Piątek w prasie często można polecać w ciemno i teraz też byśmy się na tym nie przejechali. Sylwetki Sebastiana Milewskiego i Srdjana Spiridonovicia, wywiady z Andre Martinsem, Tomasem Podstawskim, Igorem Angulo, Christianem Gytkjaerem i Arturem Skowronkiem czy wspomnienie pierwszych mistrzostw Europy – jest co czytać.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Sebastian Milewski z Piasta Gliwice po treningach dorabiał w supermarkecie, pracował też przy promocji tuszu do drukarek.
Mam liczną rodzinę, oprócz mamy, taty jeszcze cztery siostry: Karolinę, Natalię, Zuzię i Izę. W domu się nie przelewało. Bursa, jedzenie, bilety – to wszystko kosztowało. Opłacenie samej bursy to wydatek kilkuset złotych miesięcznie. Moi rodzice pomagali mi na tyle, na ile potrafili. Mogłem też liczyć na pomoc rodziców moich kolegów, którzy niekiedy zrzucali się, żeby uregulować zaległości. Byłem bardzo zawstydzony i jednocześnie wdzięczny. Na pewno tamta sytuacja była dla mnie wielką motywacją. Wszystkim pomagającym chciałem odpłacić się dobrą grą na boisku. Bardzo im za to dziękuję. Niewykluczone, że gdyby nie oni, dziś siedziałbym w Mławie i nie grał w piłkę – opowiada Sebastian Milewski.
Stadion podwarszawskiej Legionovii. Tuż przy bramie wjazdowej jest boisko boczne ze sztuczną nawierzchnią, na którym trenował 21-latek. Obok bar Aut, na płocie wisi – już nieaktualne, bo z marca – zaproszenie na recital Cezarego Pazury „Wujek Czarek na żywo”. Gdyby Milewski zapraszał na swój występ, pewnie nie byłoby to kabaretowe show, ale bardziej wykład, którego tytuł mógłby brzmieć: „Rola determinacji i konsekwencji w drodze do ekstraklasy”. Trudno o lepszego eksperta w tym temacie. Z tamtej grupy chłopaków tylko jemu się udało. Kiedy na jednym z treningów szkoły przy Mazowieckim Związku Piłki Nożnej trener powiedział, że maksymalnie dwóch, trzech z nich będzie na poważnie grało w piłkę, tylko się śmiali, przekonani, że za chwilę podbiją świat. Tymczasem garstka z nich, jeśli w ogóle dalej kopie, to w niższych ligach. Maciej Filipowicz jest w pierwszoligowym Radomiaku, inni gdzieś przepadli. Jakub Bawoł, przyjaciel Sebastiana, pracuje jako kierowca busa. A Milewski gra w zespole mistrza Polski, był też powołany do reprezentacji U-21 przez Czesława Michniewicza.
Andre Martins opowiada, co robi, żeby uniknąć kontuzji i tłumaczy się z ostatniej ligowej porażki Legii w Szczecinie.
MACIEJ KALISZUK: Wie pan, który piłkarz z pola występujący w ekstraklasie ma najwięcej rozegranych minut we wszystkich rozgrywkach klubowych w tym sezonie?
ANDRE MARTINS: Nie wiem.
Pan.
Naprawdę najwięcej grałem? Nie wiedziałem o tym. Cieszę się jednak z tego. Gdy rozmawiam z rodziną i najbliższymi przyjaciółmi, czasami pytają: jak się czujesz, rozgrywając tyle meczów, masz przecież prawie 30 lat? A ja odpowiadam, że nigdy nie czułem się tak dobrze, zarówno pod względem psychicznym, jak i fizycznym.
Nie odczuwa pan jednak zmęczenia?
Początek sezonu był trudniejszy, bo graliśmy w eliminacjach Ligi Europy i w ekstraklasie. Teraz poza ligą mamy tylko Puchar Polski. Musimy jednak dbać o siebie i odpowiednio się regenerować.
Jak pan to robi, że unika nawet drobnych urazów?
Nie ma na to specjalnej recepty. Dbam o siebie. Wielu zawodników z najwyższej półki nigdy nie doznaje kontuzji, a jeśli już się to zdarza, to wypadają na jeden, dwa dni. Należy pilnować się nie tylko na treningach, ale też poza nimi. Przede wszystkim dobrze się odżywiać i wypoczywać. Wiem też, kiedy jest czas na zabawę, a kiedy nie można sobie na to pozwolić. Na szczęście lubię siedzieć w domu, oglądać filmy. I to mi pomaga.
Zmienił pan swoje przyzwyczajenia w kwestii spędzania czasu i diety?
Tak. Zrozumiałem, że muszę znacznie lepiej się odżywiać niż dawniej. Jestem bardziej świadomy swoich wyborów, odpowiedni jadłospis pomaga mi także szybciej się zregenerować. Oczywiście ktoś może zjeść burgera czy inny rodzaj fast foodu, ale ja muszę myśleć o ciele, dawać mu to, czego potrzebuje. Poza tym kiedyś nie odpoczywałem tyle, co teraz. Dziś wiem, że nawet drzemka w ciągu dnia, trwająca 30–45 minut ma na mnie zbawienny wpływ. Gdy byłem młodszy, to o tym nie myślałem. Wierzyłem, że zawsze będę miał siły do treningu.
Srdjan Spiridonović z Pogoni jako junior przez trzy lata grał z zerwanym więzadłem krzyżowym. I robił to dobrze!
Nie był już dzieckiem. Wiedział, że jeśli zamknie oczy, problemy nie znikną. Ale dorosłym też jeszcze nie był, więc napłynęły do nich łzy. Że chłopaki nie płaczą? Może i nie, tyle że rzadko słyszą, iż mają zerwane więzadło krzyżowe w kolanie i za dwa lata muszą poddać się operacji. A co przez ten czas? Nic. Trzeba czekać. Miał 13 lat, za mało na zabieg. Marzenia? Nieważne. Przynajmniej dla lekarza Rapidu Wiedeń. – Dobrze pamiętam ten dzień. Niedawno rozmawiałem z mamą, ona też o nim nie zapomniała. Świat mi się zawalił. Co zrobiłem? Przez następne trzy lat grałem z uszkodzonym kolanem – opowiada nam Srdjan Spiridonović, dziś lider Pogoni Szczecin, wtedy junior Die Grün-Weissen.
Jak to możliwe? Razem z rodzicami znaleźli lekarza, który znalazł na to sposób. Nie było to proste, najłatwiej potwierdzić poprzednią diagnozę, skoro postawił ją szanowany specjalista. Ile gabinetów zwiedzili? Sześć? Siedem? Może osiem? Akurat tego nie jest pewien, ale właśnie mniej więcej tyle. Wreszcie Saša, ojciec piłkarza, dzięki rekomendacji przyjaciół trafił do lekarki, która wskazała inne rozwiązanie. Bardzo ryzykowne, bo groziło doszczętnym zniszczeniem kolana, jednak Spiridonovicie nie mieli wątpliwości. Warto spróbować.
Christian Gytkjaer nie zawodzi, Lech Poznań tak. Duńczyk nie pali się jednak do zmiany klubu, bo chce utrzymać miejsce w reprezentacji.
(…) Czy nadal będzie pan wtedy w Lechu?
Kontrakt obowiązuje do końca sezonu, ale przy tak dobrej formie strzeleckiej już zimą może ktoś się po pana zgłosić. Nie mam żadnych ofert. Zatem na dziś zostaję do końca sezonu i o niczym innym nie myślę. To ważne także w kontekście mojego wyjazdu z duńską kadrą na EURO. Wiadomo, jak to może być z zimowym transferem. Klub dostanie w styczniu dobrą ofertę, zawodnik odchodzi, a potem w nowym zespole grają inni i o występach w reprezentacji można zapomnieć. Jestem tu szczęśliwy. W klubie mnie lubią i ma ze mnie pożytek, a ja też lubię Lecha i czuję się tu dobrze. Chciałbym wypełnić kontrakt do końca.
Miał pan jakieś propozycje ostatniego lata?
Nic, co byłoby konkretem na papierze. Na pewno do Lecha spływały jakieś zapytania. Niektóre kluby może zastanawiały się, jaka jest moja sytuacja, ale takie rzeczy dzieją się w każdym oknie transferowym. Póki nie jest to nic poważnego, nie ma sensu zawracać sobie tym głowy. A widocznie zapytania w mojej sprawie nie były dla klubu interesujące, skoro nikt ze mną o nich nie rozmawiał.
Gdyby Lech dziś przedstawił panu ofertę przedłużenia kontraktu?
Spojrzałbym na nią i się zastanowił. Nie odrzucam żadnego rozwiązania.
Rozmowa z nowym trenerem Wisły Kraków, Arturem Skowronkiem. Pracę zaczął od porażki 1:2 ze Śląskiem Wrocław.
MICHAŁ TRELA: Trudniej jest trenerowi dzisiaj wejść do szatni z Jakubem Błaszczykowskim, Marcinem Wasilewskim i Pawłem Brożkiem, czy w wieku 28 lat stanąć przed Adamem Kompałą, Piotrem Rockim i Jackiem Wiśniewskim?
ARTUR SKOWRONEK: Na pewno trudniej było w Radzionkowie, bo wtedy tak naprawdę nie wiedziałem, w co wchodzę. Dziś już wiem, o czym trzeba myśleć na początku współpracy z piłkarzami, a już zwłaszcza z tymi mającymi znane nazwiska. To ludzie, którzy wiedzą, że mają fajnie zapisaną kartę w historii piłki, ale zdają sobie też sprawę, że teraz wszyscy patrzą głównie to, co jest tu i teraz. Żaden z nich nie chce zrobić krzywdy ani Wiśle, ani swojemu CV. Dlatego łatwiej się z nimi współpracuje, bo relacje na linii trener–piłkarz są konkretne. Złapaliśmy kontakt. Widać to choćby po tym, jak starali się realizować założenia w moim debiucie, bo wiedzą, że droga jest dobrze obrana.
Przez lata doszedł pan do wniosku, że najważniejsza jest relacja człowiek–człowiek?
Na pewno podejście do kontaktów międzyludzkich było moim głównym grzechem na początku ścieżki trenerskiej. Na szczęście najwięcej wyciąga się z porażek, a nie zwycięstw. One mnie dużo nauczyły. Wiem, że budowanie relacji w drużynie, sztabie i w klubie to podstawa, która pozwala skupić się na taktyce, przygotowaniu fizycznym i zaufaniu w zespole. Bez bazy mentalnej nie ma szans.
Czy odszedł pan ze Stali Mielec, bo nie umiał sobie poradzić w tych kwestiach?
Nie. W Stali relacje były jak do tej pory najsilniejsze. Gdy się żegnaliśmy z piłkarzami, nawet się popłakaliśmy. Taką wypracowaliśmy zażyłość. Mamy ją zresztą do dziś. Z kolei sam prezes mówił, że rozstanie ze mną to była jedna z jego najtrudniejszych decyzji. Do dziś tak naprawdę nie do końca mogę ją zrozumieć. Można to było załatwić zupełnie inaczej. Już to, że odmówiłem Wiśle Płock, pokazało, jak bardzo chciałem tam zostać i odnieść z piłkarzami Stali sukces.
Igor Angulo wyjaśnia zawirowania dotyczące nowej umowy z Górnikiem Zabrze.
DOMINIK PIECHOTA: Pańska umowa wygasa w czerwcu, a kibice niecierpliwią się, czy Igor Angulo pozostanie w Górniku Zabrze. Może ich pan uspokoić?
IGOR ANGULO (GÓRNIK ZABRZE): Chęci są dobre, ale zobaczymy, jakie będą możliwości. Futbol to biznes. Klub musi podjąć decyzję, czy przedłuży mój kontrakt, czy nie. Mam oferty z innych zespołów. Jest wiele zagranicznych propozycji, tak samo jak poprzedniej zimy czy ostatniego lata. Szefowie wiedzą, jakie mam opcje. Reszta pozostaje w ich rękach. Po tylu latach nie przedłużę kontraktu za kilka złotych więcej. W Górniku spędziłem fantastyczne lata, strzeliłem mnóstwo goli, ale jeśli uznają, że wolą kogoś lepszego do ataku, będę musiał się z tym pogodzić. Poprosiłem tylko, bym dowiedział się o tym wcześniej. Mam malutkie dziecko, jestem dojrzałym facetem i szukam stabilizacji. Zależy mi na dwuletnim kontrakcie, by mieć spokój. Jeżeli Górnik zaproponuje mi satysfakcjonującą umowę, doskonale! Jeżeli nie, poszukam tej stabilizacji gdzie indziej.
Nowy kontrakt byłby pięknym prezentem na Boże Narodzenie?
Dokładnie tak, dwa tygodnie temu ustaliliśmy z szefami klubu, że przed Świętami zdecydujemy, co dalej. Do tej pory wstrzymywaliśmy rozmowy. Teraz mają czas, by podjąć ostateczną decyzję, czy chcą zatrzymać mnie na dwa lata.
Czuje pan, że musi udowadniać swoją wartość w każdym meczu, bo toczy się gra o umowę?
Zupełnie tak na to nie patrzę. Gdyby szefowie klubu podejmowali decyzję na podstawie ostatnich trzech, czterech meczów, byłoby to absurdalne. Rozegrałem w Górniku ponad 130 spotkań, strzeliłem prawie 80 goli, to wystarczający dorobek, by wiedzieli, na co mnie stać. Kwestia, czy zatrzymanie mnie na dwa lata będzie się opłacało. Czy część budżetu zainwestować w Angulo, czy postawić na inne rzeczy. Klub nie rozrzuca pieniędzy na lewo i prawo, więc musi zdecydować, co będzie najlepsze.
– Przyjazd do Polski nigdy nie był moim marzeniem. Ale dziś się z tego cieszę, dobrze się stało, że trafiłem do Pogoni – mówi Tomas Podstawski, który uczył się futbolu razem z Bernardo Silvą, Joao Cancelo i Andre Silvą.
Czytania gry można się nauczyć?
Trzeba. W kadrach Portugalii podczas każdego zgrupowania mieliśmy codziennie półtorej godziny zajęć taktycznych. Wtedy to było nudne, dziś wiem, jak bardzo się przydaje. Dlatego portugalskie reprezentacje młodzieżowe są tak dobre. To jak w szachach: trzeba wiedzieć, jaki wykonać ruch, by był mat.
Królewska gra ma coś wspólnego z futbolem?
Szachy uczą przewidywać. Wiedząc, co zrobi przeciwnik, mogę się lepiej ustawić, zareagować. Rywal ma wiele opcji, ale zazwyczaj wybiera między dwoma-trzema. Podstawa, to go rozpracować. Przed meczem chcę być dobrze przygotowany, ale z tym też trzeba uważać. Jeśli danych jest zbyt wiele, a rywale zaczynają grać inaczej, to nas rozbija. Trzeba zachować balans. Lubię podejście trenera Runjaica, pokazuje nam tyle, ile trzeba.
Jaką świadomość taktyczną mają piłkarze z polskiej ekstraklasy?
Generalnie? Średnią. Trzeba byłoby ich jeszcze wiele nauczyć. Czuję, że pod tym względem jestem mocniejszy, lepiej rozumiem grę. Futbol nie jest jednak indywidualnym sportem, akcje toczą się tak szybko, że sam nie mogę wszystkiego poustawiać. Lubię rozmawiać z kolegami z drużyny na ten temat, ale to nie jest takie proste. W Pogoni wszyscy jesteśmy na równych prawach, nie mogę za bardzo pouczać, by nie zostało to źle odebrane. Teraz, gdy wygrywamy, jest łatwiej. Lepiej się już znamy, zrobiliśmy postęp.
Szybkie podejmowanie decyzji na boisku jest kluczowe. Skąd u pana ta umiejętność?
Nieraz pytano mnie, co wspólnego mają dobre oceny w szkole z futbolem. Za każdym razem odpowiadam, że wiele. Nie bezpośrednio, bo wiedza z biologii czy matematyki nie uczyni ze mnie dobrego zawodnika. Ale jeśli będę się uczył, gimnastykował umysł, chłonął wiedzę, to i na boisku zacznę szybciej myśleć. W krótszym czasie będę rozwiązywał problemy. Koncentracja jest kluczowa i w nauce, i na boisku. Gdy szachiści rozgrywają partię, wydawałoby się, że pracują tylko umysłowo i kondycja fizyczna nie ma znaczenia. Nic bardziej mylnego. Jedno jest związane z drugim. W FC Porto uświadamiano nam to od początku. Mieliśmy świetnych trenerów, którzy uczyli nas organizacji, punktualności, szybkiego myślenia, gry na jeden, dwa kontakty. Wzmacniali też naszą mentalność. Psycholog pracował z nami od 13. roku życia, w klubie było ich z piętnastu. W piłce musimy umieć podejmować decyzje. Ważne też, by być niezależnym.
SPORT
Zdaniem Macieja Murawskiego Górnik Zabrze jest uzależniony od Igora Angulo.
Zagłębie Lubin w poprzedniej kolejce przegrało 0:2 z Cracovią. Już dzisiaj zmierzy się z Górnikiem Zabrze. Czy to może być mecz, w którym piłkarze z Górnego Śląska po ponad 3 miesiącach w końcu zwyciężą?
– Może tak być. Górnik faktycznie od dłuższego czasu nie wygrywa i ze zrozumiałych względów robi się tam nerwowo. Zatem powrót Angulo do skuteczności – co zaprezentował w spotkaniu z Wisłą Płock – to jest coś, na co zabrzańscy kibice z utęsknieniem czekali. Widać z tego, że jeżeli „górnicy” mają liczyć się w tej lidze, to Hiszpan musi być skuteczny. Co do Zagłębia Lubin – rozczarowujące jest to, jak prezentuje się ten zespół, bo pamiętam, że po meczu z Lechem Poznań, który oglądałem na żywo, miałem wrażenie, że to będzie drużyna, która może namieszać w tym sezonie. Jednak od tamtej pory zmaga się z problemami. Teoretycznie ma duży potencjał, można powiedzieć, że nie ma słabych punktów, a jednak jest coś nie tak, bo nie punktuje na miarę oczekiwań. Podsumowując: w tym meczu nie widzę faworyta.
Szymon Matuszek jest jednym z tych piłkarzy Górnika Zabrze, którym w czerwcu kończy się umowa. Kapitan zespołu zagra więc dziś o przerwanie serii bez zwycięstwa i swoją przyszłość.
– Klub, tak samo jak i ja, skupia się na najbliższych meczach i na razie rozmów nie było. Ja to rozumiem, bo wszyscy chcą pomóc zespołowi w tym, by ponownie zaczął odnosić zwycięstwa. Ja również o tym myślę, a o tym, że w czerwcu mi się kończy kontrakt, przypominają mi dziennikarze – tłumaczy kapitan Górnika, który w obecnym zespole jest piłkarzem z najdłuższym stażem. Do Zabrza trafił zimą 2016 roku z I-ligowego wówczas Dolcanu Ząbki. W barwach górniczej jedenastki wystąpił dotąd w 114 meczach (ekstraklasa + I liga). Ostatnio grał mniej. Po zimowych wzmocnieniach trener Marcin Brosz rzadziej korzystał z jego usług. Seria niepowodzeń sprawiła jednak, że na początku października szkoleniowiec zabrzan ponownie postawił na Matuszka. Ten odwdzięczył się bramkami w meczach z Cracovią (1:1) oraz Piastem (1:1). Pomaga więc sobie, a przede wszystkim drużynie.
Przygoda Daniego Aquino z Piastem to jak na razie… jedna wielka dziura. Wszystko przez pechową kontuzję w pierwszej kolejce. Ale nie traci nadziei, że będzie lepiej.
29-latek zakończył już rehabilitację, a wejść na ligowy poziom mają pozwolić mu mecze rozgrywane w drugiej drużynie Piasta. Aquino nie traktował tego jako niezbyt przyjemny obowiązek, ale jako ważny element rekonwalescencji. – Jestem wdzięczny klubowi i trenerom drugiego zespołu, że miałem taką możliwość. Dziękuję im za zaufanie i szansę gry, która pozwoliła mi odzyskać właściwy rytm. To była tak naprawdę obustronna pomoc. Ja pomogłem rezerwom podczas meczów, a zespół i sztab pomogli mi wrócić. Takie ogrywanie się jest czymś bezcennym w kontekście powrotu po kontuzji. Podniosła się dzięki temu również moja pewność siebie – stwierdza piłkarz, który w tym sezonie na boisku przebywał przez 72 minuty, na co złożyło się aż pięć występów.
Trochę historii. Pierwszym mistrzem Starego Kontynentu został ZSRR. Wcale nie musiało tak być, a wpływ na takie rozstrzygnięcie miały decyzje polityczne.
W sezonie 1955/56, z inicjatywy francuskiego dziennikarza „L’Equipe” Gabriela Hanota, rozegrano pierwszą edycję Pucharu Europy Mistrzów Krajowych. Mniej więcej w tym samym czasie rozpoczęto przygotowania do powołania rozgrywek, które wyłoniłby najlepszą reprezentacyjną jedenastkę. Choć prace – z inicjatywy francuskiego działacza Henri Delaunay’a – nad takowymi rozgrywkami rozpoczęły się już w latach 20. ubiegłego stulecia, to trochę czasu upłynęło nim wszystko doprowadzono do końca. Po przygotowaniu kompletnego projektu oraz dopełnieniu wszelkich procedur prawnych, pierwszą edycję mistrzostw kontynentu postanowiono przeprowadzić w 1960 roku, zaś gospodarzem imprezy, podobnie jak pierwszego klubowego Pucharu Europy, była Francja, a konkretnie Paryż.
W połowie lutego 1958 roku mijał termin składania przez poszczególne krajowe federacje zgłoszeń do udziału w rywalizacji o mistrzostwo Europy. Ostatecznie zgłosiło się 17 państw, a grano systemem pucharowym. W rundzie wstępnej silna Czechosłowacja uporała się z Irlandią (0:2, 4:0), z kolei jesienią 1958 roku ruszyły rozgrywki 1/8 finału Pucharu Europy Narodów, bo pod taką nazwą toczyły się boje. Pecha mieli biało-czerwoni, którzy na „dzień dobry” trafili na jednego z faworytów, Hiszpanię. Pierwsze spotkanie, przy 100-tysięcznej widowni rozegrano 28 czerwca 1959 roku na Stadionie Śląskim. To było znakomite widowisko, w którym pierwszoplanowe role odgrywali śląscy napastnicy. Po trafieniu Ernesta Pohla Polska prowadziła. Zespół prowadzony przez Helenio Herrerę, legendę futbolu, znanego potem z pracy m.in. w Interze Mediolan, szybko jednak z nawiązką odrobił straty. Po dwa gole strzelili Alfredo di Stefano i Luis Suarez. Trafienie Lucjana Brychczego niewiele dało. Hiszpania wygrała 4:2 i ze spokojem mogła czekać na rewanż, który odbył się w październiku. Mecz rozegrano na stadionie w Madrycie przy sztucznym świetle, co dla naszych zawodników było nowością. Skończyło się na 3:0 dla gospodarzy. Tym razem do b r a m k i strzeżonej przez Tomasza Stefaniszyna trafiali kolejno: di Stefano, Enrique Gensana i inna z wielkich gwiazd Realu, Francisco Gento.
SUPER EXPRESS
Zdaniem Sebastiana Mili Robert Lewandowski powinien znaleźć się na podium Złotej Piłki.
(…) – A co ci podpowiadają serce i rozum w kontekście Złotej Piłki dla Lewandowskiego?
– Jest najlepszą „9” świata, teraz bez kompleksów może siadać przy jednym stole z Messim. Choć wiadomo, że pod względem talentu Leo jest największy. Natomiast serce i rozum mówią, mi, że „Lewy” musi być w pierwszej trójce. Wszystko poniżej byłoby nieporozumieniem.
– W sobotę losowanie grup finałowych Euro 2020. Kogo chciałbyś trafić, kogo uniknąć?
– Z pierwszego koszyka wolę uniknąć Hiszpanii, chciałbym Anglię. Z trzeciego byle nie Portugalia, chętnie wziąłbym Czechów. A w czwartym koszyku jest tyle możliwości, że nie ma teraz sensu o nich gdybać.
GAZETA WYBORCZA
Tylko krótki tekst o sytuacji Liverpoolu w grupie Ligi Mistrzów.
Fot. FotoPyK