rezerw nie jest jednak poważne. Pokażcie mi kogoś, kto idzie do drugiej drużyny, tam się wybija i wraca do pierwszego zespołu. Od początku sezonu sztab ludzi pracował, żebym odszedł zimą, więc kompletną bzdurą była moja rzekoma chęć siedzenia w Poznaniu do czerwca, jak twierdzili niektórzy.
A.SZ.: To dla nas trudne, kiedy wiemy, że prawda jest inna, a czytamy takie bzdury.
M.M: To ja chodziłem do prezesa Klimczaka i namawiałem go, aby mnie puścili.
SPORT
Damian Seweryn uważa, że konferencje Michała Probierza to element taktyki, a pełnego obcokrajowców meczu Jagiellonii z Koroną nie dało się oglądać.
A co można powiedzieć o Cracovii? Ostatnio wygrywa mecz za meczem.
– Pamiętajmy, że to drużyna już od dłuższego czasu mozolnie budowana przez Michała Probierza. Widać tam i pomysł, i twardą rękę trenera. Można rzec, że działa on nieomal w dyktatorski sposób. Ale z takiego prowadzenia trenowanych przez siebie drużyn jest znany. Daje się tam odczuć jego osobowość, co podkreślają i jego niekonwencjonalne wystąpienia na konferencjach prasowych. To sprawia, że skupia na sobie uwagę wszystkich, uwalniając niejako od presji piłkarzy. Ci mają spokój i mogą się koncentrować na swojej pracy. Niezależnie od tego – pokazał to m.in. mecz z Lechem w poprzedniej kolejce – w zespole z ul. Kałuży jest kilku ciekawych graczy, na czele z wyrastającym na lidera Sergiu Hancą.
A kto jest pana kandydatem do tytułu mistrza Polski?
– Jako poznaniak powinienem odpowiedzieć, że Lech. Od razu też muszę zaznaczyć, że bardzo podoba mi się sposób funkcjonowania tego klubu, zwłaszcza stawianie na młodych zawodników, a jednocześnie wychowanków. To coś, co odróżnia go na przykład od Jagiellonii czy Korony, które ostatnio grały ze sobą i z trudem na boisku można było zauważyć polskich zawodników. Dla mnie taka sytuacja to skandal i żenada. Szybko też zrezygnowałem z oglądania tego meczu. Pytam się tylko, po co te wszystkie akademie klubowe, po co szkolenie młodzieży, kiedy i tak później tym młodym wywodzącym się z nich chłopakom nie daje się szansy na grę? Wracając do Lecha – mam nadzieję, że ten mozół w budowaniu drużyny zaowocuje w przyszłości tytułem mistrza Polski. W roli faworyta do wygrania ligi widzę Cracovię, która może się okazać takim Piastem Gliwice obecnego sezonu. To byłoby zwieńczenie pracy, którą się tam w ostatnich latach wykonuje. Oczywiście nigdy nie można zapominać o Legii, która ze swoim budżetem i możliwościami zawsze jest wśród głównych pretendentów do tytułu.
Największy dylemat Górnika Zabrze przed dzisiejszym meczem we Wrocławiu to obsada prawej strony defensywy po odejściu Borisa Sekulicia.
Szymon Matuszek wraca po pauzie za kartki i wystąpi dziś we Wrocławiu przeciwko Śląskowi. W samą porę, bo jest jedną z opcji do załatania wakatu na prawej stronie defensywy. Kto jeszcze mógłby zagrać na tej pozycji? W kadrze jest Dariusz Pawłowski, ale we wcześniejszych spotkaniach nie było go nawet w meczowej dwudziestce. Jest też Adam Orn Arnarson, ale zimą Islandczyk przesunięty został do III-ligowych rezerw… W górniczej ekipie nie brakuje za to lewych obrońców, bo oprócz Erika Janży jest też Adrian Gryszkiewicz czy Michał Koj. – Ja jestem do dyspozycji trenera, choć oczywiście lepiej gra mi się w środku pomocy, bo to moja pozycja. Jak będzie we Wrocławiu? Liczymy, że tak samo, jak w naszych ostatnich spotkaniach, gdzie zdobywaliśmy punkty, nie tracąc przy tym bramek, a sami potrafiliśmy trafić do siatki. Najlepiej by było, gdybyśmy wcześnie otworzyli wynik, bo grałoby się nam łatwiej i nie byłoby nerwówki – mówi Matuszek.
Kontrakt Frantiska Placha obowiązuje do końca 2020 roku, ale Piast Gliwice ma możliwość aktywowania przedłużenia umowy o kolejne dwa lata.
(…) Nic więc dziwnego, że kibice nie wyobrażają sobie mistrzów Polski bez niego. Dlatego lekki niepokój mogła budzić informacja, że obecna umowa bramkarza z klubem obowiązuje jedynie do 31 grudnia tego roku. Postanowiliśmy sprawdzić i popytaliśmy w kilku źródłach, jak może wyglądać przyszłość Placha. Okazuje się, że w pierwszej umowie Placha z Piastem jest zapisana klauzula umożliwiająca przedłużenie kontraktu o kolejne 24 miesiące. Co istotne aktywuje ją klub. Jak można się domyślać jest wola, żeby skorzystać z tego zapisu. Jednym ruchem Piast zabezpieczy się na każdą ewentualność. Plach będzie mógł nadal bronić barw mistrzów Polski, ale jeśli pojawią się bardzo dobre zagraniczne oferty, zarobi na sprzedaży golkipera. Bez przedłużenia umowy, Frantiszek już latem mógłby podpisać umowę z nowym pracodawcą lub odejść w styczniu za darmo. Obecnie golkiper wyceniany jest przez portal transfermarkt. de na pół miliona euro.
Tej zimy do GKS-u Tychy nie trafił jeszcze żaden nowy zawodnik. Trener Ryszard Tarasiewicz tłumaczy, dlaczego.
– Już po rundzie jesiennej mówiłem, że zimą będziemy zainteresowani pozyskaniem jednego-dwóch zawodników. Najbliżej przyjścia do drużyny był Abdelaye Diakite, ale 30-letni stoper, grający ostatnio w II-ligowym klubie tureckim, ma problemy z załatwieniem formalności administracyjnych dotyczących jego transferu. Był jeszcze z nami do wtorku, ale wyjechał z Grodziska Wielkopolskiego. Piłkarsko zdał egzamin przydatności do zespołu, ale nie możemy ryzykować podpisania kontraktu z zawodnikiem, który nie będzie mógł grać. Natomiast Wilson Kamavuaka, który też dołączył do nas na zgrupowaniu w Grodzisku i był zainteresowany grą w GKS-ie Tychy, miał również inne oferty, które postanowił sprawdzić. Wyjechał i nie ma już tematu jego gry w naszym zespole.
Stowarzyszenie Druga Liga Piłkarska jesienią musiało dopłacać do niemal połowy transmisji meczów, dlatego teraz odpowiedzialność za ich realizację przenosi na kluby. Najpopularniejsi – jak GKS Katowice – na zmianach stracą.
Drugoligowe kluby i kibiców czekają zmiany dotyczące internetowych transmisji z meczów o punkty na platformie tvcom.pl. Od rundy wiosennej większa odpowiedzialność za ich realizację spoczywać będzie na gospodarzach spotkań, a nie – jak było do tej pory – stowarzyszeniu Druga Liga Piłkarska, które opłacało koszty produkcji sygnału. Odkąd transmisje z drugoligowych stadionów weszły w życie – w sezonie 2018/19 – pojedynczy mecz kosztował 12 zł. Teraz ceny dyktować będą kluby – gospodarze. Zmiany w tej materii spowodowane są niezadowoleniem włodarzy stowarzyszenia z małego zainteresowania, jakie wzbudzają niektóre drużyny. Przenosząc na kluby koszt realizacji transmisji, DLP chce zmobilizować je do działania, większej promocji transmisji, które w nowym modelu mogą już przynosić klubom straty. Do tej pory, przez trzy rundy, pokrywało je stowarzyszenie. Pytanie tylko, czy to słuszne podejście, czy może jedynie próba zawrócenia kijem rzeki?
Jak było dotąd? Średni koszt realizacji transmisji w rundzie jesiennej tego sezonu wyniósł blisko 1000 zł (co pokrywało stowarzyszenie DLP). Aby się zbilansował, szacowano, że średnio kibice musieli wykupić 100 dostępów do transmisji, po 12 zł każdy (z czego 1,30 zł to prowizja dla portalu tvcom.pl, na którym pokazywano mecze). Zysk był dzielony w proporcjach: 40 procent dla gospodarza, 40 procent – dla gościa, a 20 procent dla stowarzyszenia. O ile ten zysk był, bo wypracowała go w tym sezonie raptem niewiele ponad połowa spotkań. Do reszty dopłacało DLP. Klubów, których mecze wypracowały zysk, było ledwie siedem: Stal Rzeszów, GKS Katowice, Olimpia Elbląg, Resovia, Pogoń Siedlce, Elana Toruń i Stal Stalowa Wola. Transmisje pozostałych w ujęciu zbiorczym 20 jesiennych kolejek okazały się deficytowe, przy czym ten deficyt nie przekroczył wpływów. Bardzo ważne jest, że w zestawieniu tym nie są uwzględniane dwa kluby: Widzew Łódź oraz Lech II Poznań. Łodzianie transmitują mecze za pośrednictwem swojej telewizji internetowej. W przypadku wyjazdów, płacą gospodarzowi 5000 zł, a ze spotkań domowych udostępniają sygnał platformie tvcom, z czego zysk czerpią goście – rywale Widzewa. Rezerwy Lecha z kolei występy we Wronkach pokazują za darmo na klubowym kanale YouTube, w zamian rezygnując z profitów za transmisje z meczów wyjazdowych.
SUPER EXPRESS
Największy talent Pogoni Szczecin, Kacper Kozłowski po kolizji samochodowej walczy o powrót do gry.
– Obecnie noszę gorset, który usztywnia i zabezpiecza moje plecy i kręgosłup – mówi Kacper. – W ubiegłym tygodniu miałem badanie tomografem, które wykazało, że kości zrastają się jak trzeba, ale jeszcze potrzeba czasu. Kiedy wrócę na boisko? Chciałbym jak najszybciej, bo brakuje mi piłki – uśmiecha się Kacper. – Ale pewnych rzeczy nie można przyspieszyć. Prognozy są takie, że mogę być gotowy do czerwca. Mógłbym wtedy zacząć z drużyną przygotowania do nowego sezonu.
GAZETA WYBORCZA
Atalanta znaczy wolność. Trochę zachwytów nad drużyną z Bergamo.
Jej piłkarze oferują czystą rozrywkę. Zawsze chcą być daleko od swojego pola karnego. Nigdy nie zwlekają z rozwinięciem ataku, więc bywają niedokładni – gdy jednak zachowają precyzję, trybuny wpadają w ekstazę. Drużynie liderują Argentyńczyk Papu Gómez, który uwielbia mijać przeciwników, oraz Słoweniec Josip Ilicić, który jesienią po wirtuozersku rozprawił się z reprezentacją Polski, gdy ta ponosiła jedyną porażkę w eliminacjach Euro. Ale wyróżniać obu atakujących trochę nie wypada, bo Atalanta to przede wszystkim praca zbiorowa, zasługi należy rozkładać między wszystkich – co do jednego – piłkarzy zasuwających po boisku. Ryzykują, czasami ośmielają się osłaniać własną bramkę ledwie dwójką obrońców, pasjami wdają się w drybling, zatracają we frenetycznej ofensywie. Strzelają najwięcej goli we Włoszech, a w pięciu czołowych ligach europejskich ustępują pod tym względem tylko Paris Saint-Germain i Manchesterowi City. I w rodzimej Serie A znów, jak w poprzednim sezonie, fruwają tuż pod podium – jeśli nie zwolnią, znów awansują do Ligi Mistrzów.
Fot. FotoPyK